foyer klubu Das Lokal, Źródło: Mateusz Kazula
foyer klubu Das Lokal, Źródło: Mateusz Kazula

Noc jest gospodarką opartą na plotce i hajpie

Rozmowa z didżejem Mateuszem Kazulą

Usłyszeliście Państwo dużo kłamstw na temat cywilizacji afteru, teraz czas na trochę prawdy. Łukasz Rogowski i Mateusz Kazula, wrocławski didżej i teoretyk kultury klubowej, rozmawiają o socjologicznej nośności pojęcia oraz o ekstazie i rozkoszy, jaka płynie z techno.

Łukasz Rogowski (Nowa Orgia Myśli): Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o muzyce elektronicznej i przyjrzeli się jej z kilku różnych perspektyw. Cofnijmy się do lat 90-tych. Mam pewne obserwacje, co do disco polo i hip-hopu oraz roli, jaką te gatunki odgrywały po transformacji. Skrajnie różne style muzyczne, które reprezentowały ówczesnych wykluczonych – na wsi i w mieście. Kogo w takim razie reprezentowała i reprezentuje muzyka elektroniczna?

Mateusz Kazula: Pomimo stałego oglądania się polskich imprezowiczów na to, co za Odrą, naszym unikalnym rodzimym dziedzictwem klubowym jest słynny „Ekwador” w Manieczkach i cała rzesza podobnych lokali. Muzyka techno z trudem przegryzała się w polskich metropoliach w latach 90-tych, może dlatego, że nie mieliśmy zbyt dużo tanecznej elektroniki w latach 80-tych. Być może był to problem polskiej inteligencji z „doświadczaniem” – trudno jej się było odnieść do abstrakcyjnej muzyki bez słów. Być może młoda wschodnia demokracja wciąż potrzebowała opisowych narracji w muzyce, teksty piosenek pomagały okiełznać trudną rzeczywistość. Dość powiedzieć, że potransformacyjny pop stał bardziej pod znakiem Kultu i T. Love niż… no właśnie, kogo? Pomimo pewnych eksperymentów z elektroniką, wiele zespołów wciąż używało tradycyjnego instrumentarium i to one najgęściej zapełniały miejskie puby i kluby.

Wiejskiej klasie robotniczo-chłopskiej łatwiej było się zdystansować do tak zwanej „rąbanki”. Weekend w dyskotece miał też pewną funkcję uwalniającą, odurzał tłumem i dźwiękiem, i wyrywał z prowincjonalnej beznadziei. Świetnie to widać w filmie dokumentalnym „Czekając na sobotę”. Można mówić o pewnym historycznym zepchnięciu techno na boczny, wiejski tor, który do dziś tworzy osobny, równoległy wymiar dla miejskiej kultury klubowej.

unnamed-1(1)

Wracając do Twojego pytania, to na zachodzie muzyka elektroniczna świetnie wpisała się w klimat odwilży początku lat 90-tych. W Wielkiej Brytanii był to koniec rządów Margaret Thatcher, w Niemczech – euforia zjednoczenia. To była ścieżka dźwiękowa całej dekady, szalonych, kolorowych „najtisów” czy filozofii New Age. A u nas restrukturyzacja, bezrobocie, strajki i ciągła niepewność, co dalej? Przełom milenium musiał być naprawdę mrocznym okresem, bo i prawica i lewica w jakiś sposób się skompromitowały, a nie było jeszcze strumienia dotacji z Unii Europejskiej. Dlatego hip-hop na blokowiskach trafił na tak podatny grunt i do dziś pozostaje najsilniejszym rynkiem fonograficznym, kojarzonym z dawną subkulturą. Świadczy o tym chociażby otwarcie MOST-u – nowego polskiego elektronicznego labelu pod banderą wielkiej rapowej marki PROSTO. A kogo wtedy elektronika reprezentowała? Słuchali jej pewnie wszyscy po trochu, ale w opinii publicznej była przecież dość mocno demonizowana i zwalczana przez inne podgrupy. Mówiono, że to rozrywka dla ćpunów i debili. „Najlepsza na glana jest pasta z technomana”.

