fot. Wojtek Radwański
fot. Wojtek Radwański

W kołowrocie relacji

O spektaklu "Krzywy domek"

Matka, bez której nie można żyć, ale z nią także nie, bo życie zatruwa, nie pozwala swobodnie rozkwitać. Matka, za którą się nie tęskni, tak bardzo by się chciało ją odtęsknić zupełnie. Matka, którą znaczna część z nas będzie. – Radocha B. Dobry recenzuje w transie „Krzywy domek” Anny Wieczór-Bluszcz

 

Kosi-kosi łapci,
Pojedziemy do babci,
A od babci do mamy,
Mama da śmietany.

Spektakl w reżyserii Anny Wieczur-Bluszcz „Krzywy domek” według tekstu Anny Wakulik kręci się w kołowrocie relacji: babcia – matka – córka. Gdy córka zostaje matką, jej matka staje się babką itd. Wierszyki, przestrogi i frazesy, których my – córki i wnuczki słuchałyśmy w dzieciństwie, same powtarzamy, mamroczemy albo będziemy mamrotać naszym córkom i naszym wnuczkom.

Mleko wprost spod serca, z piersi – to crème de la crème miłości

Nasza matka może przychylać nam nieba, być boską matką, adorowaną Czarną Madonną, powietrzem, ale także trucizną, która się sączy w nozdrza i pod skórę, trafia aż do szpiku i krzywi kości, może być tą, bez której nie można żyć lub tą, przez którą nie można żyć. Mami, mamusia, mamuńka, albo kobieton. Albo jedno i drugie, jak w baśniach: rozbicie figury matki na dwie postaci: dobrą matkę, która umiera i złą czarownicę. Oksymoron, jak czarne słońce. Mleko wprost spod serca, z piersi – to crème de la crème miłości – mama da śmietany, która tuczy uwięzione dziecko. Pijemy i zaraz same będziemy serwować, kąpać i topić nasze córki w morzu miłości, które szumi, kołysze i przypomina, kiedy bezwiednie i jeszcze nie żyjąc zupełnie przemierzałyśmy bezkresne Morze Owodniowe w somnambulicznym dryfie. Dwa końce tego samego continuum: złość na matkę, że nas z tego morza wydaliła, miłość, ze nas w bólu wydalenia utuliła. Nad matką można się rozwodzić przez morza skojarzeń, po horyzont i jeszcze dalej. Można brnąć przez Leśmiana, Miłosza, przedzierać się przez Witkacego i Umińską – Keff, a i tak figura matki nie będzie kompletna. Nie można jednak obok niej przejść obojętnie. Bo to matka.

Opowieść Wakulik w interpretacji Anny Wieczur-Bluszcz to sen o tym, kim się jest, kim się chce być, kim by się mogło, gdyby mogło, i kim być nie można. Jest się – bo matka, ale nie można być – bo matka. Jej bohaterowie poplątani z sobą, zagubieni między sobą, w sobie, rozpięci w zagubieniu tak dalece, że aż między życiem a śmiercią. Szukający sensu i jakby zdający sobie sprawę, że samo szukanie nie ma sensu, bo sens nie istnieje. Dlatego odbijają się od siebie chaotycznie, zderzają się ze sobą przypadkowo, to muśnięcia relacji i kolizje uczuć. Czasami na chwilę udaje im się spotkać w tym bezładnym tańcu niebieskich ciał, ale to chwila zbyt krótka, by pozwoliła im przestać czuć objawy choroby zwanej samotnością, to mgnienie, w którym nie można poczuć ciepła innego ciała. Łączy ich jedno: krzywica, której nabawili się przez brak witaminy D – tak to jest, gdy wzrasta się w cieniu czarnego słońca.

Umarła matka pulsuje im w głowach, żyje, ciągle słyszą jej głos. Bicie matki nie ustaje, nawet, gdy ustaje bicie serca. Umarła matka błąka się wśród żywych. Ona sama nie wie, czy jeszcze żyje, czy tylko w ich pamięci. Myśli, że ciągle ma tu coś do powiedzenia – w ich myślach. Jej głos legato, to kołysanie. Nawet nie zauważasz, kiedy matka cię chłoszcze swym kołysaniem, a kiedy kołysze chłostaniem, dopiero po długim czasie dostrzegasz sine ślady na swoim umyśle. W zasadzie to nie są ślady, to twój kształt, to, kim jesteś. Tkanka relacji matka – córka zabliźnia się i całą zabawę w krzywdzenie – tulenie, czy wychowanie można zaczynać od nowa. Tak powstaje domek, którego ściany wykrzywia grymas bólu. Sklecony z rozczarowań i mordęgi jednak jakoś stoi, goni resztkami sił, by utrzymać dach nad głową.

