Auschwitz, postmodernizm i czarny humor

część 1/3

We wczesnym liceum, w ciepłe jesienne dni chodziliśmy z kolegami na wagary do Auschwitz z piwem za pazuchą. Mijaliśmy „Arbeit macht frei”, rozmawiając o nowym kawałku naszej pierwszej w życiu kapeli

Czy można urodzić się w Auschwitz i nie być choć trochę postmodernistą? Oto jest pytanie. Zgadza się, popełniam błąd pisząc o Auschwitz: błąd rzeczowy, polityczny i ogólne faux pas, ponieważ obecnie nikt nie rodzi się w obozie, lecz w oświęcimskim szpitalu. I choć pytając o Auschwitz mam na myśli samo miasto Oświęcim, a nie obóz (przepraszam – muzeum – nie istnieje przecież „obóz w Oświęcimiu”), jest coś, co sprawia, że wolę posługiwać się nazwą „Auschwitz”, mianowicie: Oświęcim nie istnieje na mapie świata. Jeśli esse est percipi, czyli jeżeli istnieć oznacza być postrzeganym, to mogę się założyć (bo nie dysponuję stosownymi statystykami), że ponad 90% cudzoziemców, którzy znają niemiecką nazwę obozu, nie ma pojęcia, że ten jest położony w mieście Oświęcim. A nawet gdyby mieli pojęcie, nie potrafiliby wymówić tej nazwy. A nawet gdyby potrafili, powstaje pytanie, po co łamać sobie język, skoro wystarczy proste „Auschwitz”. (Zasadniczo nacje dzielą się na takie, których języka uczą się obcokrajowcy i takie, których mowa jest, była i będzie niezrozumiała dla innych. Skoro wiadomo, w której grupie sytuuje się Polska, jej sny o potędze mogą być tylko snami śmiesznego człowieka.)

Nie dość, że Oświęcim ma mieszkańców z krwi i kości, to jeszcze chce im się śpiewać!

Kilka lat temu, około 2010 roku, miasto odwiedziła austriacka telewizja. Dziwne miała zadanie, przynajmniej z perspektywy mieszkańców: udowodnić swoim rodakom, że Oświęcim istnieje, tzn., że jest normalnym miastem, które zamieszkują normalni ludzie, wykonujący normalną pracę, posiadający normalne wykształcenie i oddający się – najnormalniej – rozrywce, że pod niebem fruwają normalne ptaki, a wszystko to nie dalej niż kilka metrów od największego cmentarza Europy. Reporterzy rejestrowali każdą scenkę dnia powszedniego: dziadków jeżdżących na rowerze, rozwrzeszczane dzieciaki w piaskownicy, przekupy na targowisku, zapchane parkingi. Słowem, życie. Skromy udział piszącej te słowa mieścił się w dziale „rozrywka”. Razem z moim ex (swojego imienia nie lubił, więc je pominę), gitarzystą znanej wówczas kapeli (jeśli o jakimkolwiek zespole z Oświęcimia można powiedzieć, że jest znany), byliśmy naocznym dowodem tego, że w Oświęcimiu można nie tylko mieszkać, ale nawet tworzyć muzykę, że „kultura tu podobno jest”, jak prawią klasycy polskiego punka. Reporterzy byli urzeczeni. Nie dość, że Oświęcim ma mieszkańców z krwi i kości, to jeszcze chce im się śpiewać! Filmowali nas podczas próby, na imprezie i przy piwie w knajpie. Życie. Tu życie, tam śmierć, i znów życie. Żegnali nas uradowani zebraniem tak szokującego materiału i może tylko ptaki nie dopisały, bo naraz oświęcimskie niebo zrobiło się kruczoczarne od lawinowej liczby tych ptaszysk, co nas „rozdziobią”, jak mawia moja babcia polonistka, wyglądając przez okno.

Pytanie „Jak mieszkać tuż przy anus mundi?” wcale nie jest oczywiste.