Może elektronika była czymś, co Badiou nazywa inegzystentem? To znaczy czymś co się nie pojawia w społeczeństwie, ale stanowi jego ukryty albo wyparty fundament. Pamiętam wywiad z Sokołem [Wojciech Sosnowski, polski raper – przyp. NOM], w którym mówił, że hip-hopowcy często chodzili w latach 90. na „techno w Trendzie”. Nie poświęcali jednak temu za dużej uwagi w tekstach. A jaką rolę odegrała wtedy telewizja? Viva, Club Rotation, Mayday, Love Parade… Dla mnie to była inwazja na młode umysły. Charakterystycznie nasycone barwy w teledyskach, kolorowy świat, oryginalnie ubranie ludzie. Przy tym, muzyka wpadająca w ucho.

Imprezy klubowe w latach 90-tych, zwane potocznie dyskotekami, w ogóle były bardziej eklektyczne niż dzisiaj, szczególnie w Polsce. Pamiętam jak Maciek Sienkiewicz opowiadał, że grając ze swoim kolegą w warszawskich Hybrydach, które potem przejął alias DJ 600V [Sebastian Imbierowicz, polski DJ, producent muzyczny, inżynier dźwięku i raper – przyp. NOM], puszczali obok siebie Nirvanę, Prodigy czy Public Enemy. Po pierwsze dostęp do płyt był o wiele bardziej ograniczony, po drugie gatunkowe nisze nie urosły jeszcze do rozmiarów osobnych galaktyk i łączenie rocka z house’em nie wydawało się zbrodnią. Zresztą tak się właśnie grało na Ibizie w latach 80-tych, balearyczny styl, który wypracował między innymi DJ Alfredo, a grupka brytyjskich didżejów (m. in. Paul Oakenfold i Danny Rampling) przeszczepiła potem na swój własny grunt, dając początek zjawisku zwanemu „rave”, łączył w sobie wiele rodzajów muzyki tanecznej. W latach 20-tych tańczono przecież do jazzu, który dziś wydaje się być jedynie gratką dla statecznych melomanów. Chodziło więc zatem o pewien rodzaj muzycznej synergii.

W latach 90-tych techno było nowym punkiem, agresywną, bezkompromisową muzyką, która przesuwała granice doświadczeń i doznań. Oczywiście było też Love Parade i słodkie przeboje z Ibizy, ale wciąż miało to pewną kontrkulturową szczerość i hedonistyczną agendę.

Polscy hip-hopowcy raczej odcinali się od elektroniki, choć ich muzyka też bazowała na samplingu, a na techno chodzili bo rapowe biby nie były jeszcze zjawiskiem masowym. Popem był wtedy właśnie „dance”, plastikowa moda, futurystyczne gadżety, migawki z Love Parade. Trudno mi się o tych czasach wypowiadać, bo jestem za młody, ale ci którzy wtedy mieli -naście lub dwadzieścia lat wspominają o tym z dużym rozrzewnieniem. I mimo że sami twórcy uważają, że po 1991 roku Love Parade i Mayday się skomercjalizowały, to w Polsce miało to – przez swoją niewielką skalę – charakter buntowniczej, młodzieżowej kontrkultury, siejącej niepokój w umysłach rodziców i kleru. Tym bardziej, że przychodziło to z zachodu.  Dzisiaj fajnie byłoby wrócić do tego muzycznego eklektyzmu z początku ery klubowej, bo ludzie oswoili się z tą „szkodliwą, repetytywną muzyką” i może należałoby wytrącać ich z poczucia komfortu właśnie przez ucinanie bitu czy nagłe niespodziewane wejścia bez miksów. Na początku techno miało w sobie coś z terapii szokowej, dzisiaj stało się częścią domeny publicznej, więc może innowacją będzie ponowne zaburzenie rytmu, poddanie go w wątpliwość, zawiedzenie oczekiwań.

foyer klubu Das Lokal
foyer klubu Das Lokal

Jak według Ciebie techno ma się do współczesnych teorii ekonomii politycznej? To dla Ciebie przejaw akceleracji? Skrajnej alienacji? Industrializacji?

