kolaż Sen Kodu

Obudź się, kocie!

kolaż z 22 lipca 2016 roku

Oto nie tak do końca popularne (a może sie mylimy i jest wręcz przeciwnie?) poglądy na sprawy Polski i świata.

Czasami śnią nam się koszmary. W pewnym momencie trafiamy na marę senną, której nie możemy już znieść, i wybudza nas trwoga, po czym okazuje się, że był to tylko sen i odczuwamy ulgę, ale podszytą niepokojem, że coś takiego w ogóle mogło się nam przyśnić (i co to właściwie znaczy?). Przebudzenie jest urealnieniem, które przynosi prawdziwy oddech (śnić, że oddychamy i dusić się we śnie, to jeden z koszmarów). Rzeczywistość jest naszym schronieniem, w które uciekamy przed złymi snami produkowanymi przez nasze śniące głowy. Patrzymy wtedy na dobrze znane okno, drzewo za oknem, łóżko, stół, jak na oznaki wybawienia. Gdyby każdy sen miał być koszmarem (a taka możliwość stoi przed nami otworem niestety, o czym pouczył nas kilkanaście lat temu Sandman Neila Gaimana), wolelibyśmy wcale nie śnić, wolelibyśmy wiecznie gapić się w ścianę, łóżko, regał z zakurzonymi książkami, byleby były realne i zwyczajne, czyli nie-straszne. Czasami śni nam się potwór, zagłada, piekło i zło. Co jest najgorsze? Odwrócenie proporcji, urealnienie koszmaru, kiedy sen i rzeczywistość zamieniają się miejscami, kiedy jedynym schronieniem przed koszmarną rzeczywistością staje się sen i możemy już tylko w niego uciekać, przed zagładą, piekłem, złem, bólem i mrozem.

Azja reaguje entuzjastycznie, Ameryka pochyla się nad widmem z troską i dostojnym niepokojem światowego giganta, Europa się boi.

Przez ostatnie dwadzieścia siedem lat śniliśmy. Śniliśmy piękny sen Okrągłego Stołu, czyli okrągłego spokoju. Ta stołowa krągłość pojawiła się w naszym śnie nieprzypadkowo. Powiązanie naszego polskiego stołu ze stołem z legendy o królu Arturze majaczyło w niedomówieniach. Heroiczna fikcja o angielskich rycerzach stanowiła baśniowy kontekst wyzwolicielskiej narracji naszego snu, który rozpoczął się w 1989 roku, kiedy to wreszcie zasnęliśmy, po długim, znojnym dniu realnego socjalizmu, który zresztą także był snem, tylko trochę innym, trochę straszniejszym. Krągłość stołu z roku 1989 była znakiem wieczności –  demokracja w Polsce miała trwać już zawsze, miała być coraz dojrzalsza i coraz lepsza. Zwłaszcza, że znany wszystkim intelektualistom Francis Fukuyama przypieczętował te symbole twierdzeniem o końcu historii i nieuchronnej ostateczności demokracji, jako optymalnego ustroju państwowego (jeżeli jakieś państwa jeszcze nie były demokratyczne, znaczyło to, że nie są dość oświecone i potrzebują jeszcze trochę czasu, żeby zrozumieć, że demokracja i tylko demokracja, i nic ponad demokracją). Fukuyama był także, obok Lecha Wałęsy, pozytywną postacią z naszego pięknego snu, kołysanego wiele obiecującymi krągłościami pięknego, dębowego stołu.

Ten dwudziestosiedmioletni sen właśnie się skończył. Jedni po drugich budzimy się z niego w lęku o różnym nasileniu. Kolejność wybudzeń – do realności lub snu o realności (tych dwóch rzeczy nie jesteśmy przecież w stanie odróżnić), snu o przeczuciu realności wraz ze współtowarzyszącym mu poczuciem nieodróżnialności przeczucia realności od realności – zależy od osobistego poziomu wrażliwości na nawiedzające nas coraz częściej widmo, które krąży po Europie w najlepsze, Ameryce w nieco gorsze, oraz Azji (to azjatyckie widmo jest bezkonkurencyjne, bo właściwie tożsame ze swoim nosicielem). Jest to widmo światowego kryzysu demokracji. Azja reaguje entuzjastycznie, Ameryka pochyla się nad widmem z troską i dostojnym niepokojem światowego giganta, Europa się boi. To wszystko zostało dziś już dobrze zrozumiane.

