IMG_20160705_220946

Prawda pijanego Boga

Filozoficzno-literacki esej o boskim rauszu i tajemniczej podwójności życia.

 

 

Dokąd płynie Dionizos przez morze czerwone jak wino

ku jakim wyspom wędruje pod żaglem winorośli

śpi i nic nie wie więc my także nie wiemy

dokąd płynie z prądami bukowa łódź lotna

 

(Z. Herbert, „Czarnofigurowa waza garncarza Eksekiasa”)

 

Dopóki Dionizos śpi i nie wie, dopóty i my nie wiemy – twierdzi poeta, który konsekwentnie usiłował wymknąć się swej dionizyjskiej naturze, szczęśliwie jednak nie całkiem konsekwentnie, o czym świadczy chociażby ten genialny czterowiersz.

Dopóki Dionizos śpi i nie wie, dopóty i my nie wiemy. Nasza wiedza jest zatem wiedzą Dionizosa. Dionizos wiedzący jest wiedzą w nas. Człowiek osiąga wiedzę wtedy, kiedy Dionizos budzi się w nim jako wiedzący. Oto dionizyjska gnozeologia zrównująca początek wiedzy z uaktywnieniem się w nas transowego, boskiego żywiołu.

Skoro przebudzenie Dionizosa jest początkiem naszej wiedzy, to „bukowa łódź lotna”, którą za garncarzem odmalowuje poeta, jest niczym innym niż nami samymi. Jest łodzią naszej duszy i ciała, a przede wszystkim, skoro łódź jest „lotna”, naszego intelektu. Lotna łódź intelektu, której lotnością jest właśnie Dionizos.

Bóg rozbudził w nas wiedzę. Teraz odpoczywa.

Jesteśmy łodzią, którą w nieznane płynie ów Bóg. Płynie przez świat, który jest morzem, bezkresem, nieogarnioną przestrzenią, tajemnicą, zagadką, czymś nieprzewidywalnym i nieujarzmialnym. Nie prowadzi ten świat w żadną wyróżnioną stronę. Nie posiada trwale wyznaczonego kierunku. Porusza się w rytm nieodgadnionych, podskórnych prądów. Zagadkowe i rodzące niepewność dryfowanie – oto metafora życia, nad którym mimo usiłowań, planów i strategii, uporu i wytrwałości, zapobiegliwości, przemyślności i przebiegłości nie da się zapanować. Nie da się zmusić, aby zmierzało i prowadziło tam, gdzie chcemy. Metafora życia i świata, na które koniec końców nie mamy wielkiego wpływu.

Autor: Zde (Praca własna) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], Wikimedia Commons
Dionizos w łodzi między delfinami Czarno figurowy kylix z Vulci, malarz Exekias , około 530 p.n.e. Autor: Zde (Praca własna) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], Wikimedia Commons

I właśnie taki świat, takie życie, po którym dryfuje nasza tyleż lotna co krucha łódka, niosąca w sobie śpiącego Boga, zostaje przyrównane do wina. „Morze czerwone jak wino” – czytamy. Świat jako morze czerwonego wina. Morze-świat jak czerwone wino. Świat-zagadka jako upojenie. Upojne jak wino. Wino urasta tu do kluczowej metafory świata – jego oszałamiającego, przerażającego a zarazem fascynującego charakteru. A zarazem jego zdradliwości…

Kiedy to jednak życie-świat pokazuje się nam jako wino? Jako upojne i święte, mimo że niepewne, zdolne nas pochłonąć i zatopić w każdej chwili? Czy nie jest to właśnie TA chwila – chwila wiedzy przypominającej oświecenie, kiedy Bóg ukryty w nas budzi się? Zapewne tak – bo tylko ten, kto osiąga boską perspektywę, jest w stanie zobaczyć otchłań-bezkres świata-życia i w tym przerażającym wglądzie doznać upojenia.

Na co dzień jesteśmy od tego jak najdalsi. Nie postrzegamy siebie jako łódki na ogromnym morzu. Jesteśmy tej prawdy niepomni, oddzielający się od niej za pomocą wszelkich możliwych uników, złudzeń, racjonalizacji. Żyjemy iluzją, która nas uspokaja, upewnia, stabilizuje. Nie jako krucha i wywrotna łódka jawimy się sobie samym, ale jako „dom na skale”, a życie nie jest dla nas morzem, ale pewnym lądem albo przynajmniej bezpiecznym portem, w którym się można trwale zakotwiczyć.

To pod tym znakiem Bóg budzi się w nas jako trans naszego (a może już nie naszego, bo boskiego) przebudzenia i wglądu.