The Analogs śpiewali kiedyś o „Pierdolonej Erze Techno” w momencie, w którym punk był nawet nie tyle martwy, co po prostu był częścią globalnego obiegu trendów, rezerwuarem mody i towarem na sprzedaż. Polscy jabolowcy dalej wierzyli w swój załogancki etos i chwała im za to, ale byli już tylko wierną grupą rekonstrukcyjną przewrotu, który dokonał się dawno temu. W latach 90-tych techno było nowym punkiem, agresywną, bezkompromisową muzyką, która przesuwała granice doświadczeń i doznań. Oczywiście było też Love Parade i słodkie przeboje z Ibizy, ale wciąż miało to pewną kontrkulturową szczerość i hedonistyczną agendę.

Ja osobiście jestem bardzo miejskim dzieckiem, choć lubię miejskość dziką i zdeprawowaną, tę która rządzi się subnaturalnymi prawami, dlatego rozpalam się na myśl o nielegalnych imprezach w opuszczonych pofabrycznych halach.

Dzisiaj to dawne mroczne i industrialne techno powróciło pod postacią sezonowej estetyki. Kilka lat temu house był znowu najgorętszym gównem, a dziś wszyscy stylizują się jak do kolejki pod Berghain [kultowy klub techno w Berlinie – przyp. NOM]. Jeff Mills [amerykański DJ i producent muzyczny – przyp. NOM] twierdzi że techno nie powstało jako muzyka taneczna, tylko futurystyczny manifest. Dziś najbardziej wydaje się być zestawem konsumpcyjnych wyborów. Muzyka wciąż się broni, bo mamy coraz lepsze warunki do jej tworzenia, ale ulotniło się gdzieś to ogólne antysystemowe zacięcie. David Guetta zastąpił po prostu Guns‘n’Roses – to było nieuniknione. Problem do rozwiązania pozostaje jednak w kwestii tych symbolicznych nierówności. Bo jeśli dzisiaj didżej zarabia tyle, co kiedyś cały zespół, a proces produkcji hitów jest o wiele prostszy, to jak dzielić te tantiemy? Spekulacja wartością dodaną na rynku elektronicznym staje się naprawdę potworna, stąd scenę elektroniczną, szczególnie w Polsce, dopadają te same problemy jak z „Kapitału XXI Wieku”. Dajemy się oskubywać zagranicznym gwiazdkom, które są lepiej promowane przez całą zachodnią infrastrukturę, a nasz rodzimy grajek dostaje za seta przysłowiową czapkę śliwek. Nie chcę tutaj uprawiać patriotycznej demagogii, tylko zwracam uwagę na pewne nieśmiertelne mechanizmy, które znamy już od czasów Marksa. W ramach kultury klubowej czy muzyki techno, wciąż jest masa przestrzeni na wiele działań, również takich o charakterze wolnościowym. Z drugiej jednak strony jest to też ogromny biznes w każdym znaczeniu tego słowa.

foyer klubu Das Lokal, źródło: Mateusz Kazula
foyer klubu Das Lokal, źródło: Mateusz Kazula

Roland Barthes w „Mitologiach” wyśmiewa paradygmat relaksu na łonie natury, świeżym powietrzu czy w górach. Czy ofiarą takich wąziutkich, mieszczańskich wyobrażeń nie pada subkultura techno? Czy nie postrzega się jej jako zdehumanizowanej?

Ja osobiście jestem bardzo miejskim dzieckiem, choć lubię miejskość dziką i zdeprawowaną, tę która rządzi się subnaturalnymi prawami, dlatego rozpalam się na myśl o nielegalnych imprezach w opuszczonych pofabrycznych halach. Nie jestem za to fanem festiwali, a w taką stronę też zmierza muzyka elektroniczna. Oczywiście jest to pewne przedłużenie dawnej idei rave parties na świeżym powietrzu, ale dzisiaj to bardziej przypomina półkolonie niż saturnalia. Dzisiejsze rejwy to wi-fi, wegańskie jedzenie i miękkie pufy do leżenia. Z drugiej strony wzrasta jednak pewna ekologiczna i społeczna świadomość – coraz trudniej, by festiwale były miejscami nadużyć czy przestępstw, choć to przecież zaprzeczenie całej rejwowej filozofii, która opierała się na czterech filarach – Peace, Love, Unity, Respect – i bazowała na wzajemnym zaufaniu i niewymuszonej kontroli.