Uświadomienie sobie zbrodni własnych rodaków (czasami krewnych), albo co najmniej ich obojętności względem ofiar pogromów, nie jest łatwe czy przyjemne.

Przed dwoma laty ukazała się książka, w której podjęta została metafora zbiorowego snu. Prześniona rewolucja Andrzeja Ledera będąca, jak głosi podtytuł, ćwiczeniem z logiki historycznej, była rozpoznaniem procesu historycznego rozpoczętego w 1939 roku, trwającego do dziś i zbierającego w naszej świadomości transpasywne (znaczenie tego słowa należałoby sobie dobrze utrwalić) żniwo zapomnianych aktów przemocy. Autor wytropił to, co zbiorowo wyparte, odsłaniając niepamiętną przeszłość polskiej klasy średniej. Po okresie 1939-56 ludność Polski zbiorowo (choć z wyjątkami) wybrała fantazmat antysemicki i sen o postępie industrialnym, zamiast rzeczywistości (czyli wzięcia odpowiedzialności za konkretne akty przemocy fizycznej i symbolicznej pośród wojennej i powojennej nędzy). Celem zabiegów Ledera była przejrzystość, przebudzenie świadomości przez przypomnienie i wstrząs wywołany – katalizowanym socjo-psycho-analityczną narracją – „powrotem wypartych treści”. Mimo, że nie chodzi tutaj o treści pokarmowe, lecz świadomościowe, owemu powrotowi także towarzyszą nieprzyjemne mdłości. Uświadomienie sobie zbrodni własnych rodaków (czasami krewnych), albo co najmniej ich obojętności względem ofiar pogromów, nie jest łatwe czy przyjemne. Przenikliwa książka Ledera porusza się w historycznej materii przeszłości, przez co sama staje się częścią humanistycznego snu, właśnie za sprawą intelektualnego zanurzenia w rzeczach, sprawach i tekstach, które już były. Dlatego pomysł, że lektura tej książki mogłaby w jakikolwiek sposób przybliżyć nas do odpowiedzi na nasze największe z pytań – co dalej? – nie jest pomysłem, który narzucałby się czytelnikom w pierwszej kolejności (oczywiście z wyłączeniem psychoanalityków). Autor sam zaznacza, że mówienie o przeszłości i odkrywanie znaczenia minionych wydarzeń ma sens wyłącznie ze względu na teraźniejszość.

„Jawą, do której (się) budzimy – pisze Andrzej Leder – jest rzeczywistość dzisiejszej mieszczańskiej Polski. Jednak opisanie jej po prostu taką, jaką jest w sferze bezpośrednio obserwowalnych faktów, nie oddawałoby prawdy”. Czym dla autora Prześnionej rewolucji jest prawda? Autor odpowiada w sposób dialektyczny: „Ani więc jawa dzisiejszego zglobalizowanego mieszczaństwa, ani sen tradycji polskiej historiografii nie są w pełni „prawdziwe”, prawdą jest ten moment pomiędzy, zawierający się w słowie «przebudzenie»”.[1] Momentalne objawienie prawdy to nic innego, jak tylko Benjaminowskie krótkie spięcie („błysk pioruna”) między perspektywą historyczną a literackim wglądem podmiotu w aktualne wydarzenia.

Nie możemy sobie pozwolić na pośpiech, który wykluczałby myślenie.

