z serii "Road tripy", Wilhelm Bielawa
z serii "Road tripy", Wilhelm Bielawa

Postmodernizm i papierówki

deklaracja otwartego patriotyzmu

czyli dlaczego wszyscy jesteśmy ponowocześni

Czy można być postmodernistą, nie będąc wcześniej modernistą? Można, taka jest właśnie sytuacja Polaków.[1] Polski postmodernizm, to postmodernizm doskonały, bo kontekstualny. Polacy żyli zawsze w kontekście cudzego modernizmu, nie mając własnego, i dlatego postmodernizm polski jest najlżejszy. Wszystko już było, jedna z głównych tez postmodernistycznych, brzmi inaczej w uszach Francuza, inaczej w uszach Polaka. Francuz mówi przecież „U nas wszystko już było”, Polak mówi natomiast, zgodnie z prawdą historyczną i chronologiczną: „U nich wszystko już było”. Francuz może zbudować rudymentarną narrację historycznej ciągłości tożsamości modernistycznej, natomiast Polak nie może, bo tożsamość miał zawsze nomadyczną, nieciągłą i wyraźnie fikcyjną. Fikcyjny charakter miała Sarmacja i kult władców Polski, którzy właściwie nie byli Polakami, z kolei nasz epos narodowy nieprzypadkowo (a może przypadkowo?) zaczyna się od słów „Litwo, ojczyzno moja”, a nie „Polsko, ojczyzno moja”. Ta linearna tożsamość historyczna jest modernizmem, z którego Francuzi, przedstawiciele starej kultury, wyzwalają się z najwyższym trudem. Polacy nie mają żadnej linii, tylko konstelację punktów w przestrzeni, w których przebłyskuje coś tak nieuchwytnego, jak „polskość”. Dlatego polski postmodernizm jest genealogiczny (tutaj fantazja i fikcja były na początku), natomiast postmodernizm francuski, niemiecki czy włoski jest w istocie modernizmem, jego kolejną fazą, jest fantazyjnym tripem imperialnego rozumu. Polska jest marzeniem modernistycznych autorów (Jarry, Derrida), którzy wymyślili postmodernizm. Houellebecq wypowiedział to explicite w filmie „Porwanie Michela Houellebecqua”: „Polska to nie kraj, to marzenie”. Swoją drogą Houellebecq pozazdrościł wyraźnie Jarry’emu i chciał powiedzieć coś w rodzaju „En Pologne, cet-a-dire nulle part”, coś równie mocnego, co by określało jakoś charakter tej niesamowitej przestrzeni geopolitycznej i kulturowej, jaką jest nasz kraj, dlatego powiedział właśnie „La Pologne, c’est pas un pays, c’est un rêve”, co więcej, powiedział to jako postać filmowa, a słowa te skierował do Polskich emigrantów zadomowionych we Francji. Wszystko oczywiście w ramach marzenia wyprojektowanego i wyreżyserowanego przez Guillaume’a Nicloux. Jeśli chodzi o post-patafizyczne bon moty dotykające nieuchwytności polskiej istoty, powiedzielibyśmy raczej – gdyż jako Polacy znamy te sprawy najlepiej – „W Jaśle, czyli nigdzie.” (proszę przy tym o wybaczenie wszystkich Jaślan, zwłaszcza tych, którzy uważają, że Jasło stanowi centrum wszechświata). Aby w ujmowaniu polskości wyjść nieco poza tego rodzaju hasłowy horyzont, prezentuję poniżej kolaż kilku listów, jakie wysyłam do moich zagranicznych (francuskich, włoskich i niemieckich) przyjaciół, usiłując im wytłumaczyć, czym jest Polska.

z serii "Zza płota", Wilhelm Bielawa
z serii „Zza płota”, Wilhelm Bielawa

Drogi Claudio, Polska to taki kraj, który przez 123 lata był pod zaborami. To zdanie należy powtarzać każdemu niepoinformowanemu obcokrajowcowi (oraz opatrywać je zwięzłym wyjaśnieniem), ponieważ kryjąca się za nim rzeczywistość – bo chyba nikt dziś nie kwestionuje, że zabory faktycznie miały miejsce – decyduje o specyfice naszej dzisiejszej sytuacji mentalnej i kulturowej. To jednak nie wystarcza. Tropiąc polskość i jej specyfikę należy się cofnąć o jeszcze jeden krok, do czasów sprzed tzw. „chrztu Polski”. Dlatego w rozmyślaniach o moim kraju nie zapominaj nigdy o źródłowej wieloplemienności Słowian polskich (Polan, Wiślan, Goplan, Mazowszan itd.). To rozplenienie plemion Słowian zachodnich (a byli jeszcze Słowianie wschodni – dzisiejsi Rosjanie i Białorusini – i południowi – dzisiejsi Serbowie i Chorwaci, m. in.) było naturalną formą organizacji społecznej na ziemiach polskich przed powstaniem Królestwa Polskiego.[2] To słynne królestwo, do którego wzdycha z nostalgią każdy prawdziwy Polak i każda prawdziwa Polka, nawet jeśli się do tego nie przyznają, było między X a XVII w. ważnym graczem na geopolitycznej scenie świata. Było przy tym tworem niezwykle labilnym terytorialnie, stąd wzięło się zapewne, mój przyjacielu, owo wrażenie amebowatości, którego doznałeś oglądając animację o zmiennych granicach Polski na przestrzeni wieków, którą Ci podesłałem.[3] Ta ruchliwość wzięła się stąd, że od wschodu i zachodu Polska nie ma naturalnych granic, gór czy mórz, i jest geopolitycznie otwarta na przestrzał, nomen omen.

