http://img2.garnek.pl/a.garnek.pl/006/672/6672225_800.0.jpg/tak-postrzegaja-nas-muchy.jpg
http://img2.garnek.pl/a.garnek.pl/006/672/6672225_800.0.jpg/tak-postrzegaja-nas-muchy.jpg

Mucha

Wojnę muchom wytoczył Maks Wolski w swoim felietonie „Traktat o zabijaniu much”. Wobec kontrowersji związanych z tematem, postanowiliśmy oddać głos samej musze. Jak sprawa wygląda z jej punktu widzenia?

Nie wiem, jak oddycha mucha. Próbuję najpierw połykać małe porcje powietrza. Ziemia wiruje. Gęstnieje. Duszę się. Muszę poznać swoje nowe ciało. Jak najszybciej skoordynować jego członki. Wykorzystać każdą z 700 muszych godzin. Rozluźniam, a potem kurczę mięśnie tułowia. Rytmicznie. Powietrze swobodnie wpływa do otoczonych chitynowymi osłonkami tchawek. Lepiej. Tlen dociera wprost do każdej komórki mojego muszego ciała. Ziemia staje. Lepiej. Wolno poruszam odnóżami. Staram się nie uszkodzić delikatnego ciałka przez dawne nawyki, ostre, autodestrukcyjne ruchy. Diabelski pakt. Boski. Nie żałuję wyboru. Czuję pulsowanie muszej krwi przepływającej przez grzbiet i rozlewającej się po całym ciele. Ciepłe dreszcze. Podnoszę stopę. Jedną z wielu stóp. Kołyszę odwłokiem i przesuwam się wolno do przodu. Próbuję synchronizować wszystkie kończyny. Chwieję się. Sześć nóg nie pozwala jednak upaść. Depczę się i obcieram, ale chityna stanowi dobrą osłoną. Lepszą niż kilka warstw nędznego ludzkiego naskórka skazującego na całkowitą bezbronność. Nie żałuję wyboru.

Kroczę, badając chropowatą fakturę ściany. Nieskończenie białej, gryzącej w oczy. Złożone oczy, które widzą wszystko. Nieskończoność odbić. Muszę uciec od tej bieli. Odrywam cienkie, błoniaste skrzydła i obracam je. Wpływam w wytworzony wir i unoszę się. Odrywam i obracam skrzydła. Mącę powietrze. Lecę. Powoli. W jego kierunku. Upajam się. Lotem i bliskością. Przysiadam przy jego dłoni. W bezpiecznej odległości. Dawkując rozkosz. Przy długich palcach, które nauczyły się dawać przyjemność. I które mogą zgnieść mnie w jednej chwili, bo zdolne są do wszelkiego okrucieństwa. Widzę, jak przewraca kartki zapisanego zeszytu. Widzę, jak unosi rękę i sięga po pióro. Nie potrafię rozczytać pisma, rozpoznać liter zwielokrotnionych przez tysiące muszych oczu. Doskonałym muszym zmysłem węchu wyczuwam w woni atramentu słowa w nim już zawarte. Czas, która właśnie się przydarza.  Coraz intensywniej odczuwam woń jego potu. Budzącą pożądanie, zniekształconą, wstrętną. Zmieszaną z odorem jej ciała. Woła go z sąsiedniego pokoju. On wstaje bez wahania, na rozkaz. Zostaję, w bezruchu. Boję się tego, co zobaczę, choć po to tu jestem. Nie słucham, o czym rozmawiają. Jeszcze oszczędzam sobie bólu, choć po to tu jestem. Powoli. Pieszczę się barwą jego głosu. Tak, jakby był skierowany do mnie. Przyglądam się pokojowi, który znam. Prostym meblom, spośród których znam tylko niektóre. Gładzę grzbiety książek, spośród których znam tylko niektóre. Dotykam przedmiotów, spośród których znam tylko niektóre. Nie żałuję wyboru. Rytmicznie poruszam tułowiem, rozprowadzając tlen do każdej komórki muszego ciała.

Przysiadam na powierzchni lustra, przyglądając się swojemu nowemu obliczu. Nie budzi mojej odrazy. Ani zachwytu. Jest skuteczne i to mi wystarcza. Widzę ich sylwetki. Coraz bliżej. Stapiające się z moją. Jego chude ciało gotowe do rozkoszy. Starsze, ale wciąż młode. O długich nogach i długich ramionach. W ten sam sposób trzyma jej ręce, kiedy się kochają. W ten sam sposób dotyka jej piersi. W ten sam sposób gładzi skórę pośladków. Widzę jego spojrzenie, które nie jest skierowane do mnie. Moje pozbawione powiek oczy nie zamkną się. A więc patrz. Patrz, skoro tego chciałaś. Patrz, jak pieprzą się z miłości. Czuję mrowienie w podbrzuszu. Nie. Niemożliwe. Ból fantomowy. Ale przecież wciąż mam pochwę. Kawałek muszego mięsa przeznaczonego do składania w świńskim gównie tysięcy jaj, z których rozwijają się tysiące budzących wstręt białych larw. Larw liczniejszych niż cała ludzkość. Larw, które kiedyś ją zniszczą, bo same są niezniszczalne. Słyszę jego jęki. Słyszę jej jęk. Oddechy coraz szybsze. Krople potu wsiąkają w wymięte prześcieradło. Wilgoć narasta. Drżenie ich ciał przenosi się na pokój. Odczuwam te mikrofalowania przestrzeni. Nie są już sami. Już nie będą. On zasypia, zmęczony wytryskiem, którego zapach i smak dobrze znam. Chodzę po jego twarzy. Znajome pory wyolbrzymione wydają się obce. Jeszcze bardziej niedostępne. Liżę jego oczy. Usta, które przed chwilą smakowały miłości. Rozdrapuję małymi pazurkami. Do utraty sił. Nie wypływa ani jedna kropla krwi. Roznoszę jednak miliony bakterii, które wydadzą kiedyś owoc. Zostawiam brunatne drobiny odchodów. Odwraca się gwałtownie na drugi bok. Mikrogramowy ciężar na policzku. Łaskotanie muszych skrzydeł. Musza władza. Niemożliwość kontroli. Niemożliwość ucieczki. Z czasem pewnie wyćwiczy sprawność ręki, szybkość spojrzenia. Rozstawi skuteczne pułapki. Ale mam jeszcze czas. Wchłonę cały jego zapach. Przejdę przez całe jego ciało. Nauczę się nie czuć zapachu jej sromu na jego ciele. Nie słyszeć jej głosu. A kiedy mój czas zacznie się dobiegać końca, ulegnę bezrozkoszy muszej kopulacji i złożę jaja. Niech zalęgną się w jego skórze, w jego włosach. Niech żyją w nim i żywią się jego nasieniem. Niech liżą jego usta i oczy. Niech czują wibrację jego orgazmów. Nie opowiem jednak o tym, jak nadchodzi koniec. Z każdą chwilą tracę zdolność myślenia. Formułowanie zdań przychodzi mi z coraz większym trudem. Zajmuje coraz więcej czasu. Zresztą opuszcza mnie nawet potrzeba myślenia i opisywania. Coraz częściej tracę świadomość. Zastygam w muszym stuporze. Nieoczekiwany skutek uboczny, który niweczy opowieść. Niewydolne owadzie zwoje mózgowe nie znają żadnych pojęć. Wystarczyć musi sama obecność. Bez historii. Bez języka.

DATA PUBLIKACJI: 23 stycznia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 31 stycznia 2017