W zetknięciu z takim opisem przebudzenia nasuwa się dzisiaj myśl o braku czasu. Za chwilę być może zabraknie nam czasu na czytanie o / z przeszłości, za chwilę zabraknie w ogóle czasu na rozumiejące, psychoanalityczne czytanie przeszłości, w którą rządząca w Polsce partia (a tak mówimy, kiedy jest tylko jedna rządząca i licząca się partia) aktywnie ingeruje, profilując stosownie do swoich potrzeb. Doświadczamy kurczącego się czasu. Jest tak, jakby ktoś nam wmówił, że nie mamy już czasu (albo wmówił nam, że to jest w ogóle jakiś problem), jakby chciał nas powstrzymać przed działaniem, odbierając nam warunki możliwości podjęcia jakiegokolwiek działania. W czasie, kiedy myślenie jest najważniejsze, kiedy trzeba się naprawdę dobrze zastanowić „co dalej?”, powstaje w naszych głowach wrażenie braku czasu, braku czasu na myślenie, powstaje przymus pośpiechu. Ale spieszą się tylko przegrani, do nielicznych wyjątków od tej zasady należą zawody, w których pośpiech jest tym, o co chodzi: sprint, rajd samochodowy itp. – nie zapominajmy jednak o długotrwałym, mozolnym i przemyślanym w skupieniu i ze spokojem, planie treningowym sprintera, czy o latach ciężkiej pracy (poprzedzonej trudnymi, wieloletnimi studiami) technologów z teamu Ferrari. Każde zwycięstwo jest zawsze najpierw dobrze przemyślane, zaplanowane. Nie możemy sobie pozwolić na pośpiech, który wykluczałby myślenie. Jeżeli cokolwiek może nas ocalić, myślenie może.

Nacisk w analizie Ledera położony jest na rozumienie i świadomość, przebudzenie dokonuje się w świadomości. Ale świadomość jest zakorzeniona w działającym, realnym ciele. Po przebudzeniu musi nastąpić wcielone działanie, bo tylko wtedy udowodnimy sobie, że już nie śnimy, że to nasze przebudzenie nie było rzekome, nie było samozadowoleniem ze zrozumienia pobudzającej książki (jaką jest Prześniona rewolucja), że przebudzenie nie było więc tylko i wyłącznie kolejnym pobudzeniem, rozrywką intelektualną, szansą na urozmaicenie rozmów z koleżankami i kolegami, czy na marzenia o lataniu w nowych krajobrazach. Konsekwencją przebudzenia jest bowiem powstanie z łóżek (kanap i foteli) i przejście do praktyki. Jeżeli „błysk pioruna”, o którym pisał Benjamin nie ma być tylko halucynacją, musi oznaczać powstanie, strajk, zbiorowy sprzeciw.

Pełzająca rewolucja faszystowska dokonuje się na naszych oczach.

Sen czasów wojennych i powojennych, na którym skupił się Leder, był inny niż sen Okrągłego Stołu (1989-2016), ponieważ nie stykał się bezpośrednio z naszym teraz, stykał się z nim za pośrednictwem książki, tekstu, rozumienia, godzin i dni poświęconych na czytanie. Tymczasem dziś czują się nieswojo (przebudzeni?) nawet ci, którzy czytają mało albo prawie wcale. Oto obudziliśmy się, i nie tylko rozumiemy teraz lepiej nasz sen, lecz patrzymy na jawę, od której bolą nas oczy. Jawę jako taką widać dziś z niezwykłą ostrością: oto jest stół, oto jest pełzający niepokój, oto jest niewiadoma przyszłość i słowa, które występują z nasileniem, którego polskie trzydziestolatki nigdy wcześniej nie doświadczyły: reżim, autorytaryzm, faszyzm, inwigilacja.

Dwadzieścia lat temu z oddali dobiegały nas głosy o Trzecim Świecie, o głodzie, o nierównościach społeczno-ekonomicznych, o niemoralnej plutokracji. Były to egzotyczne głosy z odległych planet – Iranu, Iraku, Etiopii i innych – z których przybywali od czasu do czasu nasi pojedynczy wysłannicy (np. Janina Ochojska), przynosząc nam pytyjską wróżbę przyszłości, przeznaczoną dla uszu nielicznych. Większość śniących, słysząc Bliskim Wschodzie, o Afryce, o wysokiej śmiertelności, o trudnościach w dostępie do wody, lekarstw i pożywienia, poprzestawała na samoobronnym odruchu uogólnionego humanitaryzmu, czyli na współczuciu, które rozwiewało się w ciągu kilku, do kilkudziesięciu przyjemnie nieprzyjemnych minut spędzonych przed telewizorem. Tymczasem demon makro- i mikro-politycznego chaosu nowego średniowiecza właśnie podniósł łeb i obudził już wielu Polaków, ukołysanych niegdyś do snu opowiadaną czułym głosem, medialną baśnią o Okrągłym Stole, Unii Europejskiej i szczęśliwym pochodzie oświeconej nowoczesności, której symbolem stała się najpierw żarówka, a później ekran ledowy.