Symboliczną datą założycielską państwa polskiego jest rok 966, kiedy to Mieszko I, pierwszy potwierdzony przez niezależne źródła historyczne władca Polski, przyjął chrzest, podporządkowując tym samym społeczeństwo plemienne kurateli Rzymu (co zapoczątkowało prowadzone na ziemiach polskich przez wiele wieków chrześcijańskie prześladowania wyznawców słowiańskich bóstw).[4]

z serii "Obsession", Wilhelm Bielawa
z serii „Obsession”, Wilhelm Bielawa

Politeizmu, wielokierunkowości, ruchliwości intelektualnej i migracyjnej Polaków nie udało się jednak całkowicie zdławić nawet tak imperialnej religii, jaką jest chrześcijaństwo (pod względem ekspansywności przewyższa je tylko Islam). O tym wszyscy Polacy wiedzą, a nawet jak nie wiedzą, to i tak wiedzą, bo Polacy zawsze wszystko o Polsce wiedzą najlepiej, nawet bezwiednie.

Kwaśny, niczym niedojrzałe papierówki, wyraz twarzy Polaków bierze się z internalizacji chłodu i zimna, trwających w Polsce dłużej niż wszędzie indziej na świecie (tak myślimy).

Cofając się o jeszcze jeden krok w poszukiwaniu racji dostatecznej bycia Polakiem, oraz w poszukiwaniu przyczyny tego bycia, dochodzimy do kwestii coraz bardziej niejasnych i mętnych, a domysły biorą stopniowo górę nad dowodami naukowymi. Bo co jest przed plemionami słowiańskimi, mój François? Wraz z tym pytaniem wprowadzam Cię przecież na grząski teren perspektywy geologicznej, nie geopolitycznej, lecz właśnie geologicznej, geograficznej, klimatycznej i mineralnej. Coś przecież musi być w glebie polskiej, w tej szczególnej dawce nasłonecznienia – w trwającej siedem miesięcy porze jesienno-zimowej, w zaledwie trzymiesięcznym lecie oraz jednomiesięcznej wiośnie – co wywołuje na polskich twarzach ów znany nam, Polakom, grymas polskości, wyrażający przecież nic innego, jak tylko tęsknotę za upałem oraz fatalistyczne przekonanie, że chłód jest nieunikniony (o ile Rosja jest państwem mrozu, o tyle Polska jest państwem chłodu). Ta gorzka zgoda na chłód jest typowo polska, podobnie jak tęsknota za transcendentalną kanikułą Morza Śródziemnego. Z drugiej strony, żaden prawdziwy Polak nie byłby prawdziwym Polakiem, gdyby nie narzekał na lipcowe upały. Nienarzekanie na lipcowe upały, drogi Fabrizio, jest wyraźnym znakiem Twojej niepolskości.

z serii "Zona", Wilhelm Bielawa
z serii „Zona”, Wilhelm Bielawa

Śródziemnomorski upał został dawno temu zinternalizowany przez Greków (Platona), dzięki czemu powstała grecka filozofia (słońce stało się zasadą poznania prawdy), tymczasem polskie internalizacje pogodowe biegły innymi szlakami. Kwaśny, niczym niedojrzałe papierówki, wyraz twarzy Polaków bierze się z internalizacji chłodu i zimna, trwających w Polsce dłużej niż wszędzie indziej na świecie (tak myślimy). Ktoś mógłby zaoponować, że idąc tym tokiem rozumowania musielibyśmy w końcu dojść do wniosku, że najzimniejszym emocjonalnie narodem są Eskimosi, podczas gdy skądinąd wiadomo, że są oni ciepłym narodem (do rany przyłóż). I tutaj dotykamy subtelnej różnicy między Polakami a Eskimosami, oraz przyczyn naszej emocjonalnej internalizacji klimatycznego chłodu.

Każdy Polak chce być bocianem, ale oczywiście nie może nim być.

