Goya, Pies
Goya, Pies

I choćby komentatorów przyszło tysiąc

czyli niepokój po brexit

Kiedy nie wiadomo, co robić, zawsze można kopnąć w ścianę, walnąć pięścią w stół, albo bluznąć przekleństwem. Zatem, kiedy dokonuje się właśnie coś takiego, jak gremialne walnięcie pięścią w stół (wyraźnie zbyt mocne, bo teraz dmuchamy na obolałą rączkę), można przypuszczać, że jesteśmy właśnie w sytuacji, kiedy nie wiadomo, co robić

    I choćby komentatorów przyszło tysiąc i każdy z nich zjadł tysiąc tweetów – to nie uczynią cię mądrzejszym (Chuck Andromeda)

 

Sfera opiniodawcza z krainy blogofejsa – z którą identyfikacji autor niniejszego felietonu się nie wypiera – ma po brytyjskim referendum z 23 czerwca i jego niezaska­ku­ją­co zaskakującym wyniku chwilę koniunktury. Każdemu wypada, a nawet należy się wypowiedzieć, zająć stanowisko, wygłosić ocenę z przekonaniem. W krótkim czasie wzrostu popytu na opinie strona podażowa może się zaopatrzyć w całkiem obfite zasoby samoutwierdzenia, starając się wytłumaczyć i zrozumieć coś niespodziewanego. Zarówno ci zawodowi, jak i amatorzy, zarówno „eksperci”, jak i samozwańczy znawcy spraw wszelakich (z którymi identyfikacji autor niniejszego felietonu się nie wypiera), korzystają ze wzmożenia na rynku opiniodaw­stwa/biorstwa i chwilowego wzrostu kursu, po jakim chodzą nawet najmniej obiecujące komentarze, takie jak np. lapidarne „o fuck” albo „brexshit” – bo i za tego rodzaju eksklamatywne drobiazgi można dziś zarobić kilka lajków i szerów. (Acz ciekawe, nawiasem mówiąc, co też siedzi w głowie osoby, która uważa, że jej „o fuck” jest na tyle niepowtarzalnym, unikalnym „o fuck”, że należy je zakomunikować wobec 1700 swoich znajomych i followerów, tak jakby nikt z nich sam nie mógł pomyśleć tego „o fuck”).

W tym wylewie opiniodawstwa jest oczywiście coś żałosnego (coś, z czym identyfikacji autor niniejszego się nie wypiera). Tajemnicą wiecznego powrotu większego zła i jego (zawsze „przewidywalnego w swej nieprzewidywalności”) zwyciężania nad mniejszym złem, które też „zawsze” zdaje się domagać natychmiastowego wyjaśnienia, jest głupota, a istotą głupoty jest banalność. Banalność większego zła ma w tym wypadku za swoje źródło ten psychopolityczny mechanizm, który rządzi masową demokracją, a którego mało subtelną zasadą jest to, że – być może zwłaszcza w aktach demokracji bezpośredniej, referendalnej – decydująca jest nie artykulacja wiedzy, rozpoznania (choćby błędnego) i planu (choćby mglistego), lecz zasada „symptomacji” – to, co ma być niby „decyzją”, jest głównie symptomem, objawem czy manifestacją pewnego bezrefleksyjnego „kompleksu” afektywno-psychokinetycznego (dajmy na to, zbiorowego „fuj!”). Wobec tego stanu rzeczy trudno wszakże być szczególnie mądrym, trudno teoretyzować i komentować bez poczucia pewnego zawstydzenia, nie wygłaszając stosownych na tę okazję komunałów – wraz z tym zaś, jak wkraczamy wyraźnie w erę większego zła i gorszego jutra banalność głupoty będzie stawiała przed nami swoje wyzwanie płytkości i żenady coraz częściej i z coraz wyżej podniesionym czołem (Trump na horyzoncie). W tym sensie ten, który zamiast mniej lub bardziej subtelnych elaboratów mówi po prostu „o fuck”, wypowiada jedynie tę prawdę na głos, być może nie zdając sobie z niej sprawy. W rzeczy samej, „o fuck” nie jest tu o wiele mniej mądre, a przewaga jego bardziej elokwentnego adwersarza nad nim wciąż się zmniejsza.