Z dzisiejszej perspektywy wszystkie te konstrukcje i umowy międzynarodowe wydają się kruche i ulotne, ponieważ już nie śpimy. Teraz będzie przyszłość. W pierwszym odruchu (obronnym) chcemy znowu zasnąć, ale nie możemy – jesteśmy wyspani. Odnaleźliśmy ciężar realności, którego nie odczuwaliśmy przez dwadzieścia siedem lat naszego na wpół onirycznego dryfu przez noce i dni.

Po epoce liberalnego snu, rzekomego postępu kulturowego (będącego de facto konsumpcją na masową skalę, dla której kultura była zaledwie fasadą, przysłowiowym kwiatkiem do kożucha) i rzekomej zmiany sarmacko-katolickiej mentalności Polaków (która to zmiana była de facto utrwaleniem duchowej dominacji katolicyzmu za rzekomo postępowym, a w istocie fasadowym sporem wokół drugiego soboru watykańskiego, tak jakby jakiekolwiek sobory wewnątrz jakiegokolwiek kościoła miały mieć dla świeckiego państwa znaczenie!), wpadamy w objęcia realnego zagrożenia faszyzmem, który jest ruchem – przypomnijmy – kolektywistycznym, ani prawicowym, ani lewicowym, będącym przeciwnikiem komunizmu, liberalizmu i kapitalizmu, z tendencjami militarystycznymi i nacjonalistycznymi, oraz głoszącym kult państwa, wodza i flagi. Aktualna władza w dużej mierze wpisuje się w ten model, do którego pełnej realizacji brakuje tylko terroru. Pełzająca rewolucja faszystowska dokonuje się na naszych oczach. Takiej sytuacji jeszcze w powojennej Polsce nie mieliśmy, ale teraz już mamy.

Jakie są symptomy naszego przebudzenia? Dlaczego w ogóle pretendujemy do urealnienia? Dlaczego je sobie przypisujemy? Otóż przełom, który właśnie się wydarza, poznajemy po tym, że poczucie niesamowitości narasta z tygodnia na tydzień, a zwyczajne wydarzenia wokół nas zyskują rangę szyfrów transcendencji, w którą nikt nie wierzy, ale która nieuchronnie nadchodzi – z przyszłości.

Nasze spojrzenie musi być jak najjaśniejsze, a nasza afirmacja jak najszersza, inaczej nigdy nie przemożemy narastających wokół sił mściwego resentymentu. A chodzi nam o wolność.

Książka Andrzeja Ledera została napisana i wydana przed wyborami parlamentarnymi 2016 roku. Z liberalnego snu wybudziła nas nie tyle ta książka (czy jakakolwiek inna), której większość z nas zapewne nie przeczytała (poprzestając ewentualnie  – bądźmy realistami – na internetowych recenzjach lub kawiarnianych wzmiankach), nie wybudziła nas także antyreżimowa publicystyka, sama będąca przecież raczej rezultatem przebudzenia, niż jego przyczyną, lecz właśnie wydarzenie polityczne – wybory parlamentarne – które dokonało się kilka miesięcy temu, i które wciąż trwa; w jego wnętrzu wszyscy dzisiaj żyjemy. Zostaliśmy gwałtownie i bezkompromisowo obudzeni kubłem lodowatej wody, wylanym nam na głowy przez naszych przeciwników politycznych, czyli przez frakcję trafnie określoną przez Ledera mianem „skrzywdzonych i poniżonych” spadkobierców transformacji rynkowej, dokonanej w latach dziewięćdziesiątych. Wraz ze zwycięstwem populistycznej, faszyzującej partii rządzącej, znaleźliśmy się w nowym świecie. Jeszcze nie tak dawno temu zarzucano nam – dzisiejszym trzydziesto i czterdziestolatkom – że nie mamy doświadczenia pokoleniowego, które by nas łączyło. Zarzucano nam, że jesteśmy pokoleniem „nikt”, pokoleniem x, y, z itd., mnożono ostatnie litery alfabetu – niby runiczne znaki naszej kulturowej i egzystencjalnej próżni. W tym momencie jednak, w ostatnich tygodniach i miesiącach, doszło do urealnienia naszego życia.

