do slowaka

Chciałbym być Słowakiem

czyli wakacyjne refleksje nad niepodróżowaniem i jego komfortami

Słowackość jest wyraźnie mniej deprywacyjna i szkodliwa dla swego nosiciela od polskości. Z iluż rzeczy człowiek jest zwolniony jako Słowak. Nie musi z nikim rozmawiać o papieżu-Słowaku. Nie musi martwić się o to, czy Kopernik na pewno był Słowakiem.

Czas letnich wakacji wielu inspiruje do wyjazdów, także zagranicznych. Inni z kolei w tym okresie roku, zainspirowani być może nieobecnością przyjaciół i znajomych, a może ogólnie nastrojem kanikuły i – jak na to samo słowo „wakacje” wskazuje – pewnego braku, opustoszenia, wakowania, rozmyślają o rozkoszach pozostawania na miejscu, medytują z głębin letniego zastoju nad głębokim sensem niewyjeżdżania, niepodróżowania; kontemplują swe przyzwyczajenia jakby były one ich naturą, swoje okolice i znajome strony, jakby były one wszystkim, jakby wystarczały za cały świat niczym jego idealne pars pro toto.

Autor niniejszego eseju przyznaje się do swej silnej, choć nabytej niechęci do wyjeżdżania, do opuszczania miejsca zamieszkania – przy uznaniu dla wszelakich jego zalet relaksacyjnych, poznawczych czy towarzyskich – po wielu bowiem związanych z tym doświadczeniach odkrył stopniowo, jak bardzo frustrujące dla kogoś urodzonego w Polsce i będącego – tego się nie wybiera jak rodziny – Polakiem, jest bycie Polakiem poza Polską i to wszystko, czego się tam o sobie możemy dowiedzieć. Bowiem podróżując najwięcej dowiadujemy się o nas samych, a to, czego dowiadujemy się o nas jako Polakach, zwykle nie jest budujące – przeciwnie, może załamywać.

Czy zdarzyło wam się kiedyś usłyszeć: are you really Polish?! Wow! That’s cool! I love it!

I nie chodzi tu o powszechne dyskomforty, na jakie narażony jest każdy, kto znajdzie się w miejscu o innych obyczajach. Chodzi o przykrości, frustracje, demaskacje i deziluzje, które mogą być udziałem tylko nas, Polaków i Polek.

Otóż, jest obyczajem powszechnie wśród ludzi praktykowanym w relacjach międzynarodowych pytanie o kraj pochodzenia – z tą sytuacją zawsze trzeba się raczej prędzej czy później skonfrontować – i tu pierwsza ważna, powtarzająca się obserwacja: powiedzenie, że pochodzimy z Polski, rzadko kiedy, przynajmniej w Europie, a już bez wątpienia w Europie zachodniej i południowej, uruchamia reakcje, w których dostrzec można jakikolwiek entuzjazm, afirmację czy choćby aprobatę. Żadnego „super!” Częściej będzie to raczej pobłażliwość, protekcjonalizm, podejrzliwość, chłodna grzeczność, obojętność bądź też mniej lub bardziej uprzejme niezaciekawienie – owszem, nawet nagły spadek zainteresowania dalszą znajomością z takim jakby nagle skompromitowanym osobnikiem, bo jest z Polski, może się zdarzyć. Czy zdarzyło wam się spotkać z takim samym zaciekawieniem i zaangażowaniem, jakim ktoś was obdarzył z racji waszego polskiego pochodzenia, jak to, jakim wy kiedyś obdarzyliście kogoś z racji jego pochodzenia, bo np. był Duńczykiem, Grekiem czy Japończykiem? Czy zdarzyło wam się kiedyś usłyszeć: are you really Polish?! Wow! That’s cool! I love it!