Ja zawsze miałem problem z pojęciem tego mitycznego „duchowego bogactwa” w samotniczym kontakcie z naturą, bo dla mnie bogactwo to bardziej owoc wielu międzyludzkich interakcji, a taką sytuację zapewnia miasto. Być może dlatego, że w kulturze zachodniej zen potrafimy osiągnąć już tylko przez nadmiar bodźców, przesyt i przedawkowanie, a natura sama w sobie tego nie oferuje. W książce „Świat bez nas” Alan Weisman proponuje pewien eksperyment, w którym mielibyśmy sobie wyobrazić, jakby wyglądał świat, gdyby nagle zniknęli jego mieszkańcy, ot tak. Natura zaraz przystąpiłaby do demontażu wielkich konstrukcji ze szkła, betonu i stali, co pokazuje, że to wszystko jest jednym organizmem i w ostateczności nie ma żadnej prawdziwej i absolutnej ucieczki. Są tylko eskapistyczne próby. Techno czy kultura klubowa są jedną z nich.

Słowo o estetyce techno, modach jakie tworzy, indywidualności w tłumie…

W dzisiejszych czasach używanie takich pojęć jak underground czy mainstream wydaje się mocno anachroniczne. Tym bardziej wydaje się to trudne, gdy większość ludzkiej działalności trafia do ogólnodostępnych mediów społecznościowych, czasem na tych samych prawach, niezależnie czy jest to mała wytwórnia, czy wielki label, tzw. „majors”. Tak samo mieszają się porządki estetyczne.

Z drugiej strony to może i przykre, jak wygasły subkulturowe antagonizmy. Skini rzadko biją punków, nikt też nie rzuca się na technomana. Globalne muzyczne trendy mocno się spłyciły i ujednoliciły przez światłowodowy przepływ informacji. Niby jest tyle muzyki na świecie, a wszędzie widać gębę Kanye Westa. Estetyka „pozdro techno” to teraz czarne ciuchy, czarne najki, tatuaże i plecaczki. Oczywiście to tylko popularny idiom odzieżowy, ale dość charakterystyczny. Dlatego ja chyba wolę subwersywny Brutaż [cykl imprez elektronicznych, organizowanych w różnych miastach Polski przez Jacka Lewickiego – przyp. NOM], który chciałby czasem ludzi zawodzić i Wixapol [cykl imprez tanecznych organizowanych przez DJ Sporty Spice, DJ Torrentz.eu i DJ Mikouaj Rejw – przyp. NOM] – świadomie operujący przaśnymi kliszami. I jedno i drugie ma swoja poetykę, która w jakiś sposób beztrosko flirtuje ze zwyczajnością, odrzuceniem i tym jak po prostu jest.

Kiedyś to kluby nocne były rewersem ulicy i życia publicznego, dziś są częścią miejskiego przemysłu kreatywnego i nie ma w tym nic złego, tylko że sama atmosfera podlega coraz większej kontroli, opisowi, a nawet reklamie.

Kiedyś znajomy powiedział mi, że rola didżeja dawała mu na imprezie poczucie spokoju i upragnionej samotności, że mógł się wyautować do swojego świata. Dzisiaj kult didżeja urasta do komicznych rozmiarów, a postęp technologiczny pozwala coraz bardziej nudzić się za konsoletą. Ja nie lubię fetyszyzacji nośnika, ale w kwestii performatyki granie z winyla wymagało więcej rzemiosła i wysiłku. Trudno ocenić, czy dzisiaj jest w tym wszystkim mniej zaangażowania. Na pewno jednak sytuacja klubowa zbliżyła się do tego, z czym na początku walczyła, z koturnowym rockiem i podziałem na gwiazdy, fanów i groupies. Techno zjadło swoje romantyczno-utopijne początki, gdzie to taniec w grupie był celem samym w sobie, didżej był zaś anonimowym kapelanem.

foyer klubu Das Lokal, źródło: Mateusz Kazula
foyer klubu Das Lokal, źródło: Mateusz Kazula

Umberto Eco w rozmowie „Gazetą Wyborczą” w roku 1996 mówił: „Ludzie są zmęczeni tą samotnością. Dlaczego chodzą do dyskoteki? Bo to jest jakieś zgromadzenie, chociaż fikcyjne. Cóż się odbywa w dyskotece? Dokładny substytut obrzędu religijnego: taniec orgiastyczny, narkotyki jako doświadczenie mistyczne… Dyskoteka zaspokaja potrzeby religijne tak samo, jak kiedyś zaspokajały je misteria eleuzyńskie czy pewne obrzędy prymitywne. Oczywiście bardziej przypomina brazylijski obrządek candomble niż mszę katolicką, ale nawet jest celebrans discjockey”.