Wydaje się, że stało się coś takiego, co stanowi pewną cezurę czy chwilę, po której „nic już nie będzie takie samo”.

W tych warunkach faktycznie najwznioślejsza staje się sztuka niekomentowania oraz powstrzymywania się od poznawania i analizowania każdej opinii. Zwłaszcza snucie analogii, porównań może bowiem narazić nas w tych skomplikowanych okolicznościach na nadprodukcję interpretacji, osądów, przewidywań i sentymentów. Z drugiej strony, nic nie jest w nich tak łatwe, jak mieć rację i osądzać trafnie, przynajmniej w części, zwłaszcza zaś – mieć moralną rację. Staje się to wręcz podejrzanie przyziemne i powszechne, choć oczywiście trudno ostatecznie czynić komuś zarzut z tego, że ma rację. Niemniej, wstrzymywanie się tutaj od posiadania oczywistej racji może być postawą nie tyle może bardziej ryzykowną, co na swój sposób mniej łatwowierną. Natomiast błądzenie może być bardziej płodne.

Nie od dzisiaj, lecz co najmniej od czasów Hegla – które wciąż jeszcze były czasami powozów i pocztylionów, a więc nieporównanie bardziej powolnymi, mniej dynamicznymi od naszych – wiadomo przecież, że nikt nie może być mądry wobec tego, co się akurat dzieje; że o tym, co się stało, dowiadujemy się „po zmierzchu”, gdy już jest „po ptokach” (bo została tylko sowa), a nie w trakcie wydarzeń. Zasadą życia nowoczesnego jest to, że każda teraźniejszość oprócz tego, że jak zawsze jest powtórzeniem tego, co już było, jest też zawsze czymś niebywałym i nie mającym precedensu. Te dwa elementy, to, co powtórzone, i to, co bezprecedensowe, są jednak dla świadków bardzo trudne do odróżnienia. Rynek opinii w dużej mierze opiera się na opcjach, jakie wynikają z rozmaitych możliwych ujęć tej różnicy dla każdego „teraz”, dla każdej aktualności. Chwila obecna – teraźniejszość, aktualność, jej stan, sens, zakres i rozpiętość – są największą tajemnicą świata, tym, co czyni go najbardziej intrygującą zagadką, jaka prezentuje się na naszych zdumionych, lecz udających zaznajomienie i zrozumienie oczach. Przeszłość jest w tym sensie o wiele przejrzystsza. (Poniekąd nawet sami Anglicy potwierdzają to w swoim zachowaniu, skoro, jak przekazuje Guardian, po ogłoszeniu wyników referendum zasiedli masowo do komputerów, aby dowiedzieć się z internetu, czym jest to, co właśnie opuścili. Oni też dopiero po fakcie dowiedzą się, co wybrali.)

Trudno więc praktykować sceptyczną ascezę w obliczu faktów, których ciężar ideologiczny (przede wszystkim może ideologiczny) zdaje się tak znaczny, przy całej ich jednoczesnej niejednoznaczności i nieokreśloności (co się właściwie stało?), że wydaje się, że stało się coś takiego, co stanowi pewną cezurę czy chwilę, po której „nic już nie będzie takie samo”.