Wszakże powiedzenie, że jest się z Polski, nie dość, że wygasza ciekawość i obniża gotowość do kontynuowania relacji z nami, to jeszcze, co gorsza – skazuje nas od razu na nawigowanie pod banderą złych skojarzeń i niedobrych stereotypów (w których zawsze jest jakaś prawda statystyczna, jakaś banalna, lecz tym boleśniejsza prawda przeciętności). Mam znajomego, który pływa po morzach wielkim, pięknym i luksusowym jachtem, ale nigdy nie wywiesza na nim bandery polskiej – choć nie przyzna się, dlaczego i tłumaczy się wymijająco, że ogólnie nie lubi flag, jest jasne, że ta bandera odbiera jego pięknemu jachtowi, którego nie musiałby  się przecież wstydzić w Cannes, dużo prestiżu i blasku; że pod tą banderą nagle ten jacht robi się „zdziśkowaty” i mniej wspaniały; że wywiesić tę flagę to trochę jak odjąć sobie, a nie dodać. Czy zauważyliście to? Nasza flaga jest deprywacyjna. Jeśli ją wywieszacie, jeśli nią wymachujecie, to odejmujecie sobie punkty. A przecież są flagi, które punktów dodają – tylko że to nie nasza. Tego się dowiadujemy, podróżując – przynajmniej po krajach europejskich, bo dalej w świat trochę to się jeszcze zmienia, choć też znowu nie aż tak bardzo na naszą korzyść. W każdym razie, im mniej gdzieś wiedzą o Polsce, tym dla nas Polaków to lepiej. Najlepiej, gdy nie wiedzą w ogóle nic, nie mają żadnych skojarzeń. To rzadkie, lecz się zdarza – i wierzcie mi, dopiero w obliczu takiego doświadczenia człowiek z Polski może wreszcie poczuć się wolny. Jednak tym gorzej będzie mu po powrocie do kraju.

Podróżowanie na takich warunkach nie ma sensu – jest to doświadczenie poniżenia przez realność, wejrzenia w lustro prawdy; dowiedzenia się, jak naprawdę jesteśmy widziani, jak mało budzimy pozytywnych skojarzeń, a jak wiele – może nie od razu złych, ale niesmacznych, głupich, żenujących. Nikt nie powie nic złego, to jasne. Ale nawet tego, co powiedzą w dobrej wierze w reakcji na „Polskę”, niekoniecznie słucha się z przyjemnością.

Czy nie zauważyliście nigdy w kontaktach z ludźmi innych nacji, zwłaszcza tych mających i dających jednostkom silne poczucie własnej wartości, tego powstrzymanego przez grzeczność odruchu antypatii, dobrze ukrytej niechęci na wieść o tym, że jesteście z Polski?

Tak, jest jasne, że nikt nam tego nie powie wprost – jakie naprawdę budzimy uczucia i odruchy. Należy mieć się na baczności i pamiętać, że jesteśmy w sytuacji kogoś, wobec kogo wszyscy, a przynajmniej prawie wszyscy, starają się być delikatni, jakby widzieli czy zakładali, że mają do czynienia z kimś, kogo traktować trzeba, ze względu na widoczne dla wszystkich, choć niewidoczne dla niego samego wady, z pewną oględnością i uprzedzającą grzecznością, należną ludziom specjalnej troski. Bycie Polakiem wśród nie-Polaków jest jak bycie kimś, komu pachnie brzydko z ust. Ludzie dookoła wiedzą, że to nie nasza wina, że jesteśmy Polakami, niemniej to również nie ich wina, że nie znajdują w nas nic atrakcyjnego, że nie pociągamy ich – tak jak to nie wina ludzi dokoła, że odsuwają się troszkę, instynktownie, od tego, któremu brzydko pachnie z ust. Oczywiście ci dobrze wychowani nie odsuwają się, powstrzymują gest odrazy. Czy nie zauważyliście nigdy w kontaktach z ludźmi innych nacji, zwłaszcza tych mających i dających jednostkom silne poczucie własnej wartości, tego powstrzymanego przez grzeczność odruchu antypatii, dobrze ukrytej niechęci na wieść o tym, że jesteście z Polski? (Nie dotyczy to bodaj tylko – pośród krajów zachodnich – Izraela. Owszem, tam powiedzenie, że jest się z Polski, przeważnie, nie zawsze, lecz zdecydowanie częściej – budzi odruchy szczerej sympatii.)