Czy scena przedstawiona na wazie to moment, w którym Bóg się jeszcze nie obudził, czy raczej ten, w którym po przebudzeniu ponownie zasnął? Pierwsza możliwość jest sytuacją, w której wiedzy-upojenia jeszcze nie ma. Trwa więc w najlepsze iluzja domu i zakotwiczenia. A zatem druga możliwość: Bóg śpi, ale jego sen nastąpił po przebudzeniu, po rozbłysku świadomości świata jako morza i nas jako chybotliwej łódeczki. Bóg rozbudził w nas wiedzę. Teraz odpoczywa.

Czym jest jednak to, co sprawia, że Bóg się w nas budzi, budząc w nas bolesną, przerażającą, a zarazem upojną świadomość życia i świata? Odpowiedzią jest „żagiel winorośli”. To pod tym żaglem życie ukazuje się jako morze, to pod tym znakiem przychodzi do nas moment wiedzy-zrozumienia. To pod tym znakiem Bóg budzi się w nas jako trans naszego (a może już nie naszego, bo boskiego) przebudzenia i wglądu. A więc wino, wino raz jeszcze.[1] Wino, które dla twórcy wazy i dla poety jest tym, co pozwala Bogu się w nas przebudzić a następnie wygodnie się w nas ułożyć. Wino, które objawia Boga w nas – skrywającego się za maskami Chrystusa, Słowa, czy Ducha (Świętego lub absolutnego) – jako Dionizosa, Boga transu, szału, orgii, pijaństwa.

Caravaggio [Public domain], Wikimedia Commons
Caravaggio [Public domain], Wikimedia Commons

Wino przypomina nam, że jesteśmy łupiną kołysaną falami życia-świata. Pozwala poczuć smak i ruch tej prawdy. Dlatego picie wina jest swego rodzaju ćwiczeniem duchowym – wprowadzającym w trans, niezbędny do osiągnięcia takiego doświadczenia. Oto sedno wtajemniczeń w misteria wina: pozbawiona złudzeń pewność własnej przypadkowości i znikomości na morzu życia, a zarazem jego upojnej wspaniałości – choć nas kiedyś pochłonie i zatopi w swoich odmętach, to póki co łaskawie niesie nas, mimo wszystkich oznak obojętności, czy nawet okrutnej pogardy, a jego Boskość wypełnia nasz intelekt. Picie wina to więc ćwiczenie dionizyjskiego transu, które przy długotrwałym, konsekwentnym piciu z chwilowego wglądu ma szansę przekształcić się w trwałe pomnienie i zatracenie w zagadce bycia.

Jest to wiedza o tym, że życie jest nierozwikłaną zagadką i boską tajemnicą, z której się wzięliśmy i w którą, po krótkiej szamotaninie egzystowania, ponownie się zapadamy.

Bóg-Dionizos budzi się w naszej łodzi, napełnianej winem, przynosi ze sobą wiedzę, by chwilę potem upity osunąć się na dno łodzi i zasnąć. Czego znakiem jest ten dionizyjski sen, który przychodzi u szczytu upojnej jasności? Objawia on, że na pytanie o życie, o jego sens i cel nie ma odpowiedzi. Oświeceni-rozumiejący nadal nie wiemy dokąd płyniemy, ku jakim dalom, wyspom lub otchłaniom życie nas wiedzie. Bóg, zasypiający w nas po momencie przebudzenia, to ostatni stopień wtajemniczenia, którym jest boska wiedza o niewiedzy. Jest to wiedza o tym, że życie jest nierozwikłaną zagadką i boską tajemnicą, z której się wzięliśmy i w którą, po krótkiej szamotaninie egzystowania, ponownie się zapadamy. Oto w skrócie cała filozofia wina!

Zoe to odwieczny nurt życia, jego czysta energia, jego boskie nieuwarunkowanie. Natomiast bios to jego przejściowa i ulotna postać, chwilowy kształt, który przyjmuje zoe.

Karl Kerenyi swoją monografię o Dionizosie rozpoczyna krótkim esejem o greckim rozumieniu życia.[2] To właśnie zwiastunem głębi i osobliwości tego fenomenu ma być zdaniem Kerenyiego Bóg wina. Dla opisu życia Grecy mieli dwa terminy zoe i bios. Oba tłumaczy się jako „życie”, ale ich znaczenia różnią się. Bios to życie uformowane, każda, taka a nie inna żywa istota – ja i ty, każda roślina, każde zwierzę. Bios to więc życie o określonym właściwościach, kształcie i granicach, a zatem też nieuchronnie zmierzające ku śmierci – śmiertelne. Zoe natomiast to życie nieograniczone i pozbawione konkretnego kształtu, a zarazem nieśmiertelne – nie przechodzące w śmierć. Jak mają się do siebie zoe i bios? Są, jeśli tak można powiedzieć, dwoma aspektami, dwoma stronami jednego fenomenu życia, tłumaczącymi zagadkę świata i nas samych – dionizyjskie sedno rzeczy. Zoe to odwieczny nurt życia, jego czysta energia, jego boskie nieuwarunkowanie. Natomiast bios to jego przejściowa i ulotna postać, chwilowy kształt, który przyjmuje zoe. W tej perspektywie ty i ja i każda żywa istota (bios) jest jedną i tą samą zoe, na chwilę tak a nie inaczej ukonkretnioną. Jeśli przyrównać świat do morza, zoe byłaby jego istotą, jego głębią, nim w ścisłym tego słowa sensie. Tymczasem bios nie byłby nawet łódką, która na nim dryfuje, lecz chwilową zmarszczką na jego tafli, falą na jego przestworze.