Eskimos tęskniący za ciepłem wchodzi do igloo i rozpala ognisko, nie marzy o ciepłych krajach (chyba, że we śnie, ale kto wie, o czym śnią Eskimosi?). Eskimos marzący o ciepłych krajach jest w eskimoskiej osadzie rzadkością, innym, normalnym Eskimosom wydaje się on wręcz kuriozalny, nienaturalny, groteskowy, zmyślony, natomiast Polak marzący o ciepłych krajach jest normalnym Polakiem, najnormalniejszym, instynktownym. Wystarczy wyjść na polską ulicę w jakimkolwiek polskim mieście, a już po chwili okaże się, że mijający nas przechodnie – między drugą połową sierpnia a czerwcem roku następnego – marzą o ciepłych krajach. Każdy Polak chce być bocianem, ale oczywiście nie może nim być. Nasze marzenia podsyca jednak upał, jakiego nie znają Eskimosi, ten upał grzeje nasze klimatyczne ambicje przez dwa do trzech miesięcy w ciągu każdego roku kalendarzowego. Z kolei zima jest dla Polaka wielkim rozczarowaniem, fiaskiem jego ułańskiej fantazji, kłębowiskiem niespełnionych nadziei, podczas gdy dla Eskimosa zima jest jak powietrze (myśli o niej tylko wtedy, kiedy zaczyna mu jej brakować). Ostatecznie dochodzimy nieuchronnie do tego, że w polskim powietrzu jest o wiele więcej ołowiu i innych metali ciężkich, niż w powietrzu grenlandzkim czy kanadyjskim, a stanu powietrza, tak jak i stanu wód, nie należy nigdy bagatelizować, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę ich wpływ na nasz stosunek do innych ludzi i do życia jako takiego.

z serii "Zona", Wilhelm Bielawa
z serii „Zona”, Wilhelm Bielawa

Nawiążę teraz do tego, co świetnie znasz, Vittorio, czyli do postmodernizmu. I tutaj niespodzianka. Narodowa tożsamość Polski, jej podmiotowość oraz myśl były słabe na długo przed narodzinami Twojego rodaka, Gianniego Vattimo (twórcy pojęcia il pensiero debole – „słabej myśli”).

my, Polacy, nigdy nie byliśmy nowocześni, ponieważ od razu byliśmy ponowocześni

Jeśli chodzi o okres zaborów, tożsamość kulturową Polski rozebranej, rozczłonkowanej, nagiej, podzielonej na różniące się między sobą pod wieloma względami obszary geograficzne, językowe i symboliczne, snuli pisarze i myśliciele stopniowo integrujący się – ale nigdy do końca – z kodami kulturowymi zaborców (Rosji, Prus i Austrii). Intuicja Alfreda Jarry’ego była genialna, w Polsce, c’est-à-dire nulle part. (Po)rozbiorowa Polska była postmodernistyczna, czyli wielonarodowościowa i pozbawiona wyrazistej, mocnej, imperialnej tożsamości. Względnie trwałą tożsamość Polski narodowej ustanowiła dopiero w 1918 roku (na bazie postromantycznego pomieszania światopoglądowego) Rada Regencyjna, a zwłaszcza naczelny dowódca Wojska Polskiego, marszałek Józef Piłsudski.

Dlaczego jednak wspominam o plemiennej, nomadycznej prehistorii Polski? Dlaczego nawiązuję do trwającego 123 lata okresu nieistnienia państwa polskiego? Takie ustawienie perspektywy historiozoficznej pozwala mi bowiem na dojście do wniosku, który wydaje się cokolwiek niesamowity: otóż, w Polsce nigdy nie było modernizmu, co więcej, w Polsce nigdy nie było nowoczesności, tak, moja droga Anaïs, my, Polacy, nigdy nie byliśmy nowocześni, ponieważ od razu byliśmy ponowocześni. Ta polska ponowoczesność dotarła do Twojej ukochanej Francji dopiero w drugiej połowie dwudziestego wieku. Wasze narodowe wielkie narracje, wsparte na micie założycielskim wielkiego Rzymu, spowalniały nieuchronny dryf Zachodu ku postmodernizmowi, w którym Polska rozgościła się w najlepsze o wiele wcześniej, bo już w osiemnastym wieku.

z serii "Road tripy", Wilhelm Bielawa
z serii „Road tripy”, Wilhelm Bielawa

Wraz z „chrztem Polski” Mieszko I zainaugurował długi okres polskiego średniowiecza (trwający do XVI w.), po którym nastąpiła krótka, renesansowa odwilż. Następnie nadszedł religijno-egzystencjalny barok, a po nim oświecenie, ale jakie to było oświecenie! Ściśle rzecz biorąc, było to „oświecenie polskie”, o którym należy każdemu obcokrajowcowi – któremu Oświecenie może kojarzyć się z ogromną epoką, wywierającą wpływ na umysły Europejczyków do dnia dzisiejszego – powiedzieć nieco więcej.