Otóż wobec Polaka, zauważyłem w zdecydowanej większości kontaktów z nie-Polakami (i, dodajmy, nie-Słowianami), odczuwa się tak naturalną wyższość, połączoną nierzadko z tak dla samego siebie oczywistym politowaniem, tak głęboko „wpojonym”, że czasem zdradzają to najprostsze zachowania – ale zazwyczaj jednak jest to bardzo zawoalowane czy wręcz nieuświadamiane przez samego aktora, który często nie zdaje sobie sprawy z tego, że nas poniża i „poklepuje” po ramieniu – albo który traktuje nas z jakimś współczuciem. Tak, trzeba to sobie uświadomić: bycie Polakiem nikomu nie imponuje (raz tylko spotkałem jakichś Rosjan, dla których było to „coś” – ale Rosjanie, wiadomo, to dziwni ludzie…), nikomu to się nie wydaje atrakcyjne czy cool – ci, którzy są nam życzliwi lub przynajmniej mają humanitarne podejście, okazują nam z tego powodu współczucie, litują się, myślą czasem może: biedny człowiek, taki fajny, a, niestety, Polak, co za nieszczęście!

Oczywiście, jeśli były naprawdę dobrze ukryte, mogliście tych gestów nie dostrzec. Człowiek nie ma wielkiego interesu w dopatrywaniu się takich znaków. Co więcej, ta sprawa chyba bardziej dotyczy Polaków – z natury raczej nieatrakcyjnych, o szarej kompleksji i ponurym wyrazie twarzy, zniekształconym m.in. od częstego wypowiadania słowa „kurwa”, które to brzydko wykrzywia mimikę twarzy i w dłuższej perspektywie formowania jej rysów stanowi kolejny nasz handicap – niż Polek, które z kolei, paradoksalnie, nadrabiają anty-atrakcje polskiej kultury atrakcjami polskiej natury oraz, dla niektórych, atrakcjami wciąż jeszcze niekiedy silnie, na modłę Europy wschodniej, podkreślanej tradycyjnej kobiecości (różowe spódniczki itp.), mniej obecnej na zachodzie ze względu na dalej posuniętą tam emancypację kobiet. Doświadczenie bycia odstręczającym ze względu na swoje polskie obywatelstwo dla przedstawiciela/lki innej nacji, zwłaszcza niesłowiańskiej, jest chyba z zasady i przemożnie bardziej udziałem mężczyzn z Polski niż kobiet – wedle pewnych badań 99% małżeństw mieszanych z udziałem polskim dotyczy Polek, czyniąc zjawisko Polaka żeniącego się z nie-Polką prawdziwą osobliwością i wyjątkiem od reguły.

Wydaje się zatem, że najlepszym rozwiązaniem dla kogoś, kto, jak i autor niniejszego, nie wygląda na kogoś innego, niż jest, będzie udawać kogoś z nacji słowiańskich.

Wnioskiem, jaki wyciąga się z tych wszystkich doświadczeń, jest to, że chciałoby się przestać przyznawać do swego pochodzenia i udawać kogo innego – ale tutaj natrafiamy na kolejny, wcale niełatwy do rozwiązania problem – kogo udawać? O ile ktoś nie mówi biegle w jakimś szerzej znanym języku obcym, o tyle udawanie, że pochodzi się z – dajmy na to – USA czy Austrii – może być skuteczne tylko na bardzo krótką metę. Nawet udawanie, że pochodzi się z kraju o języku bardzo mało znanym na świecie – powiedzmy, Finlandii – może być bezpieczne tylko w raczej przelotnych sytuacjach. Udawanie, że pochodzi się z kraju o znanej kulturze, też może być niebezpieczne, nawet jeśli już ustalimy, że nasz rozmówca nie-Polak nie zna języka tego kraju. Powiedzmy, udajesz Hiszpana i nie wiesz, co to gazpacho albo Puerta del Sol. Wcale nie łatwo więc wybrać tak, żeby kłamstwo nie miało krótkich nóg.