Zostaliśmy odnowieni na drodze politycznego wstrząsu. Dostrzegamy rzeczy, które jeszcze nie tak dawno przesłaniała nam oniryczna mgła pozorów naturalności.

Przedmiotem najwyższego dostępnego rozpoznania intelektualnego przestała być zasłona iluzji, gra pozorów i symulacja. Pojawiła się nowa możliwość. Możliwość bycia bardziej rzeczywistym i zdecydowanego wypowiedzenia naszej własnej sytuacji i poglądów – wcześniej niczego takiego nie mieliśmy, a teraz nagle mamy! Po latach wygnania powraca pojęcie autentyczności, powraca pojęcie realności, prawdy, powraca międzyludzka poezja (greckie poiein oznacza działanie), która jest wspólnym doświadczeniem, kształtującym się w oporze wobec głupoty, konformizmu, cynizmu i sztywności intelektualnej. Nasze urealnienie zwraca się także, z drugiej strony, przeciw powierzchni pozornego obrazu, w którym byliśmy przez tyle lat zamknięci, o czym uporczywie i bezskutecznie przekonywała nas sztuka krytyczna.

Euforyczny pochód nowoczesności wpadającej w ponowoczesny ocean obrazów ma swoje drugie dno, które było do tej pory zakryte, a oto odkrywa się. Jest nim realne zagrożenie, presja egzystencjalna i potrzeba „zrobienia czegoś” (wcześniej miewaliśmy taką potrzebę tylko wieczorami, dwa, trzy razy w miesiącu), pod pręgierzem której stawiają nas nasi przeciwnicy. Czujemy wobec nich niechęć, a czasami wręcz nienawiść (kiedy na przykład zwalniają nas z pracy), ale z drugiej strony jesteśmy im przecież głęboko wdzięczni, że doprowadzili nas do poczucia rzeczywistości, do poczucia tego, gdzie, w czym i kim jesteśmy, i czego chcemy dla siebie i dla naszych bliskich. Za to, chcąc nie chcąc, jesteśmy im wdzięczni. Ta wdzięczność wydaje się absurdalna, ale nie należy jej negować. Nasze spojrzenie musi być jak najjaśniejsze a nasza afirmacja jak najszersza, inaczej nigdy nie przemożemy narastających wokół sił mściwego resentymentu. A chodzi nam o wolność. Problem zagrożonej wolności opanował umysły dzisiejszych czterdziestolatków, mieszczan, przyzwyczajonych do dobrobytu , ale przede wszystkim przyzwyczajonych do relaksu i rozrywki przed ekranami (smartfonów, laptopów i tabletów, nie telewizorów), oraz do swobodnej wymiany międzynarodowej. Zostaliśmy odnowieni na drodze politycznego wstrząsu. Dostrzegamy rzeczy, które jeszcze nie tak dawno przesłaniała nam oniryczna mgła pozorów naturalności.

„Szukać trzeba scen dostrzeżonych w mgnieniu oka przez ludzi opisujących otaczającą ich rzeczywistość”.[2] Dlatego bohater wchodzi teraz do szpitalnej poczekalni i patrząc na innych pacjentów, myśli: Jakże wspaniale jest usiąść w poczekalni szpitala, w holu urzędu, lub stanąć w kolejce (nawet długiej!) do kasy słuchając sobie tego, na co mamy ochotę, czytając książkę o dowolnym tytule, rozmawiając na jakikolwiek temat, bez lęku, że ktoś może nas podsłuchiwać i podglądać, i że temu komuś może się nie spodobać to, czego słuchamy, co czytamy, piszemy i o czym mówimy. Bez lęku, że ten ktoś może mieć władzę nad nami, że może użyć skutecznego donosu lub bezpośredniej przemocy, żeby nas zmusić do posłuszeństwa, abyśmy słuchali tylko tego, czego on chce żebyśmy słuchali, abyśmy pisali tylko to, czego on chce, żeby było pisane, abyśmy rozmawiali tylko na tematy, które jego interesują, abyśmy wreszcie oceniali rzeczywistość tak, jak on ją ocenia, i abyśmy patrzyli w kierunku, w jakim on chce, żebyśmy patrzyli.