Mniejsza o zagranicę. W kraju, gdzie możliwe jest pędzenie bimbru ze wszystkiego, nieraz przyszło mi wyjaśniać, że owszem, możliwe też jest pędzenie życia nieopodal obozu (przepraszam, nieopodal muzeum, tylko jakoś nikt nie pyta „Jak można żyć przy muzeum?”, ciekawe dlaczego), co więcej, że egzystencja ta może nawet nosić znamiona szczęśliwej. Nie natknęłam się nigdy na poradnik pt. „Jak być szczęśliwym w mieście obozu?” może dlatego, że nikomu nie chciało się go pisać, a może dlatego, że taki problem nie istniał. Pytanie „Jak mieszkać tuż przy anus mundi?” wcale nie jest oczywiste. Nie przyszło ono do głowy władzy PRL-owskiej, która nie wiedzieć, czy naprawdę miała tak mało ecie pecie, czy tak dużo poczucia (czarnego) humoru, że chciała zamienić budynki obozowe na mieszkania dla pracowników zakładów chemicznych[1]. Notabene tych samych zakładów, które budowali więźniowie Auschwitz-Monowitz. Jak widać, zasady się nie zmieniają: robotnicy muszą mieć dach nad głową…

… a młodość musi się „wyszumieć”. We wczesnym liceum, w ciepłe jesienne dni chodziliśmy z kolegami na wagary do Auschwitz z piwem za pazuchą, co ja piszę… z tanim winem, człowiek nie szastał pieniędzmi. Mijaliśmy „Arbeit macht frei”, rozmawiając o nowym kawałku naszej pierwszej w życiu kapeli, choć trzeba przyznać, że tematy rozmów nie zawsze były „piękne i wzniosłe”. Miało to miejsce w złotych czasach, kiedy wstęp do obozu był „wolny” – już nie przymusowy, a jeszcze nie monitorowany – i swobodne wejście od tyłu zapraszało jak autostradowa turystka. Spędzanie wagarów w obozie nie było podyktowane szczególnym zamiłowaniem do historii, ani tym bardziej do Trzeciej Rzeszy, ale czystym pragmatyzmem: prawdopodobieństwo natknięcia się na nauczycieli z własnej szkoły zbliżało się do zera, że o policji nie wspomnę. Dla niepokornych licealistów było to najbezpieczniejsze miejsce w całym Oświęcimiu. W owym czasie, na początku wieku, wyszedł album Slipknot z utworem „People = shit” (…motherfucker, everybody has to die), którego koszulkę miał na sobie Marek, gitarzysta, lat 17. Choć jasnym się wydawało, że koszulka oznacza jedną ze skrajności – absolutny brak taktu lub wprost przeciwnie – to nie łatwo było mi wówczas orzec, którą. Nadal zresztą nie wiem.

Za blokiem 11 rozciąga się urocza alejka, gdzie Marek spojrzał mi w oczy w taki sposób, że chciałam (ujmując rzecz romantycznie) zostać tam na całą wieczność, tudzież (ujmując rzecz bez ogródek) dzielić z nim toaletę. Więźniowie poprzestawali na spojrzeniach, nie mieli możliwości przejścia dalej, my tak, oni nawet nie trzymali się za ręce, my tak, a myśl o tym, czego byli pozbawieni nie tylko wywoływała współczucie, ale przede wszystkim skłaniała do działania, zgodnie z intuicją, że ważniejsze od tego, co czujesz – od empatii, rozpaczy, gniewu czy przerażenia – jest to, co z tym uczuciem zrobisz, czy i jak je wykorzystasz, przetworzysz, co z niego ulepisz. Jeśli współczucie i żałoba miałyby paraliżować, to chyba tylko jako usprawiedliwienie dla tych, którzy już wcześniej byli sparaliżowani i zamknięci na ekstatyczność życia. Historia ścieżek, o które się potykaliśmy, uświadamiała nam wszystkie szanse, by chwytać chwile i dni, szanse, dla których wystarczającą racją do wykorzystania było to, że je posiadamy. Nasi rówieśnicy z obozu nie mogli niczego, nie mieli żadnych szans, nie rozwinęli żadnego talentu. My możemy wszystko, smakować każdą kuchnię świata, szlifować wszelkie talenty, odcisnąć ślad buta pod każdą szerokością geograficzną. Obrazy ludobójstwa przypominały o przypadkowości każdej z naszych możliwości, o tym, że niczym nie zasłużyliśmy, ani za nic nie pokutujemy, znajdując się tutaj na przełomie wieków. Równie dobrze mogliśmy urodzić się 80 lat wcześniej i skończyć w kominie. Tymczasem jestem małolatą z winem za pazuchą i odkrywam całkiem nowy świat ludzkiej seksualności pod brzozami, które pamiętają głos Rudolfa Hössa i nie czuję się nie na miejscu – dla mieszkańców Oświęcimia obóz nie może być „nie na miejscu”, to stały element krajobrazu – ale jakby przeczuwam, że ten sam przypadek, który prowadził innych na rzeź, prowadzi mnie do rozkoszy, że nie ma w tym sensu ani celu, ani w ich rzezi, ani w mojej rozkoszy, i że kiedyś to wszystko trafi szlag, gdy Słońce pochłonie Ziemię i stanie się białym karłem, więc śpieszmy się kochać ludzi.