W bardziej długofalowej narracji o historii Zachodu, historii światowej dominacji oraz – bardziej ostatnio – jej, jak się wydaje, schyłku (tak, jak dalecy jesteśmy od naiwnej proklamacji prostego końca euro-atlantyckiego Zachodu, tak musimy się zgodzić na to, że kończy się, kruszeje bezpowrotnie i nieodwracalnie jego definitywna dominacja globalna) wydarzenie to wydaje się doskonale spełniać znamiona czegoś, co stanowi ważny etap w procesie rozpadu, autodestrukcji, a może też acting-outu wielkiej bezradności, bezwyjściowości, w której sytuacji znalazł się zachodni Człowiek późnej doby nowoczesnej, człowiek post-oświecony, pozbawiony wyraźnie pomysłu na dalszy ciąg, tracący impet, wiarę w siebie, przekonany wciąż o własnej nieskończoności, niewyczerpalności, ale nie mający już na nią najwyraźniej dość energii – i w związku z tym, jak być może obecnie Anglicy, zwijający się filo- i ontogenetycznie (inwolucyjnie) do swych postaci embrionalnych, przetrwalnikowych, zaściankowych, bakteryjnych, endosporycznych. Jak trwoga, to na zapiecek, to do pana Boga (bezpośrednio, ale częściej – za pośrednictwem monarchy).

W tym akcie otorbienia się we własnym sosie, w wyobrażeniu  tego, co tradycyjne, we własnej rezydualnej swojskości, w próbie odcięcia jej od obiegów i cyrkulacji o bardziej wielonarodowym charakterze, zamknięcia się i zatkania wszelkich porów, odgrodzenia itd. widać gest cofnięcia, skurczenia, które wszakże z drugiej strony ma wyraźny wymiar autoagresji, robienia sobie czy mamie na złość przez odmrożenie sobie ucha. Widać to nawet w minach tych, którzy nawoływali do „leave”, w ich kwaśnawych i trochę zdziwionych obrotem spraw uśmiechach nieradosnego triumfu. Nikt też, zdaje się, spośród zwycięzców referendum nie wylegał na ulice, nie otwierano na chodnikach szampana, nie tańczono bodajże z radości. Oto zwycięstwo, którego nikt w istocie nie chciał, nawet ci, którzy się na nie złożyli – gdy poniewczasie okazało się, że ich sentymenty zakumulowały się w gremialny akt zniszczenia, którego się nie spodziewali, zakładając, że należą do przegranych (i dlatego okłamując sondażownie, które tuż po zamknięciu głosowania podały błędnie wynik „remain”) i że pokażą tylko, co o tym wszystkim myślą, nabluzgają sobie bezkarnie na rzeczywistość, jak zawsze z góry przegrani w tym i pozbawieni wpływu (bo lud przyzwyczaił się już do tego,  że niezależnie od jego wyborów polityka pozostaje podobna). Na swoje nieszczęście, jak się okazało, tym razem ten wpływ mieli, wbrew własnym założeniom – mieli tego pecha, że tym razem w swoim akcie odegrania się na własnej porażce – zwyciężyli.

Jak dotąd rozpad nie dotykał centrów, a jedynie szalał na peryferiach i półperyferiach.

To, że wyborcy nie chcą przyznawać się do swych preferencji i zniekształcają w ten sposób wyniki sondażowe (nawet te na dużej próbie), to rzecz już znana, choć zapewne jeszcze niedawno nikt nie spodziewałby się objawów tego rodzaju manifestacyjnej nieufności po ludzie bądź co bądź nieperyferyjnym, jakim są Anglicy (co najwyżej, stereotypowo, cedując ją na peryferyjny wobec niego lud z północy, jakim są Szkoci, w tym wypadku w swej peryferyjności właśnie, zdawałoby się, paradoksalnie, bardziej od Anglików racjonalni), ludzie, który liznął trochę oświecenia, praworządności i merytokracji (przynajmniej w porównaniu do takiego np. ludu jak polski czy tajski, które liznęły tych dobrodziejstw nowoczesnego świata odpowiednio mniej). Że lud, który był pionierem ekspansji Zachodu, jego twórcą, założycielem i jednym z największych, jeśli nie największym po prostu, beneficjentem jego imperializmu i hegemonii, ale i współtwórcą związanych z nim oświecenia, nauki, rozwoju technicznego i społecznego etc., obecnie wypowiada w nieprzygniatającej, ale też nie śladowej większości posłuszeństwo racjonalności i logice „agregacji”, postępu i wzrostu, wybierając separację i akt bezsensownej autodestrukcji (przy czym deklaratywnie może nawet chodzić o wiarę w to, że ta separacja przyniesie właśnie powrót do imperialności, której hamulcem miałaby rzekomo być unia – lecz nie łudźmy się, podświadomie wszyscy czują, wiedzą, że nie chodzi o żaden powrót do imperium, a jedynie pokazanie wielkiego „fucka”, naszczanie do ogródka, jak to lubili już robić Brytyjczycy na wyjazdowych wieczorach kawalerskich w Krakowie czy Barcelonie) – to wszystko może się wydawać złowieszcze, bo jak dotąd rozpad nie dotykał centrów, a jedynie szalał na peryferiach i półperyferiach. Marne stąd pocieszenie, że przynajmniej raz to nie my, ubodzy krewni, jesteśmy jak zawsze źródłem problemów, ale to tym, zdawałoby się, bardziej od nas pod każdym względem uprzywilejowanym, odbiła szajba. Jeśli bowiem szajba odbija w centrach, to może oznaczać, że proces rozpadu wszedł w nowy etap czy nabrał przyspieszenia.