W każdej galerii handlowej różnokolorowe koszulki z laserowymi nadrukami KOD-u w wysokiej rozdzielczości, dla wszystkich grup wiekowych, zestawy filiżanek z ręcznie malowanym logo KOD-u, marsze KOD-u organizowane na zamówienie, jak firmowe imprezy, bardzo drogie, w limited deadline edition – future design! Kufle i kieliszki do wódki! Nike wypuszcza serię obuwia sportowego, tzw. butów do maszerowania („Maszeruj po zwycięstwo!”, to hasło reklamowe sprzedaje się świetnie). Miłośnicy post-cyberpunka mówią: KOD? Lubię. Mówią tak przez miesiąc, po czym skupiają się na czymś innym (retro modelach pecetów). Jednocześnie wszyscy przywołują postać Jackiego Chana, wskazują palcami na głównego bohatera jego wszystkich filmów, z pijanym mistrzem na czele, aktora, który nie dawał zarobić kaskaderom i sam wykonywał wszelkie niebezpieczne ewolucje.

Jackie Chan był niezły, był wręcz bardzo dobry, a momentami wyśmienity, ale kto wspomni dziś Bustera Keatona? Pamiętacie Bustera, kodowcy? Pamiętacie Chaplina? Rozumiecie ich wspaniały geniusz – wielkich planistów, spokojnych w swojej precyzyjnej orientacji w terenie, superklarownie rozpoznających warunki i możliwości, a zarazem skromnie realizujących swoją rolę, bez pyszałkostwa i narcystycznego przekonania o własnej wyższości? Jak to z wami jest, kodowcy? Czy żyjecie już wyłącznie w chabrowej iluzji facebooka (który jest jak ocean)? Czy macie już tylko masowe niechęci i marzenia? A może rację ma moja siostra, która was chłoszcze. Czy moja siostra robi to słusznie, czy niesłusznie? Jak to z wami jest? Jesteście „sytymi kotami” wygłaszającymi dla poklasku mniej lub bardziej efektowne jeremiady? Oto, co sądzi o tym moja siostra, co o was sądzi, o waszym „przebudzeniu”: „Przebudzenie? Proszę cię, to są zbiorowe spotkania sytych kotów, które nic nie zmienią. To są właśnie rozmówki koleżanek i koleżków o złym pisie, rzucane między śniadaniem na mieście a zakupami w Złotych Tarasach. Nie ma w tym nic z rewolucyjności. Jest event. Podtrzymywanie gry pozorów. Heheszki i posty na fb. Moim zdaniem, mieszczanie nadal śpią. Sennie maszerują w pochodach KOD-u. Nie mają żadnej myśli! Żadnej propozycji zmiany. Nie zdają sobie sprawy, że idzie autorytaryzm. Meldują się co tydzień na fb z marszu lunatyków i śpią dalej”.[3] Czytacie jeszcze? To dobrze, może teraz lepiej się zrozumiemy.