Dochodzi do tego jeszcze kwestia wiarygodności fizjonomicznej. Polska twarz zazwyczaj nie może uchodzić za romańską czy skandynawską, polska twarz to polska twarz; pracowało na nią tysiąc lat polskiej mowy i jej specyfiki mimiczno-facjalno-tkankokształtnej. M.in. duże nagromadzenie spółgłosek twardych, mało samogłosek (ale z dużym wśród nich udziałem, dodajmy w nawiasie, długiego igrek, „yyyyy”), co powoduje wyższe napięcia i nadęcia w sferze policzkowo-gębowej, jej nadeoksploatację i opuchnięcie – na dłuższą metę prowadzi to rzecz jasna do pewnej narodowej pucołowatości i ciupciowatości (przykładem skrajnym może tu być fizjonomika pana Maliniaka) – a o wpływie nadużywania słowa „kurwa” na polską twarz już wspominałem. Wspomnijmy też jeszcze dietę, wraz z najpopularniejszymi napitkami i ich szkodliwym wpływem na tkanki nosowe, oraz liczbę słonecznych dni w roku, a także najbardziej w Europie zanieczyszczone powietrze, aby zrozumieć, dlaczego przeciętna twarz polska prezentuje się tak mizernie, jak się przeważnie prezentuje: blado-szaro-różowawo-żółtawa, podpuchnięta, nadęta, poorana, gruboskórna. Dodajmy jeszcze warunki społeczno-kulturowe, odpowiadające za twarze: maniery, habitusy interakcji społecznych (np. słynna polska podejrzliwość, która modeluje polską formułę spojrzenia, patrzenia: „spod oka”, „koso” lub też „tępawo-ponuro”) itp. czynniki, by zrozumieć, dlaczego nasze twarze są rozpoznawalne i nie mogą udawać Greka.

Wydaje się zatem, że najlepszym rozwiązaniem dla kogoś, kto, jak i autor niniejszego, nie wygląda na kogoś innego, niż jest, będzie udawać kogoś z nacji słowiańskich. Oczywiście, jest to kompromis, bowiem nacje owe w dużej mierze podzielają z nami niezbyt wysoką wycenę na ogólnoludzko-międzynarodowej giełdzie siły i prestiżu narodów. Niejeden z nas pewnie nawet machnąłby ręką: jeśli mam udawać Słowaka, to już równie dobrze mogę pozostać przy byciu Polakiem. To chyba żadna różnica. A może nawet to gorzej. Bo w końcu – niejeden gotów tak pomyśleć – co to jest Słowacja? Czy bycie Słowakiem nie jest jeszcze gorsze? Czym się mogą pochwalić Słowacy? Czy w ogóle ktoś kiedyś mówi o Słowacji? Wspomina o niej? Czy to nie jest jakiś jeszcze bardziej zapomniany kraj od Polski? A może to nie żaden kraj, tylko dzielnica jakiegoś kraju, tylko jakiego? Słowacja jest dzielnicą nieznanego kraju, tak się ją odbiera na tzw. arenie międzynarodowej.

Ale… Zaraz… No, właśnie. Tak! Owszem. Bo czy nie o to właśnie chodzi? O Słowacji słyszy się znacznie mniej niż o Polsce! Prawie w ogóle się o niej nie pamięta. Tak, to kraj bardziej zapomniany od Polski; historycznie i geopolitycznie mniej od niej ważny, mniej oddziałujący. Jeśli kiedyś Jarry powiedział: „w Polsce, czyli nigdzie”, to dlatego, że nie istniała wtedy Słowacja. Zresztą nawet gdyby istniała, to taki Jarry był zbyt roztrzepany, żeby o tym wiedzieć – dlatego właśnie ona jest prawdziwym „nigdzie”. Tak jest. Na Słowację zwracają uwagę już tylko najwięksi pedanci, szczególarze i erudyci. Czyli zdecydowana mniejszość ludzi na świecie ma jakiekolwiek pojęcie o Słowacji. Więc może właśnie – udawać Słowaka?