Być może Anglicy wciąż są awangardą Zachodu, wciąż przewodzą i wskazują kierunki jego stawania się (bo już nie, w takim biegu spraw, postępu) – tym razem stawania się agonalnego, konwulsji długiego konania; kto wie, czy ich samobójczy czy może „eutanatyczny” wybór (eutanatyczny, bo chodzi im może, choć się w tym głęboko mylą, tak jak człowiek, który zamiast do pociągu nad morze przez pomyłkę wsiada do pociągu do obozu śmierci, o złagodzenie cierpień umierania, a nie tylko o jego przyspieszenie) nie stanowi paradoksalnie pewnego „przyspieszenia” procesu, którego rozwlekanie, przewlekanie czy „katechoniczne”, jakby powiedzieli teologowie, odwlekanie jest ostatnią stawką post-oświeconego świata w jego walce o przetrwanie na globalnej scenie agonu, na której wyraźnie już wyodrębniają się i kumulują siły nowe ośrodki mocy, ośrodki, które w tę samą grę grają coraz bardziej na swoich własnych zasadach (np. daleki wschód, z jego skonsolidowanym i supermocarstwowym Państwem Środka, środkowy wschód z Indiami, nieco słoniowatymi, lecz przez swój ciężar nabierającymi coraz większego impetu, oraz najbardziej amorficzny bliski wschód – by zastosować tę przestarzałą już dzisiaj, bo eurocentryczną geo-terminologię – z jego potężnymi centrami petrofinansowymi).

Na tej nowej scenie dawni hegemoni muszą pogodzić się z tą nową sytuacją, której częścią jest i to, że coraz większa porcja światowej produktywności i idącego z nią dobrobytu przypadać musi na szersze globalnie rzesze pracowników, odbierając ludowi z państw centralnych jego relatywnie uprzywilejowaną pozycję – i zagrażając dalszymi jej cięciami pod nazwą „austerities”. To, że lud w krajach zachodnich, najbardziej rozwiniętych i górujących w międzynarodowej hierarchii państw i globalnego podziału pracy, a więc i oferujących swoim klasom niższym relatywne luksusy państwa dobrobytu, nie może już dłużej liczyć na to, że korzystając na globalnych różnicach i międzypaństwowych granicach dzieli się zyskiem z wyzysku najmniej uprzywilejowanych innych przez krajowych kapitalistów (swych ziomków), stanowi główny problem, którego nierozwiązywalność czy swoistą nieodwracalność symptomatyzuje acting-out bezsiły zachodniego ludu, który w tej sytuacji krzyczy po prostu „fuck you!” i rzuca się histerycznie pod walec historii – omamiony wizją oczyszczenia i powrotu do korzeni, właściwie – do czegoś w rodzaju średniowiecza. Mamy oto do czynienia z prawdziwym końcem postkolonialnych przewag, z ostatecznym wyczerpaniem procentów od pasożytniczej supremacji zachodu nad resztą świata, których beneficjentem był również lud; tych właśnie, które odpowiadały za względny dobrobyt szerokich rzesz na zachodzie w latach powojennych drugiej połowy XX wieku. Aktem sprzeciwu i złości z powodu ich ewidentnego wyczerpania zdaje się właśnie ten krypto-rasistowski, nacjonalistyczny zwrot rozgniewanego, ale i pozbawionego realnych alternatyw, nieufnego, bo wiele razy zdradzonego przez lewicę ludu.