KOD jako ruch opozycyjny jest obciążony podstawową (psycho)logiczną trudnością: Aktualny rząd polski został wybrany przez Polaków, w demokratycznych wyborach. Większość głosujących wybrała swoich reprezentantów, którzy są aktualnie u władzy (niezależnie od tego jak tę władzę postrzegają i faktycznie realizują). Obrona demokracji, która jest sztandarowym hasłem KOD-u, brzmi dziwnie w tym kontekście, ponieważ okazuje się, że jest to obrona demokracji przed nią samą, obrona demokracji przed demokracją, a tam, gdzie jasność (prostota) idei i jej rozumienie masowo się zacierają (np. jedyny na świecie bokser broniący się przed bokserem – czyli przed samym sobą – i czyniący z tego sens swojego życia), tam spada poparcie. Zajęcie pozycji obrońcy demokracji przed rezultatami demokracji jest trudne, przynajmniej z logicznego punktu widzenia. Grozi wychyleniem się na pozycje arystokratyczne, i uznaniem, że to głupi plebs wybrał władzę, więc władza jest także głupia i należy ją obalić (co byłoby wyjściem poza „metody demokratyczne”), albo wychyleniem się w drugą stronę i uznaniem, że PiS ma w zasadzie rację, bo realizuje program lewicowy, z tym że w zgodzie z mentalnością ludności wychowanej i wykarmionej ideologią katolicką. KOD ryzykuje utratę demokratycznego charakteru lub utratę świeckości (obie utraty byłyby dla niego śmiertelne).

Poza logiką są jednak emocje i długofalowe przewidywania. Tutaj KOD wygrywa jednoznacznie, zarówno z aktualną władzą jak i jej zwolennikami. Tak jeszcze jakiś czas temu nam się wydawało, takie były pierwsze euforie i wrażenia. Po bliższym przyjrzeniu się sytuacji, która rozwija się dynamicznie, okazuje się, że na poziomie emocjonalnych odruchów władza także jest górą. Nie chodzi tylko o 500 złotych, które przydadzą się większości polskich domów. (Jak głoszą aktualne statystyki w Polsce o kilkanaście procent wzrosła, po pierwszej realnej wypłacie 500+, sprzedaż artykułów gospodarstwa domowego i obuwia, czyli asortymentu odpowiadającego żywo na potrzeby młodych małżeństw z dziećmi. Pieniądze wypłacone przez państwo wracają do obiegu polskiej gospodarki, nie są wydawane za granicą, zostawiam tutaj zresztą kwestię narodowości kieszeni, do której ostatecznie trafiają pieniądze wydane na przykład w Biedronce, przypuszczalnie nie ma jednej takiej ostatecznej kieszeni, ponieważ kapitał krąży. Kapitał jest jak rzeka, która wlewa się do oceanu, po czym paruje podatkami, tworzy chmury konsumenckie i pada obfitym deszczem w koryta korporacji, z których ponownie trafia do oceanu banków. Nam zależy tylko na tym, żeby jak najwięcej kapitału wlewało się do Bałtyku i graniczących z nim okolicznych ziem, zwłaszcza południowych.) Największy problem KOD-u to jednak nie problem logiczny, lecz libidynalny.

Facebook puchnie od memów ośmieszających seksualność Krystyny Pawłowicz i Jarosława Kaczyńskiego. Taka reakcja jest zrozumiała, bo to wciąż jest reakcja, to jest lęk przed rewolucyjnym libido, które sytuuje się – z pozoru paradoksalnie – po stronie „dobrej zmiany” (co, swoją drogą, jest pięknie podchwyconą przez aktualny rząd nomenklaturą maoistyczną, dobra zmiana to zarazem coś pogodnego i nieprzejednanego (niczym „rewolucja kulturalna” Mao).

IMG_20160719_130223[1]
fot. redakcja NOM

KOD jest ruchem neo-konserwatywnym (czy: „konserwatorskim”, ale to na jedno wychodzi w tych okolicznościach), na tym polega jego słabość. Libido jest po stronie rewolucjonistów (libido zawsze jest po stronie rewolucjonistów). Tendencje ochronne i zachowawcze są mniej sexy niż rewolucyjne decyzje, niż bycie motorem rzeczywistej zmiany. To jest strukturalny problem bliskiego nam skądinąd KOD-u. Reakcja jest zawsze słabsza i opóźniona względem akcji, chyba że jest to reakcja niedemokratyczna, jak teraz w Turcji (dyktator Erdogan „reaguje” na „nieudany zamach stanu” bezkompromisową czystką polityczną dokonywaną „w świetle prawa”).