Tak, oto rozwiązanie. Udawać Słowaka. Pomyśl, Polaku. Języki podobne, więc od biedy, o ile nie trafisz na slawist(k)ę, możesz udawać, że polski to słowacki. A do tego wielu nie odróżnia Słowacji od Słowenii. Czyli mogą cię wziąć za jeszcze kogoś innego. Słowak (Słoweniec zresztą też) nie budzi chyba żadnych skojarzeń (poza tymi ogólnymi z Europą wschodnią, ale do tego, żeby udawać skutecznie kogoś spoza Europy wschodniej, czy środkowej, jak niektórzy wolą to określać, to już trzeba być niezłym tupeciarzem, nie?) – o nic się go raczej a priori nie podejrzewa. A ponieważ Słowaków jest mało, to mniej kulturalni Słowacy zapewne nie zdołali odcisnąć na świadomości zbiorowej tak silnego piętna swego nieokrzesania, jak zdążyli to już zrobić nasi mniej kulturalni rodacy, wszędzie jak okiem sięgnąć wyrabiający całemu narodowi jak najgorszą – nie zawsze, lecz przeważnie – opinię. Zatem ani a priori, ani a posteriori słowackość nie może nam zaszkodzić, ani niczego na wstępie odebrać, a przynajmniej odbierze nam mniej niż polskość. Słowackość jest wyraźnie mniej deprywacyjna i szkodliwa dla swego nosiciela od polskości.

Z iluż rzeczy człowiek jest zwolniony jako Słowak. Nie musi z nikim rozmawiać o papieżu-Słowaku. Nie musi martwić się o to, czy Kopernik na pewno był Słowakiem. Czy są choćby jacyś piłkarze słowaccy znani na całym świecie? (dopisek z powtórnej redakcji tekstu: po eksperymentalnym zastosowaniu manewru „I am from Slovakia” w realu, okazało się, że są – ale też na nich sprawa się skończyła, żadnych więcej skojarzeń!) Słowak nie musi też nikogo przekonywać, że to Słowacy obalili komunizm i byli przez wieki przedmurzem chrześci­jań­stwa, a także wielokrotnie zbawili Europę zachodnią przed najazdami ze wschodu. Nie na jego plecach troska o to, by świat pamiętał, że Słowacy rozszyfrowali enigmę i zostali zdradzeni przez sojuszników w Jałcie. Słowak nie ma obowiązku celebrowania narodowych rzezi; nie musi zastanawiać się, dlaczego to w jego właśnie kraju Niemcy raczyli ulokować obozy zagłady. Nie uderza go też pytanie, dlaczego już Szekspir najgłupszą z postaci z „Hamleta” nazwał Poloniuszem. Nie czytał „Trylogii” ani „Krzyżaków”, nie oglądał „Rejsu” Marka Piwowskiego. Żadnej Słowaczce nie zdarzyło się nigdy „nie chcieć Niemca”. Nie było też żadnego dowcipnego Słowaka, który kilka lat po wynalezieniu przez Edisona żarówki stworzył lampę naftową. Hymn słowacki nie zaczyna się od tego, że „Słowacja nie zginęła”, z owym złowieszczym „jeszcze” sugerującym, że ten kraj to zawsze tylko na chwilę, prowizorycznie odwleczona katastrofa. Tego rodzaju ciężarów Słowak ze sobą nie nosi.

Bo mówiąc najprościej – ten kraj cię nie kocha, oto co uświadamiasz sobie, gdy do niego wracasz zza granicy (choć nie wschodniej). I jedynie siła ponownego przyzwyczajenia pozwala ci o tym nie myśleć.