Jest to samo sedno bliskiego Grekom, dionizyjskiego obrazu świata. Zoe – boski dynamizm życia – wciąż, w sposób niespożyty, szalony, pełen pasji i zapamiętania roztrwania się „wcielając się” jako bios, ale nie traci w ten sposób nic ze swej boskiej mocy i siły. Przeciwnie, wraz z końcem (śmiercią) swoich konkretnych biosowych form, powraca do siebie – do swego nieuwarunkowania, do pełni swej mocy – po to, aby natychmiast „wcielić się” w nowe kształty i formy, i znów się roztrwaniać.

Co to ma wspólnego z winem? Albo, innymi słowy, dlaczego grecka wyobraźnia łączy zwiastujące taką wizję życia Bóstwo z oddziaływaniem wina?

Trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak taki dionizyjski obraz świata ma się do jego „naturalnego”, zdroworozsądkowego odczytania. Wspomniałem już, że na co dzień nie postrzegamy siebie jako łupinki na potężnym i niepoddającym się naszej kontroli morzu świata, ale własną egzystencję usilnie tłumaczymy sobie jako coś dobrze ugruntowanego, pewnego, przewidywalnego i bezpiecznego. Ujmując to bardziej filozoficznie, zdroworozsądkowy obraz świata i naszego w nim umiejscowienia to obraz wielu odrębnych „ja”, z których każde wchodzi ze światem i z innymi „ja” w różnorakie korelacje i zależności, ale samo w sobie jest  autonomicznym, władającym i panującym nad sobą, samodzielnie się w sobie utrzymującym odrębnym mini-światem. Takie rozumienie siebie i świata jest podstawą naszego działania, czymś co umożliwia i usensawnia nasz codzienny wysiłek, podejmowane przez nas przedsięwzięcia, snute plany. Stawką takiego myślenia jest możliwość budowania stabilności indywidualnego i zbiorowego trwania.

Wkroczenie Dionizosa oznacza tu bowiem triumfalny powrót zapomnianej na co dzień zoe. Jest to więc powrót wypartego.

Jesteśmy przekonani o prawdziwości takiego obrazu świata, o jego oczywistości. Jest to ten poukładany ludzki świat, który dobrze znamy (który znamy właśnie jako taki); na którym instynktownie opieramy własne nadzieje, własną dobrą wiarę. Taka wykładnia świata przeczy jednak źródłowej prawdzie życia jako transu zoe i bios. Dlatego dionizyjskie objawienie kwestionuje tę wykładnię. Problematyzuje jej oczywistość. W greckim micie każdorazowe przybycie Dionizosa w orszaku satyrów i bachantek wprowadza w ten poukładany ludzki świat zamęt i chaos. Rozsadza jego porządek. Wkroczenie Dionizosa oznacza tu bowiem triumfalny powrót zapomnianej na co dzień zoe. Jest to więc powrót wypartego. Dionizos to nic innego niż personifikacja zoe, a jego pojawienie się demaskuje i uzmysławia, że nasz codzienny obraz świata i nas samych jest złudą, samooszustwem, iluzją.

Wino więc ogałaca ze złudzeń, a dokładnie z zasadniczego złudzenia, którym jest codzienny obraz świata.

Dlaczego więc Dionizos jest Bogiem wina? Bowiem to właśnie ktoś pijący wino otwiera się na perspektywę zoe – doświadcza płynności i względności własnych granic, doświadcza sił, które go przenikają i nad którymi nigdy nie zapanuje, doświadcza totalności, w której uczestniczy i która nim włada, przewyższa go, unosi i zatraca. Uprzytamnia sobie przy tym iluzoryczność swojej stabilizacji, dostrzega złudność swoich nadziei, odkrywa ulotność życia, widzi z jasnością ograniczenia swojej autonomii. Wino więc ogałaca ze złudzeń, a dokładnie z zasadniczego złudzenia, którym jest codzienny obraz świata. Opisuję umyślnie to doświadczenie winnego upojenia z emfazą – nie zawsze jest ono tak jasne i intensywne, ale to właśnie jest jego kwintesencja, która przychodzi do nas w różnym stopniu rozcieńczona wodą.