Nie mieliśmy w Polsce oświecenia par excellence, ale za to mieliśmy od razu postmodernizm z prawdziwego zdarzenia (rozbiorów), a nie jego przeteoretyzowaną, francuską wersję

Oświecenie, epoka prowadząca ku nowoczesności, rozpoczęło się w Polsce tuż przed pierwszym rozbiorem państwa i miało charakter katolicki. 40% czołowych postaci tej epoki stanowili polscy księża. Pod względem światopoglądowym polskie oświecenie było więc fasadowym uwspółcześnieniem średniowiecza, a nie (jak we Francji czy w Prusach) wprowadzeniem całkowicie nowej formacji cywilizacyjnej. Nowoczesność, modernizm jest przywilejem (choć przywilejem ambiwalentnym, bo opóźniającym postmodernistyczne wyzwolenie) państw i narodów, które nigdy nie utraciły integralności terytorialnej i niepodległości politycznej.

Rozbiór Polski był zatem aktem inauguracyjnym polskiego postmodernizmu, aktem rozpoczynającym praktyczną dekonstrukcję naszej słabej, mozaikowej, wielorakiej, płynnej tożsamości, która była taka od zawsze, czyli od czasów wieloplemiennego społeczeństwa sprzed Mieszka I. Z krótkotrwałego, dekoracyjnego oświecenia prawie natychmiast wskoczyliśmy w romantyzm, który zdominował wrażliwość Polaków na przyszłe wieki. Romantyzm polski, rozwijany pod zaborami w warunkach braku skonsolidowanej polskości, jest właściwie kolejną wariacją na temat idei średniowiecznych: mnożą się w nim dusze, duchy, zaklinacze i zjawy, państwem rządzi Chrystus, a równanie Chrystus=Polska zna w tej epoce każde polskie dziecko.

z serii "Obsession", Wilhelm Bielawa
z serii „Obsession”, Wilhelm Bielawa

Romantyczny mesjanizm stanowił wprost kontynuację średniowiecznej religijności, która przetrwała słaby ideowo renesans (przyczynkarsko korzystający z dziedzictwa antyku), rozwijała się w najlepsze w baroku, została umiejętnie zakonserwowana w przebłysku polskiego oświecenia, by wybuchnąć irracjonalną, oniryczno-mesjańską eksplozją pod zaborami. Dlatego religijności katolickiej z kultury polskiej usunąć się oczywiście nie da, co więcej, usuwanie jej nie ma większego sensu, ponieważ towarzyszyła ona trwającym dziesięć wieków przemianom światopoglądowym naszego narodu – jako jego symboliczna osnowa – warunkując w sposób decydujący naszą w dużej mierze podświadomą i zmitologizowaną pamięć historyczną. Należy jednak dostrzec postmodernistyczny charakter tej religijności. Nie mieliśmy w Polsce oświecenia par excellence, ale za to mieliśmy od razu postmodernizm z prawdziwego zdarzenia (rozbiorów), a nie jego przeteoretyzowaną, francuską wersję (bardzo mi przykro Monique, ale tak właśnie jest).

Podsumowując: Polacy byli pierwszymi europejskimi postmodernistami.[5] W Polsce nigdy nie było nowoczesności (od czasu do czasu przejawiały się co najwyżej lokalne tendencje modernizacyjne), a ze średniowiecza właściwie od razu wskoczyliśmy w ponowoczesność, zostaliśmy w nią wepchnięci przemocą przez państwa zaborców, czyli przez reprezentantów wielkich i silnych narracji carskich, monarchicznych i militarnych. Rozbiory były końcem równie wielkiej, choć nie tak trwałej i silnej narracji Królestwa Polskiego, ale jednocześnie były aktami inauguracyjnymi małych narracyjek post-plemiennych, stanowiły więc powrót do typowo polskiej lokalności myślenia sprzed czasów monarchicznych. Ożywiły się kulty małych ojczyzn, a mieszkańcy poszczególnych zaborów zaczęli się od siebie odróżniać jak niegdysiejsi Mazowszanie od niegdysiejszych Goplan.

Mozaikowy postmodernizm (wraz z konstytutywnymi dlań ideami słabego podmiotu i praktyki dekonstrukcji) dominuje w charakterze polskim do dziś. Widać to w każdej grupie wiekowej – od przedszkola, poprzez gimnazjum aż po dorosłość – współpraca w jakiejkolwiek grupie polskiej jest auto-dekonstrukcyjna (nigdy harmonijna, zgodna i uporządkowana, jak chociażby w analogicznych grupach niemieckich). Jest też negocjacyjna, dynamiczna i zmienna, co stanowi dalekie echo wiecowej zasady organizacji szlachty sarmackiej – niestabilnej, o wysokim stopniu zróżnicowania, i raczej słabej w grach zespołowych.

Postmodernistyczne źródło naszej narodowej tożsamości – źródło, nie dziedzictwo, bo dziedzicami, w pewnym sensie, byli raczej Jarry, jak też Derrida i Vattimo – wyraźnie widać w smaku estetycznym Polaków oraz w patchworkowym charakterze naszej architektury, wyprzedzającej o kilkaset lat najśmielsze pomysły Friedensreicha Hundertwassera.