Zjednoczona Europa – z Brytanią, jako kluczowym elementem ze względu na jej potencjał – była w istocie, zwłaszcza na przełomie wieków, projektem przedłużenia panowania Zachodu w warunkach ostatecznie postkolonialnych i posthegemonicznych, połączenia sił w celu sprostania globalnej konkurencji z nowymi aktorami.

Kiedy nie wiadomo, co robić, zawsze można kopnąć w ścianę, walnąć pięścią w stół, albo bluznąć przekleństwem. Zatem, kiedy dokonuje się właśnie coś takiego, jak gremialne walnięcie pięścią w stół (wyraźnie zbyt mocne, bo oto stół połamany, a my dmuchamy na obolałą rączkę), można przypuszczać, że jesteśmy właśnie w sytuacji, kiedy nie wiadomo, co robić – przynajmniej, żeby wygrać, żeby podtrzymać rzeczy takimi jakie były, lecz już dłużej nie mogą być. Bowiem trzeba się pogodzić z przegraną, z perspektywą oddania koszulki lidera, oto co trzeba zrobić. Tylko że zachodnia nowoczesność, nawet w wersji postmodernistycznej, a więc gotowej do wchłonięcia wszelkich postaw (byleby były one w stanie się utrzymać), nie daje zbyt wielu środków do pogodzenia się z niehegemoniczną pozycją Zachodu, bo jej ideą założycielską było, jak pamiętamy, panowanie, podporządkowywanie, unikalność itd.

Zjednoczona Europa – z Brytanią, jako kluczowym elementem ze względu na jej potencjał – była w istocie, zwłaszcza na przełomie wieków, projektem przedłużenia panowania Zachodu w warunkach ostatecznie postkolonialnych i posthegemonicznych, połączenia sił w celu sprostania globalnej konkurencji z nowymi aktorami. (Z tego powodu zżymają się na nią także ultralewaccy brexitowcy, zarzucający jej, że gra w panowanie i jest wspornikiem kapitalizmu.)  Wydawało się i nadal pozostaje to oczywiste (choć dziwna to teraz oczywistość), że nie ma alternatywy dla tej polityki; że można spierać się o szczegóły, lecz nie sposób kwestionować ogólnej strategii. Jak to się stało, że w referendum została odrzucona? W sytuacji, kiedy dzieje się coś nieracjonalnego, szukamy zwykle ukrytych interesów i natrafiamy oczywiście – pomijając wyżej już wzmiankowany żywioł ludowy – w pierwszym rzędzie na niepoważne i zakapiorskie gęby głównych liderów takich jak Farage czy Johnson; oczywiście takie kukły zawsze znajdą się (i świetnie się w tym odnajdą), by obsługiwać najgorsze sentymenty i najniższe instynkty, wszakże nie oni pociągają tu, jak się zdaje, za sznurki. Sęk jednak w tym, że, nie spekulując na temat ewentualnych, zapewne niedostępnych dla nie-insiderów, krótkoterminowych kalkulacji czy małych interesików, nikt nie ma na tym, jak się zdaje, nic długofalowo do zyskania. Myli się więc głupio zarówno Rupert Murdoch, właściciel tabloidu The Sun, który nawoływał cynicznie „Beleave in Britain”, jak i królowa, która, wedle pogłosek, też nieszczególnie przekonana była do „remain” i nie kiwnęła palcem, by w tej sprawie poprzeć własny rząd (podobnie jak i znaczna część wyspiarskiej arystokracji) – mylą się, jeśli sądzą, że przyjdzie im z tego co dobrego, zwłaszcza, podkreślmy jeszcze raz, w długim terminie – osłabiając bowiem w istocie projekt oświeconego człowieka Zachodniego, przyspieszając jego marginalizację i upadek, który należałoby, wybaczcie banał, raczej odwlekać, nie mają zupełnie nic do zyskania.