Nie chcę obrażać humanistów, którym na myśl o obozie przechodzą ciarki, ani Żydów, ani homoseksualistów, którzy w końcu też byli ofiarami nazizmu, nie chcę obrażać nikogo, chcę tylko powiedzieć, że są w Oświęcimiu kierowcy busów, dla których Auschwitz nie jest ani pierwszą, ani ostatnią stacją i których przestały przechodzić ciarki. Kierowcy, którzy zawożą na początku tygodnia ludzi do pracy przy radiu nastawionym na skoczne dźwięki „Monday morning”, jakimi zastępują niedopitą poranną kawę, i jeśli są przez kogoś ostro mierzeni wzrokiem, to przez świeżo wstrząśniętych turystów żegnających obóz, ale na pewno nie przez ludzi, którym przyszło tuż przy nim mieszkać. Rutyna na pewno nie jest dobrym doradcą w formułowaniu wniosków ogólnych, ale przyznajmy z ręką na sercu, jaki procent czynności, które wykonujemy w ciągu dnia, należy do działań rutynowych i czy można sensownie oczekiwać, że to, co robimy po raz tysięczny, wykonamy z takim samym namaszczeniem, które towarzyszyło temu po raz pierwszy?

Jest taka prawidłowość, że dziennikarze i historycy narzekają na paskudnych, współczesnych turystów, a mniej paskudni turyści na pracowników muzeum. Ci pierwsi utyskują ogólnie rzecz biorąc, na współczesność: że stalowy napis „Arbeit macht frei” kradnie się dla pieniędzy (swoją drogą zastanawia mnie, czy nie było tak, że to któryś ze złodziei podkablował wspólników policji, jak tylko zauważył, że nagroda za pomoc w ich znalezieniu jest wyższa niż zysk z kradzieży); że turyści robią sweet focie w krematoriach, jaka to „bezmyślność i głupota”, po czym zaraz dodają na usprawiedliwienie „niezamierzona”, bo „młodzi ludzie często po prostu nie mają świadomości tego, że w czasie wojny mordowano na skalę przemysłową”[2]. Bzdury. Zakładam, że skoro zwiedzają krematoria,  ktoś im powiedział, co się w nich działo – świadomość mają, nie mają natomiast związku emocjonalnego z historią i monumentalnego do niej stosunku. Brak im powagi, ale czy tylko poważna mina może odzwierciedlać egzystencjalny dreszcz, jaki wywołuje myśl o Auschwitz? Czy na niej wyczerpują się wszelkie środki ekspresji? (Środki są tylko środkami, ponadto występują zwykle w liczbie mnogiej – może ma to coś do rzeczy?) Co znamienne, inni zwiedzający, np. uczestnicy Marszu Żywych narzekają na pracowników muzeum za nazbyt luźny stosunek do przeszłości, przyziemność, zbyt „codzienne” zachowania. Ciekawe, czy zawinili zbyt głośnym krzykiem typu „ej, Franek podaj gwoździa”, czy zbyt szczerą reakcją na jakiś komizm sytuacyjny. Okazuje się, że Auschwitz stanowi asumpt do błędnego koła utyskiwań na brak kultury osobistej, której najwyższym wyrazem miałby być nos spuszczony na kwintę. Wyobrażacie sobie takie CV, gdzie w kompetencjach miękkich znajduje się umiejętność spuszczania nosa na kwintę przez całe 8 godziny dniówki, a nawet w nadgodzinach?