Dlatego Wawel jest istotą polskości

Posłuchaj mnie teraz uważnie, Luigi, gdyż przedstawię Ci wzorzec postmodernistycznego Polaka, jakim był Stefan Batory. Ten król polski, jeden najlepszych wodzów armii polskiej, otoczony w naszym kraju patriotyczną czcią i pamięcią, nigdy nie mówił po polsku. Do swoich generałów zwracał się prawie wyłącznie po łacinie, podobnie zwracał się do swojej żony, Anny Jagiellonki. Znał także węgierski (ponieważ był etnicznym – siedmiogrodzkim – Węgrem) oraz włoski, który poznał podczas studiów w Twojej ojczystej Padwie. Ten uwznioślany przez dzisiejszych narodowców władca Polski, którego imieniem nazwano polskie okręty i ulice od Gdańska po Kraków, był elementem napływowym, polskim niemową, etymologicznym Niemcem, a jednocześnie był przecież Polakiem jakich mało, Polakiem Polaków.

fot. NOM
fot. NOM

Emblematem postmodernistycznego pomieszania w architekturze jest krakowski Wawel, eklektycznie łączący rozmaite formy i style budowlane. Włoski, renesansowy dziedziniec Zamku Królewskiego towarzyszy tutaj romańskiej bryle Kaplicy Zygmuntowskiej, pokrytej zaskakująco złotą kopułą. Zaś legenda czakramu, do którego w upalne dni ustawiają się kolejki pielgrzymów z kraju i zagranicy, kontrastuje z niemiecką przyziemnością zespołu zabudowań mieszkalnych z okresu drugiej wojny światowej. Forma wawelskiego kompleksu budowlanego wydaje się rozsypana i jakby powtórnie złożona z różnorodnych elementów, poza jakąkolwiek zasadą nadrzędną, która by tym wszystkim zawiadywała. Można oczywiście doszukiwać się takiej zasady, i udałoby się pewnie znaleźć kilka takich zasad, w zależności o punktu widzenia. Dlatego Wawel jest istotą polskości, czyli brakiem jednej nadrzędnej formy, mieszanką rozmaitych wpływów, luźno ze sobą powiązanym ich konglomeratem, przyrastającym i transformującym stopniowo lub skokowo w ciągu dziejów.[6] Zresztą samo słowo „istota” nie jest najszczęśliwsze, gdyż kojarzy się z metafizyką, podczas gdy Polska jest raczej strukturą patafizyczną, w sensie Jarry’ego, czyli w sensie zrealizowanego kompleksu urojonych rozwiązań przypisujących (symbolicznie) zarysom rzeczy wartości potencjalne – oczywiście wiesz, że to jest pustosłowie, Pierre. Te „potencjalne wartości” (pustka zasady) zrealizowały się na Wawelu w wymiarze estetyczno-architektonicznym. Dlatego lepiej zamienić „istotę” na „kompleks”, który z kolei lepiej zastąpić „kolażem” lub „patchworkiem” (żeby zanadto nie popadać w „kompleksy”).

Widok na Wawel, fot. NOM
fot. NOM

Wawel, na który właśnie patrzysz, Jacqueline, to wzgórze wysokości 228 m n. p. m., wypiętrzone w miocenie jako zrąb tektoniczny zbudowany z liczących 161-155 mln lat górnojurajskich wapieni wieku oksfordzkiego. Cios mamuta wiszący przy głównym wejściu do bazyliki archikatedralnej świętych Stanisława i Wacława, przypomina zwiedzającym to miejsce turystom o początku osady wawelskiej, datowanym na środkowy paleolit. Na przełomie VIII i IX wieku Wawel stanowił jeden z ośrodków władzy Wiślan. Tego okresu dotyczy legenda o królu Kraku, domniemanym założycielu grodu wawelskiego (jak też legenda o Wandzie, co nie chciała niemowy). W kolejnych wiekach przyrastały rozmaite części zabudowy Wawelu, z pięknym, wykonanym w stylu włoskiego renesansu dziedzińcem zamkowym, oraz z licznymi –  różniącymi się między sobą co do czasu powstania oraz stylu wykonania – nagrobkami królów polskich mieszczących się w trzech nawach archikatedry. Wawel był siedzibą Wiślan, Kraka, Królów Polskich (do Zygmunta III Wazy włącznie), cesarza austriackiego Franciszka Józefa I, garnizonów szwedzkich z czasów potopu szwedzkiego oraz Hansa Franka (generalnego gubernatora z okresu II wojny światowej). Każda władza dodawała do jego budowlanego wizerunku jakiś nowy wątek.[7]