Jesteś twórcą pojęcia „cywilizacja afteru”. Zdefiniuj to, proszę.

unnamed(1)

mateusz kazula

Didżej, organizator, opowiadacz z Wrocławia. Z wykształcenia germanista, zajmuje się chałupniczym badaniem kultury klubowej, jej historii i znaczeń we współczesnym świecie, niegdyś zawzięty bloger architektoniczny. Prowadzi dyskusje i imprezy, współpracował z wrocławskim Muzeum Architektury, Muzeum Współczesnym Wrocław oraz Galerią BWA Wrocław.

Zawsze się trochę afterowało, a przez to skracało sobie życie. Kościół miał swoją „Cywilizację śmierci”, to ja jako kpinę wymyśliłem „Cywilizację afteru”. Z czasem jednak zacząłem o tym myśleć jako formie reakcji na wyżej opisane przemiany życia klubowego. Kiedyś to kluby nocne były rewersem ulicy i życia publicznego, dziś są częścią miejskiego przemysłu kreatywnego i nie ma w tym nic złego, tylko że sama atmosfera podlega coraz większej kontroli, opisowi, a nawet reklamie. Aftery jako nieformalne przedłużenie imprezy dają tę swobodę, która kiedyś właściwa była klubom. Oczywiście można uznać, że w kwestii muzyki, tańca, picia alkoholu niby nic się nie zmieniło, ale z drugiej strony to, ile jest produkowanych informacji wokół pojedynczych eventów, jak szybko zdjęcia trafiają do sieci, jak wielkie oczekiwania wzbudza w nas wizyta zapowiadanego headlinera imprezy, udowadnia, że noc jest kapitalizmem, gospodarką opartą na plotce i hajpie. Zresztą współcześnie, miasta coraz bardziej zmierzają w stronę modelu całodobowego funkcjonowania, więc będziemy potrzebować więcej klubów i didżejów, by jakoś tych nieśpiących ludzi zabawiać, by mogli odreagować. To wciąż trochę futurystyczna wizja, ale czy dziś w klubach nie czujemy się bardziej skrępowani i rozproszeni, za bardzo projektujemy swoje wyobrażenia o tym jak powinno być, zamiast spontanicznie oddać się zabawie? Nawet z tej tajemnicy w Berghain zrobiono produkt, mówiąc i pisząc o tym, że ktoś widział gościa na smyczy w samych majtkach. Konfekcjonowana rozpusta do miejskiego przewodnika. Ale nie chodzi o to, by być lubieżnym, ale na jakiś moment zatracić się w pewnej czynności, czy to będzie taniec, rozmowa, patrzenie czy wciąganie. Chodzi o czasowe odklejenie się od codziennego systemu współrzędnych, które nakazują nam tego i zabraniają tamtego. A może to prostu taka nowa nazwa na marnowanie czasu, talentu, ciała czy pieniędzy, co akurat nigdy z mody nie wyszło. Jak to mówił Rust Cohle z serialu „True Detective”: „We became too self aware. We are creatures that should not exist by natural law”.

Współcześnie ciągle żyjemy w epoce „post”, po wojnie, po transformacji ustrojowej, mamy postmodernizm i mówi się o postkapitaliźmie. Ciągle wiszą nad nami martwe, ale odczuwalne widma przeszłości. Atmosfera schyłku, przeciągania końca, walki z ostatecznością i skończonością już wiele razy towarzyszyła ludzkości, pewną ideą jest być może zatem jak najwięcej i jak najszybciej wycisnąć co się da z tymczasowej strefy wolności, która zaraz się skończy.

 

DATA PUBLIKACJI: 8 maja 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 14 maja 2016