My z Oświęcimia mamy we krwi postmodernizm, coś, co niektórzy nazywają trywializacją, a co w istocie jest tylko inną strategią radzenia sobie z historią, a może jeszcze bardziej z teraźniejszością

Wspomnienia osób, które biorą udział w Marszu Żywych, są poruszające i „głębokie”, ale właśnie dlatego, że jest to dla nich wydarzenie wyjazdowe. Ciężko być poruszonym 24 godziny na dobę (ten, kto byłby poruszony 24 godziny mógłby tyko pisać wiersze, ale potrzebowałby tłumu fanów, którzy by go utrzymywali). Czy czyni to z mieszkańców Oświęcimia osoby płytkie? Jak bardzo „głęboki” możesz być, żyjąc w czasach pokoju i mając zaspokojone podstawowe potrzeby? Cokolwiek zrobisz i powiesz, będzie płaskie właśnie dlatego, że mówisz to ty, dziecko urodzone pod szczęśliwą, a nie dawidową gwiazdą, w latach osiemdziesiątych, w klasie średniej… Czy można urodzić się, mieszkać, spędzać młodość lub inny okres życia, ale chyba jednak szczególnie młodość, w tym miejscu i nie czuć czarnego humoru jako czegoś naturalnego? Tata w każdym mieście, do którego się udawaliśmy, opowiadał te same dowcipy: „Dobre tu macie lody? U nas dają albo kulkę albo z automatu”, zamawiał w restauracji wodę mineralną „bez gazu, bo przyjechaliśmy z Oświęcimia”, a na pytanie, skąd jesteśmy, odpowiadał „z Oświęcimia, a to nie widać?”, jako że nosiłam zwykle punkowe pasiaki. Mama obruszyła się, gdy zagadnęłam ją o pracę w obozie: „ja nie pracowałam w obozie, tylko w Państwowym Muzeum” – dodając zaraz – „na obóz jestem troszkę za gruba”. My z Oświęcimia mamy we krwi postmodernizm, coś, co niektórzy nazywają trywializacją, a co w istocie jest tylko inną strategią radzenia sobie z historią, a może jeszcze bardziej z teraźniejszością. Całkiem jak rdzenni mieszkańcy USA, których twórczość, wbrew pozorom, należy do najweselszej literatury na świecie. Nikt poza nimi nie ma odwagi uśmiechać się do historii wyniszczenia Indian. Nikt nie ma „prawa”. Tymczasem Sherman Alexie nie napisał ani jednej smutnej, co więcej, ani jednej poważnej książki. Nawet jeśli wspomina, że jako dziecko uczestniczył w niemal czterdziestu pogrzebach członków swojego plemienia, to tylko śmiech może doprowadzić jego czytelników do łez.