Dlatego są podstawy aby mówić o wawelskości Polski. Wawelskość jest polskością, która wszystko przyjmie, jak i wszystko rozsadzi, nadając owemu wszystkiemu swój (nieswój) eklektyczny rys. Bóg lub bogowie łączą się tutaj swobodnie z krytyką religii, a żadna władza autorytarna długo się w takim klimacie nie utrzyma, chociaż może mieć swoje pięć minut w randze eksperymentu. Polacy kochają eksperymenty i przygody, również te niebezpieczne (jak na przykład brawurowe powstania). Bywają też wysoce konserwatywni i zachowawczy, ale to w chwilach słabości. Słabość Polaków jest zresztą dwuznaczna i musisz zawsze o tej dwuznaczności pamiętać, Hans, bo słabą, chwiejną tożsamość i otwartość geopolityczną dobrze znoszą przecież tylko silni i samodzielni (o ugruntowanym poczuciu godności osobistej), z kolei słabi wczepiają się histerycznie w kawałek historii, ziemi i miedzy, i w ogóle najczęściej śpią oni owinięci flagą, a na koszulkach codziennie noszą muskularne orły w koronie, wierząc święcie w taki czy inny magiczny symbol mistycznej mocy, mit wielkiej Polski, itd., wypierając przy tym głęboko w nieświadomość realne polskie papierówki.

fot. NOM
fot. NOM

Jak powszechnie wszystkim wiadomo – choć zapewne nie Tobie, Sophie, ponieważ Ty odwiedziłaś jak dotąd wyłącznie Kraków – we wsiach i pomniejszych polskich miastach dominuje architektura wawelskiego kiczu. Gipsowe figurki świętych spotkać można tam na każdym rozstaju, a obwieszone kolorowymi żarówkami matki boskie masowo strzegą polskich domków jednorodzinnych, nad którymi pieczę sprawują także gipsowe krasnoludy, wspierane przez brzozowych muzykantów oraz sarny z włókna szklanego. Nierzadko zdarza się, że prowincjonalne domy, których budowa trwa niejednokrotnie wiele dziesięcioleci (za przykładem Wawelu), skrzą się bogactwem stylów i użytych materiałów: piaskowca, wapienia, drewna, pustaków ceramicznych rozmaitej wielkości, autoramentu i stopnia erozji, oraz cegieł i sztachet. Wszystko to razem jest po prostu piękne i przebogate w swojej śmiałości i swobodzie zestawień. Musisz też wiedzieć Gabrielle, że my, Polacy, kochamy nasz budowlany kicz, będący wyrazem naszej nienaruszalnej i niezłomnej wawelskości. To czyni nas także pierwszymi hipsterami Europy. W stroju prawdziwego hipstera nic do niczego nie pasuje, białe skarpetki łączą się z drogą marynarką i podartymi dżinsami, a noszone przez nas hipsterskie okulary korekcyjne mają tylko jedno szkło i prawie zawsze są połamane lub posklejane plastrami. Nie można tego nie kochać. Polskość to wawelskość, a wawelskość to hipsteria, różnorodność i luz. Powiem ci jeszcze słowo o naszej stolicy, która jest postmodernistyczna par excellence des excellences. Zburzona w czasie drugiej wojny światowej, została odbudowana w sposób łączący aktualnie zabudowę nowoczesnych, przeszklonych wysokościowców, socrealistycznego Pałacu Kultury i Nauki, oraz zrekonstruowanych po wojnie i ucharakteryzowanych na zabytki kamienic „starówki”. Ludność Warszawy jest w dużej mierze napływowa, pochodzi z patafizycznego nikąd, czyli z okolicznych, ale i odległych o wiele kilometrów, wiosek i małych miasteczek. Dodajmy do tego także, skrywane w sercach wszystkich prawdziwych warszawian, marzenie o prawdziwej Warszawie, tej zburzonej, przedwojennej. Wszystko to razem czyni Warszawę wizytówką postmodernizmu. Kraków nie jest gorszy, jest równie dobry, choć dobry inaczej.

Naturalnie postmodernistyczny naród zrodził dekonstruktora, który usiłuje sięgnąć po władzę, największą jak tylko można.

W moim mieście rządzi – już czwartą kadencję, czyli czternasty rok z rzędu – prezydent Jacek Majchrowski. Jest on najnowszym królem Krakowa, pełniącym godnie swoją symboliczną funkcję, która jest marzeniem wszystkich krakowian oraz ich ukrytą tożsamością (musisz wiedzieć, Serge, że my wszyscy tak naprawdę jesteśmy królami Polski, to naturalne). To król proweniencji lewicowej, co jednak nie powinno cię zwieść, Adele, ponieważ Kraków jest przede wszystkim miastem konserwatywnym, w którym pierwsze skrzypce, w pewnym sensie, zawsze grała kuria, biskupi i kardynałowie. Krakowianie – ta beaucoup plus que par excellence postmodernistyczna społeczność – wybrali sobie lewicowego króla, kultywując jednocześnie tradycje arystokratyczne, hołubiące episkopat, będący zarazem nieustającym i jakże wdzięcznym celem rozmaitych ataków personalnych (przy czym ciosy wyprowadzają tutaj głównie byli księża, co jest skądinąd zrozumiałe, królom nie godzi się przecież nadmiernie krytykować namiestników Rzymu).