Oświecenie to, będąc przeciwieństwem odurzenia, niesie w sobie jednak upojenie. Upojenie zupełnie przeciwne – nie jest iluzją lecz prawdą.

O winie myślimy na co dzień, jak o każdym alkoholu, że niesie oszołomienie i odurzenie – a więc, że sprowadza na nas iluzję, łagodzi trudy i cierpienia codzienności. Tak rozumiemy upojenie, które daje wino. Tymczasem jest ono napojem dionizyjskiego oprzytomnienia. Przebudzenia pierwotnej wiedzy, którą codzienność osłabia i celowo przesłania. To co z perspektywy codzienności jest odurzeniem, w rzeczywistości jest oświeceniem, skoro sam codzienny obraz świata to nic innego niż odurzająca iluzja. W oświeceniu tym spotyka nas więc poznawcze ogołocenie. Oświecenie to, będąc przeciwieństwem odurzenia, niesie w sobie jednak upojenie. Upojenie zupełnie przeciwne – nie jest iluzją lecz prawdą. Otwiera się w nim na co dzień nieodczuwalny, boski smak życia. Życie (zoe), które tak relatywizuje naszą odrębność i bytową stateczność, że musi się jawić jako przerażające i dlatego jego świadomość zostaje na co dzień wyparta, za sprawą wina staje się doznaniem wzniosłym, wręcz mistycznym.

Zilustruję to słowami z wiersza Wersety panteisty, w którym Herbert raz jeszcze przejawił swą nieoczywistą dionizyjskość:

 

Wypij mnie źródło – mówi pijący –

do dna mnie wypij do nicości.

By Mike Reyher (Flickr) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons
Głowa Bachusa, Włochy, By Mike Reyher (Flickr) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons

Pijący nie tylko demaskuje iluzję codzienności i doznaje ogołocenia. Ale odkrywając (na powrót) prawdziwe źródło, którym jest zoe, przeżywa coś w rodzaju mistycznej tęsknoty. Czuje w sobie poryw Erosa, aby się owej zoe wydać, żeby się w niej zatracić. Chce – w zapamiętaniu – zostać przez nią wypity i zagarnięty aż do nicości, czyli do pełnego zatracenia się, namiętnego zjednoczenia z nią. Śmiertelny człowiek może w ten sposób zaznać tego, o czym nadaremnie marzy, snując miraże życia po życiu, lub czego nie może odżałować, konfrontując się z perspektywą śmierci jako nieuchronnego i definitywnego końca. Pijąc wino i rozpalając w sobie dzięki temu miłość do zoe i otwartość na jej działanie, doświadcza nieśmiertelności w pośrodku swego śmiertelnego życia. Afirmując to, że jest chwilową i ulotną, przypadkową formą nieśmiertelnego życia, doznaje prawdziwego upojenia. Wino byłoby więc lekarstwem na śmierć, na traumę nieuchronnego końca. Pozwalałoby ów koniec przyjąć jako nieuchronny, a jednocześnie otwierałoby dostęp do nieśmiertelności życia tu i teraz.

Picie wina staje się więc drogą do doświadczenia (dionizyjskiej z istoty) Boskości, która jest w nas i zarazem stanowi prawdziwe oblicze świata; do której to Boskości na co dzień nie mamy dostępu. Wino otwiera bowiem na niezwykły, trudny do osiągnięcia w innych okolicznościach, wymiar transgresji i ekstazy – wyjścia z siebie i przekroczenia siebie, a zarazem odnalezienia siebie w boskim, wszechogarniającym żywiole życia-Dionizosa.

 

[1] I tu konieczny jest przypis, bo niby dlaczego nie piwo, nie wódka, nie marihuana itd.? Ależ proszę bardzo, choć sam po wielu próbach i eksperymentach wybrałem krew winorośli. Niby wszystko jedno, ale jednak ta niesamowita wizja świata-orgii przychodzi z Grecji i do Grecji, w moim przekonaniu, po-winna (nomen omen) prowadzić z naszych jałowych, nowoczesnych peryferii czucia i myślenia. A tam, wiadomo – wino. Niech więc będzie ono tutaj pars-pro-toto, która to pars staje się z czasem arche-typem wszelkiego picia i upojenia. Heideggeryzując, wino jako ciecz nie ontyczna a ontologiczna – co jest już poza zasięgiem wszystkich współczesnych, enologicznych snobizmów i pseudo-estetyzmów.

[2] K. Kerenyi, Dionizos, przeł. I. Kania, Warszawa 2008, s. 13-18.

DATA PUBLIKACJI: 5 lipca 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 11 października 2016