Wy, kodowcy, maszerujecie. Dobre, ale czy te wasze i nasze marsze nie są aby rozkosznym pomrukiem zaspokojonych futrzaków? Jak to z wami jest, kodowcy? Czy musicie przegrać, jak wszyscy konserwatyści (bo konserwatyści zawsze przegrywają, ponieważ są nudniejsi i mniej sexy od rewolucjonistów) lewitujący w balonie ułudy i myślenia życzeniowego? Czy jesteście rzeczywiście skazani na porażkę?

Wasze przebudzenie nie jest jakoś szczególnie zaawansowane, spojrzenia macie jeszcze zamglone. Przechodzicie właśnie przez wąski przesmyk między snem a jawą, kiedy już patrzysz na stół, ale nie wiesz jeszcze, że na niego patrzysz, że to w ogóle jest stół. Jesteście tuż przed nazwaniem realności, tuż przed słowami – tuż, ale wciąż przed; przed, ale jednak tuż. Skończyliście przynajmniej mówić przez sen: „spokojny stół, taki okrągły, dobry stół…” itd., ale jeszcze nie rozumiecie jawy. Żyjecie w chocholim półśnie, z którego wchodzicie w samo życie, w paniczną rzeczywistość nowej sytuacji politycznej i aksjologicznej, zarówno w skali lokalnej, jak i globalnej. Niedługo profesorów, których spotkać można w waszych szeregach, może oceniać – zarówno pod względem „społecznej przydatności”, jak i kompetencji – pan Zenek, który nigdy nie przeczytał Wesela Wyspiańskiego.

Nadchodzi era postdemokratyczna. Była era postchrześcijańska, w której pławiła się, i gdzieniegdzie wciąż nadal przyjemnie się pławi, oświecona Europa. Teraz będzie nowa era, bo, jak mógłby powiedzieć jakiś historiozoficzny prorok: wystarczy już tego światła. Każdy piękny obraz wymaga przecież nieco ciemności, światło należy zmieszać z mrokiem, zło z dobrem, komedię z tragedią. Inaczej wyszedłby kicz. Kicz europejski pozorowanej solidarności, błogosławionej obojętności maskowanej celami konsumpcyjnymi. Era postdemokratyczna – te słowa jeszcze nie przechodzą wam przez gardło, ale już maszerujecie. Wasze nogi są na razie mądrzejsze od waszych głów. Jednak myślicie w dobrą stronę tymi waszymi nogami. I dobrze, lepiej myśleć nogami, niż nie myśleć. Nie wiecie, co dalej, nie macie pojęcia, co dalej, dlatego maszerujecie, chcecie sobie wychodzić tę waszą upragnioną odpowiedź, albo – i tutaj nie mam jasności – wasze chodzenie jest wyłącznie politycznym acting-out, odreagowaniem, chodzeniem po to, żeby zapomnieć o celu i o zagrożeniu, żeby je z siebie wychodzić, wymaszerować, i osiągnąć błogostan wymaszerowanego, oświecenie wychodzeńca. Marsz to zdrowie! I wy zaczynacie od nóg, od wspólnego marszu (jak długo jeszcze?) w niewiadomą przyszłość, która nieuchronnie wychodzi nam na spotkanie. Jesteście jak zgraja rozbitków na Tratwie Meduzy – nie możecie wiele, ale nie tracicie nadziei, przynajmniej najsilniejsi z was jej nie tracą, wiem to, bo siedzę przecież na tej tratwie razem z wami. Musicie to wszystko jeszcze ponazywać, ale spokojnie, z pełnym zrozumieniem treści, jakie niosą słowa: faszyzm, dyktatura, propaganda, cynizm polityczny, panika i prześladowania. Taka realność jest tuż, tuż, być może jest już faktem, w wielu państwach przecież jest już faktem (Turcja to najnowszy fakt tego rodzaju.). I teraz najważniejsze pytanie do was, kodowcy, pytanie, z którym codziennie się budzimy, które jest w tle naszych rozmów i rozmyślań: Co po marszach?

fot. redakcja NOM
fot. redakcja NOM

[1] A. Leder, Prześniona rewolucja. Ćwiczenie z logiki historycznej, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, s. 18, 19.

[2] Tamże, s. 19.

[3] Fragment mojej prywatnej rozmowy z Ewą Stusińską.

DATA PUBLIKACJI: 22 lipca 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 26 września 2016