Wnętrze jadalni w Kalwarii Zebrzydowskiej, fot. NOM
Wnętrze jadalni w Kalwarii Zebrzydowskiej, fot. NOM

Podobnie wygląda sfera światopoglądowa, w której wszystko miesza się ze wszystkim, niczym w mistycznym absolucie. Społeczeństwo polskie jest heterogenicznym kolażem, składają się nań najrozmaitsze przekonania, w których religia odgrywa rolę dominującą, kulturową, dekoracyjną, bądź żadną. Jarosław Kaczyński, o którego mnie wczoraj zapytałaś, Colette, jest z kolei świetnym przykładem dekonstruktora, który zrozumiał uwagę Derridy, że z rozumem należy walczyć przebiegle, środkami rozumu, wprowadzając w zastany system pojęciowy stopniowo – choć konsekwentnie – drobne różnice, które w dłuższej perspektywie czasowej (kilkuletniej) pozwolą na rzeczywistą zmianę, i będzie to „dobra zmiana”.

Tak oto, w osobie Jarosława Kaczyńskiego postmodernizm polski zwraca się przeciwko sobie samemu. Naturalnie postmodernistyczny naród zrodził dekonstruktora, który usiłuje sięgnąć po władzę, największą jak tylko można. Na tym polega specyfika dzisiejszej polskiej dekonstrukcji oraz ironia losu, który z praktyki wolnościowej uczynił narzędzie w służbie autorytaryzmu, czyli w służbie nowej wielkiej narracji: kultu smoleńskiego, systemu sekciarskiej lojalności, niechęci wobec obcych itd. Taki monolityczny kult będący próbą zbudowania wielkiej narracji w ponowoczesnej od plemiennego zarania Polsce, może w głębi naszej narodowej duszy wywołać tylko jedną reakcję: non serviam![8]

Nigdy nie skonstruowaliście machiny zniszczenia, ponieważ jesteście miłośnikami świata w każdym przejawie, w każdym stylu, w każdej wersji i kolorze – nic wam się z niczym nie gryzie.

Aktualnie Jarosław Kaczyński jest w istocie najsłynniejszym Polakiem, tak w kraju, jak i za granicą. Wielu nazywa go dyktatorem, ale… jaki kraj, taki dyktator. A kraj mamy przecież piękny w jego pleniących się w każdym kącie kiczowatych rozmaitościach oraz poddającej się niezliczonym interpretacjom i wariacjom wawelskości. Dlatego pięknym wypada nazwać także naszego polskiego wanna be przywódcę. Nazywam go ponadto charyzmatycznym aktorem, który po śmierci brata – pochowanego oczywiście na Wawelu (bo gdzie, jak nie na Wawelu! Jeśli chować brata, to tylko na Wawelu. Każdy krakowianin chciałby pochować na Wawelu siebie i całą swoją rodzinę, w miarę możliwości, a Jarosław Kaczyński możliwości miał, więc trudno mu się dziwić, że z nich skorzystał.) – objął w posiadanie cały księżyc.

A teraz nie mówię już do moich przyjaciół z Francji czy Włoch, tylko do was, Polacy i Polki: Słuchajcie, wy wszyscy zwariowani katolicy, krzepcy Sarmaci, Tośki, Jarki, Marki i inne niedoszłe watażki, rzezimieszki, dziecioroby i single! Jesteście wspaniali, jesteście wykwitem otwartej, najoryginalniejszej kultury postmodernistycznej, jaka zaistniała na Ziemi. Jesteście afirmatywni, jak żadne inne społeczeństwo – kochacie wszystko, i gotyk, i barok, i folklor, i plastik, i gips, i morze, i góry, i węgiel, i gaz, i świerki i magnolie. Z niczego co kochacie nie potraficie i nie chcecie rezygnować, bo jesteście wolni od zasady nadrzędnej, niepokorni, nigdy nie stworzyliście tyrana, nie zrodziliście Stalina ani Hitlera, Ceauceşcu czy Pol Pota, nigdy waszym celem nie było zabijanie dla zabijania. W kilku polskich miastach spontanicznie dokonaliście pogromów ludności żydowskiej, kiedy nadarzyły się po temu sprzyjające okoliczności polityczne, co wam teraz słusznie wytykają liczni krytycy (a do czego nie lubicie się przyznawać, ponieważ przyznawanie się do takich rzeczy jest nieprzyjemne), ale wy jesteście dobrymi łotrami, a nie szatanami. Nigdy nie skonstruowaliście machiny zniszczenia, ponieważ jesteście miłośnikami świata w każdym przejawie, w każdym stylu, w każdej wersji i kolorze – nic wam się z niczym nie gryzie. Wasze Wawele o tym mówią i śpiewają pieśni. Wykarmiło was państwo marzeń i wykarmiło was różnorodnie. Tego bogactwa nigdy nikomu nie uda się z waszej duszy usunąć.