Oddać trzeba jednak ludowi angielskiemu sprawiedliwość przynajmniej o tyle, że nie jest mądrzejszy od swojej królowej i od swoich miliarderów. W tym wypadku nie działa nawet uniwersalna, zdawałoby się, zasada, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Może jakieś małe pieniądze ktoś na tym zarobi. Ale perspektywa strat jest trudna do wyobrażenia. Nawet Farage zresztą wolałby był zapewne przegrać bardzo niewielką większością, co wzmocniłoby jego wygodną, bo nie nakładającą nań żadnej odpowiedzialności, pozycję wiecznego gówniarza-szantażysty; niezamierzone zwycięstwo nakłada nań pewien ciężar, który wcale nie pasuje do jego formatu butonierkowego populisty-watażki. Niewybaczalny zaś błąd jednego człowieka, świniojebcy Camerona, polegał na tym, że przecenił ich zbiorowy zdrowy rozsądek, zarówno ludu, jak i królowej, doprowadzając do tego, że coś, co było taktycznym błędem zaowocowało strategiczną przegraną. Nigdy dość wypominania temu błaznowi historii, że jego mała kalkulacja okazała się tak potężną w skutkach, a przecież nie wymuszoną, niekonieczną pomyłką – to przecież mogło się było nie stać, gdyby nie jego małostkowe kombinacje.

W wydarzeniach, w których nie wyraża się żadna podmiotowość, których znaczenie jest pozbawione wymiaru ekspresji jakiejkolwiek przytomnej, obdarzonej autorefleksyjnością formacji, rozsądnej lub choćby tylko częściowo rozsądnej, w wydarzeniach, w których najbardziej charakterystyczna jest pusta negatywność, trudno szukać czegokolwiek, co nadawałoby się na sztandarowe zwieńczenie – przesłania czy epilogu. Wszystko to jest tak podłe, że nie układa się w żadną historię. Nie ma w tym żadnej mądrości, nawet mizernej pseudomądrości pana Mirka (czy Mr. Nigela). Rację mają przy tym zarówno interpretatorzy katastroficzni, jak i ci, którzy nawołują do spokoju, wskazując, że stanie się de facto mniej, niż można by w najgorszym scenariuszu oczekiwać, i że nie należy przesadzać z nerwami w związku z aktami głównie symbolicznymi. Owszem, jak już powiedzieliśmy wcześniej, łatwość posiadania trafnych osądów tej sprawy polega i na tym, że od bieguna do bieguna wszystko to prawda – z jednej strony poczyniliśmy kolejny, choć na pewno nie decydujący, nawet jeśli rytmicznie przyspieszający, krok ku rozpadowi świata zachodniego i jego ostatecznemu końcowi. Z drugiej strony od dawna już wiadomo, że na drodze tej Zachód się znajduje, a więc w tym sensie nic szczególnego, nadzwyczajnego i nieprzewidywalnego – wbrew pozorom się nie stało. Nasze zdziwienie jest tylko miarą naszego niedowierzania w to, że nasza cywilizacja i fundujący ją ład liberalno-demokratyczny są śmiertelne, że naprawdę mogą się skończyć. Otóż są. Zwiastują ich koniec z rzeźniczymi nożami w zębach nadchodzące zakapiory.

 

(Tutaj tekst dostępny w wersji angielskiej)

 

DATA PUBLIKACJI: 26 czerwca 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 6 września 2016