Roztopiony w konfundującym tyglu środkowoeuropejskiej nijakości, Słowak żyje sobie w swojej słowackości jak w kokonie. Jest nijaki, lecz nie beznadziejny jak Polak. Kiedyś krążyły po facebooku takie mapki-do-wypełnienia, jakie znamy ze szkolnych testów, przedstawiające Europę z obrysami granic państw, lecz niepodpisanymi – wypełnione przez studentów amerykańskich koledżów – o ile Polska często mylona była przez nich z Niemcami, o tyle obrysy Słowacji czy Mołdowy były już opatrywane po prostu emotikonami wyrażającymi albo rozbawienie tym, że w ogóle istnieją w Europie takie malutkie państewka, albo żal z powodu ich nieznajomości – jednym z wpisów, który najlepiej pamiętam, był ten, rozciągający się od Macedonii po Estonię: „sorry, little European nations, I know you’re all great but it’s just impossible to remember everyone” – i czyż nie na tym właśnie polega potęga i chwała bycia Słowakiem? Nie można pamiętać o Słowakach. Jest się zatem, udając Słowaka, jak tabula rasa, można tam sobie wyryć, co się chce, nie padając ofiarą żadnych uprzedzeń i przed-sądów.

Tak; jak dobrze być Słowakiem! Jak wspaniale, bosko i oswobadzająco! To jest rozwiązanie – zamiast przyznawać się za granicą do tego wstydliwego i żenującego faktu, że jesteśmy z Polski, „da un paese lontano”, mówmy z dumą i lekkością, niczym nie obciążeni, beztroscy i pełni świeżości, że jesteśmy Słowakami! Da nam to anonimowość, nieokreśloność i pozbawi wszelkiej esencji – odsłaniając przed nami dopiero egzystencję (która esencję, jak wiemy, poprzedza).

(Nie jestem ignorantem. Wiem z grubsza, co się dzieje na Słowacji; tamtejszy faszyzm ma się bodajże lepiej niż nasz. Nie pamiętam, żeby Słowacja była kiedykolwiek krajem napawającym mnie optymizmem. Wydaje mi się jednak, że Słowacja jest tak mała, że stanowi również ze wszystkimi swoimi wadami mały problem dla Słowaka. Tak to sobie wyobrażam. Duże państwo – duży garb. Małe – mały.)

Wszakże – to tylko chwila, to tylko doraźne i lokalne rozwiązanie problemu „wiecznego” i globalnego, jakim dla jednostki może być okaleczenie przez własną narodowość.  Sen o byciu Słowakiem, ten wspaniały sen, niczym sen o lataniu, musi się skończyć smutnym przebudzeniem. Jakże bowiem daleko mi do lekkości Słowaka. Nie oszukujmy się, nie uda mi się przestać być Polakiem, nie uda mi się pozbyć tego obciążenia.

Dlatego ostatecznie lepiej nie wyjeżdżać. Nigdzie się w ogóle nie ruszać. Pozwólmy działać potędze przyzwyczajenia, nie narażajmy się więcej na działanie jej odwrotności, potęgi odzwyczajenia. Bo od rzeczy brzydkich, chorych i karykaturalnych łatwo się odzwyczaić. Ja, gdy jeszcze podróżowałem, zwykle odzwyczajałem się za granicą bardzo szybko, z dystansu dostrzegając wyraźnie, coraz wyraźniej, w jak dziwnie źle urządzonej rzeczywistości umieściła mnie Polska, w jak kalekiej i okaleczającej, irracjonalnej i mającej gdzieś mnie jako mnie. Tak, mającej mnie gdzieś. Bo mówiąc najprościej – ten kraj cię nie kocha, oto co uświadamiasz sobie, gdy do niego wracasz zza granicy (choć nie wschodniej). I jedynie siła ponownego przyzwyczajenia pozwala ci o tym nie myśleć. Choć niemyślenie to wypowiada się jednak w codziennych zachowaniach i codziennej kulturze braku euforii, w jakiej jesteśmy zanurzeni, jak jesteśmy tutaj zanurzeni w zatrutym powietrzu.

Lepiej nie wyjeżdżać.

 

Ps. Niniejszy tekst opiera się na subiektywnym doświadczeniu autora i nie ma żadnych pretensji do prezentowania obiektywnego „stanu rzeczy”. Jeśli uważasz, że twoje doświadczenia w przedmiocie poruszanym przez autora są inne, to chwała Bogu.

DATA PUBLIKACJI: 30 lipca 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 30 października 2016