Dziedziniec Zamku Królewskiego na Wawelu, od lewej Rafał Pogoda, Marcin Polak i Jacek Dobrowolski rozmyślają o przyszłości Polski, fot. NOM
Dziedziniec Zamku Królewskiego na Wawelu, od lewej Rafał Pogoda, Marcin Polak i Jacek Dobrowolski rozmyślają o przyszłości Polski, fot. NOM

[1] Rozważania na temat rozmaitych znaczeń pojęcia postmodernizmu znajdują się w książce Krystyny Wilkoszewskiej: Wariacje na postmodernizm, Universitas, Kraków 2008; pozycja ta stanowi bardzo dobre wprowadzenie do rozumienia kultury postmodernistycznej na wielu polach (filozofii, sztuki i architektury).

[2] W każdym plemieniu rządziła starszyzna, spośród której wyłaniano władykę, żupana lub kniazia, czyli wodza. Tendencje do centralizacji władzy rozpoczęły się dopiero w X w., kiedy to następowali po sobie trzej na wpół legendarni władcy ówczesnej proto-Polski: Siemowit, syn Piasta i Rzepichy, Lestek (syn Siemowita) i Siemomysł (syn Lestka). Matki dwóch ostatnich pozostają nieznane.

[3] https://www.youtube.com/watch?v=eAVVWlUywO0

[4] O czym ostatnio intensywnie informuje opinię publiczną Krzysztof Pieczyński, aktor i poeta, który wyrasta na jednego z czołowych polskich antyklerykałów i oświecicieli: http://www.krzysztofpieczynski.com.pl/p/ksiazki.html.

[5] Termin „postmodernizm” został ostatnio przypomniany przez Tomasza Stawiszyńskiego, w audycji „okazjonalni postmoderniści” (http://audycje.tokfm.pl/odcinek/Okazjonalni-postmodernisci/39481), krytykującego – subtelnie i z para-akademickim wyrafinowaniem – strategię retoryczną polityków parlamentarnej większości. Prowadzący zwrócił uwagę na ryzykowną wypowiedź minister edukacji narodowej, Anny Zalewskiej, która w rozmowie z Moniką Olejnik wyraziła wątpliwość odnośnie realności dokonywanych w czasie drugiej wojny światowej przez ludność polską zbrodni na Żydach. Komentarz Stawiszyńskiego – będący reakcją na niestandardowe i twórcze podejście pani minister do wojennej rzezi dokonanej w Jedwabnem – pokazuje przede wszystkim to, że relatywizującej strategii postmodernistycznej można używać z każdej pozycji politycznej, ponieważ jest to strategia czysto retoryczna, erystyczna i pragmatyczna, czyli świetnie nadająca się do podważania jakichkolwiek przekonań. Dodatkowym rezultatem poznawczym humorystycznej krytyki Stawiszyńskiego jest banał, który należy sobie jednak utrwalić: aktualnej władzy chodzi o władzę, a nie o wiedzę, prawdę, czy pamięć o przeszłości. Analizę prowadzącego, która nawiązuje ironicznie przede wszystkim do językowego relatywizmu Rorty’ego, uzupełniłbym w tym miejscu wprowadzonym przez Michela Foucault pojęciem „dyskursu władzy”. Podsumowując, aktualna władza rozwija nic innego, jak właśnie dyskurs władzy. Nie jest to dyskurs solidarności czy dialogu (z opozycją) dla wspólnego dobra, nie jest to także dyskurs naukowy (poznawczy), lecz właśnie dyskurs władzy, który rozciąga się także na pamięć historyczną. PiS potrzebuje historii Polski wyłącznie jako placu budowy dla mitu założycielskiego legendy Kaczyńskich. Celem przywódców tej partii jest zapanowanie nad umysłami, poprzez stworzenie fikcyjnej przestrzeni symbolicznej, w której wychowane zostanie następne pokolenie Polaków. Od ćwierćwiecza propaganda w naszym kraju nigdy nie była tak silna i wpływowa. Autorytarna prawica przechwyciła w Polsce (świadomie bądź intuicyjnie) instrumentarium krytyczne postmoderny. Tak oto los zaśmiał się z Derridy i innych wyrafinowanych intelektualistów tego ruchu, wykorzystując wolnościowe, anarchistyczne narzędzie do wspierania postaw autorytarnych.

[6] Myśl tę zawdzięczam Jackowi Dobrowolskiemu.

[7] Zob. Norman Davies, Boże igrzysko: historia Polski, t. 1-2, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998, tłum. Elżbieta Tabakowska.

[8] Co po wawelsku znaczy: spieprzaj dziadu!