Jak spuszczona głowa w niczym nie może im pomóc, tak śmiech dzieci nie kaleczy ich pamięci, ale przypomina, że życie, niczym dzika roślinność, pochłania ruiny śmiertelnej przeszłości

Auschwitz to dla każdego opowieść o czymś innym: dla humanistów o dehumanizacji, dla Żydów o Szoah, dla liberałów o systemie totalitarnym, dla chrześcijan o walce dobra i zła, dla mieszkańców Oświęcimia o tym, w jak pechowym miejscu można się urodzić, itp. Dla mnie to przede wszystkim opowieść o życiu i śmierci, choć bardziej o tej drugiej, jej przypadkowości i konieczności zarazem. Nie było wiadomo, czy poślą człowieka od razu do komory, czy najpierw na roboty, czy dostanie kulkę, czy wyląduje na drucie kolczastym, ale wiedział jedno:  ŻE umrze. Czym się od tego różni nasz świat? Nasz wolny, kolorowy, słodko-gorzki świat? Tylko tym, jakie mamy szanse przed śmiercią, ile ich mamy oraz czy i jak je wykorzystamy. Nie przepadam za słowem „hołd”, ale jeśli mowa o składaniu hołdu ofiarom nazizmu, albo lepiej o oddawaniu im szacunku, to robienie tego w ciszy, ze spuszczoną głową jest tylko odwzorowaniem tej sytuacji, w jakiej się znalazły: bierności, paraliżu i niemożliwości wyrażenia siebie. Wątpię, czy ktokolwiek z nich życzyłby sobie, by ten stan naśladować. Albo inaczej, ja bym sobie tego nie życzyła, dlatego każdemu, kto zmarł w obozie, w ten czy inny sposób, oddaję szacunek robiąc to wszystko, czego został pozbawiony, żyjąc i uśmiechając się do wszystkich zakamarków życia, smakując je na tyle sposobów, na ile w swoich przypadkowych okolicznościach pozwala mi los.

Dla niektórych Auschwitz to opowieść o nihilizmie, ale naziści byli zbyt fanatyczni i ułożeni, by w ten sposób się o nich wypowiadać. Zagłada Żydów zakładała bardzo jasno sprecyzowany cel i sens działań. Jak można nihilistą nazwać kogoś, kto ma tak wielkie poczucie celu i misji, wręcz idée fixe? Ciężko być jednocześnie nihilistą i fanatykiem, a jeśli nie fanatykiem to nihilistą i posłusznym pionkiem wielkiej państwowej machiny. Nie, jeśli cokolwiek nietzscheańskiego można zaaplikować do tematyki drugiej wojny światowej, nie będzie to ani nihilizm, ani idea Nadczłowieka, a tylko czucie niehistoryczne, aktywne zapomnienie. Czy zmarłych, których za życia znieważono bardziej niż wyobraźnia współczesnego człowieka mogłaby sięgnąć, mogą obecnie znieważyć dzieci bawiące się w berka pod Ścianą Śmierci? Jak spuszczona głowa w niczym nie może im pomóc, tak śmiech dzieci nie kaleczy ich pamięci, ale przypomina, że życie, niczym dzika roślinność, pochłania ruiny śmiertelnej przeszłości. Tymczasem zmysł historyczny tych, którzy mieli szczęście żyć z dala od miejsca kaźni swych przodków, nie był – czy mógł być? – zbytnio wyrozumiały wobec  mieszkańców Oświęcimia.

(Cdn.)

plakatauschwit-mon-amour-prosty

[1] http://www.auschwitz.org/muzeum/historia-muzeum/poczatki-funkcjonowania-muzeum/liczba-odwiedzajacych (01.08.2016).

[2] W. Kowalski, Arbeit macht frei, czyli praca (nie) czyni wolnym. Wszyscy znają ten napis, mało kto jego dokładną historięhttp://natemat.pl/122795,arbeit-macht-frei-czyli-praca-nie-czyni-wolnym-czego-powinien-nauczyc-nas-holokaust (01.08.2016).

[1] http://www.auschwitz.org/muzeum/historia-muzeum/poczatki-funkcjonowania-muzeum/liczba-odwiedzajacych (01.08.2016).

[2] W. Kowalski, Arbeit macht frei, czyli praca (nie) czyni wolnym. Wszyscy znają ten napis, mało kto jego dokładną historię, http://natemat.pl/122795,arbeit-macht-frei-czyli-praca-nie-czyni-wolnym-czego-powinien-nauczyc-nas-holokaust (01.08.2016).

DATA PUBLIKACJI: 19 stycznia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 29 stycznia 2017