fot. Wojtek Radwański
fot. Wojtek Radwański

Dwie córki, główne bohaterki orbitujące wokół centralnej postaci matki: starsza Klara, i młodsza Marta. Klara (Katarzyna Zawadzka) ucieka z domu tysiące kilometrów. Ucieka z domu, który jest matką, ucieka od niej, by nie być jak ona, by znaleźć światło, które ją ogrzeje i nakarmi. By znaleźć siebie. W tureckiej knajpie wpada w ramiona Franciszka (Mariusz Bonaszewski), który wybawia ją od wszelkiego złego i od macania po tyłku. Miłosierny Franciszek pielęgnuje ten rachityczny kwiat jak umie: troskliwie i po macoszemu, czule i bez serca. On Żyd, czego ona z matki Polki nie może mu wybaczyć. Jednak żyje obok niego i z nim, już chyba tylko po to, by się ranić, pięknie ranić, mozolnie zabliźniać, by na nowo móc haratać, szarpać i kaleczyć. Ich uczucie objawia się najpełniej: to miłość wyrażana przez nienawiść i nienawiść znajdująca ujście w miłości – jak to w toksycznych relacjach, którymi oboje nasiąkali od dzieciństwa. Ona nie umie inaczej: bezwzględnie raniła nawet swoje pierwsze miłości – przypomina o tym szwagier – Janek (Tomasz Ziętek), którego Klara próbuje zdobyć, tylko po to, by porzucić i skrzywdzić. Klara musiała uciec, pokonać tysiące kilometrów w pogoni za sobą, by wrócić do krzywego domku, do swego pokoju, do łóżka i jeszcze dalej, na kolana spomiędzy których wypełzła i jeszcze, jeszcze głębiej. Szantażuje mamę: „Przytul mnie! Przytul! Bo jak nie przytulisz, to wsadzę palec do buzi!”. Staje się pączkiem, zwiniętym embrionem, któremu ciepło i miło i miłośnie we śnie – między innymi dzięki temu udaje jej się wyzwolić z i od matki – każe jej odejść, wynosić się, nie wracać. Główna bohaterka znajduje w sobie tę siłę także przez Franciszka (to imię oznacza człowieka wolnego) – jej faceta. Ponieważ matka Klary już nie żyje, poza tym nie można złożyć wypowiedzenia dziecięctwa własnej matce (a czasem korci, prawda?) znajduje inny sposób – porzuca inną miłość totalną – właśnie Franciszka, Frantza, albo franca, jak lubi go pieszczotliwie nazywać. Robi to na chwilę po tym, gdy on bez najmniejszego problemu spłacił jej spory kredyt zaciągnięty w banku. Franciszek rzeczywiście uwalnia Klarę od wszelkiego złego. A właściwie Klara dzięki Franciszkowi uwalnia siebie.

wybór malarstwa – zaczynu scenografii jest nieprzypadkowy

Marta (Barbara Wypych) pozostaje z matką, głównie po to, by troskliwie powtarzać wzorce, pieczołowicie powielać klisze, pielęgnować stereotypy wpojone jej przez rodzicielkę, skwapliwie i krok po kroczku wydeptywać ścieżki, które wybiegają na przeciw oczekiwaniom. Mieszka w krzywym domku z mamą i mężem, zachodzi w ciążę, nie ma oczekiwań, nie rości sobie do niczego praw. Jej marzeniem jest wykonać obrót i piruety w kołowrotku kosi-kosi łapci. Uniżona służka konwencji, od których nie może i nie umie uciec (a może nie chce wiedzieć, że może umieć?). Nie mogąc też pokonać matki w sobie – zabija ją. Albo tak jej się wydaje. Marta stała się obrazem i podobieństwem swojej własnej matki, bo jak się okazuje babcia umarła w podobnych okolicznościach. Tak to się kręci… Joanna Jeżewska – Matka, boska madonna w złotych ramach, paradygmat wszystkich matek. Ciesząca się estymą ikona nie ustała na świeczniku – także zabiła swoją matkę w skrytości, czy przez pomyłkę, podobnie jak jej córka Marta. Dwie ciotki – satelity (Maria Maj i Krystyna Tkacz) bezdzietne, więc niepełne – nie będą otaczane czcią, wobec czego pozostaje im tylko poczciwość.

 

fot. Wojtek Radwański
fot. Wojtek Radwański

Figura matki Wakulik w interpretacji Wieczur – Bluszcz jest subtelna- sączy swą mdłą truciznę w formie legato. Reżyserka osiąga to przez kręcenie prawie półtoragodzinnego spektaklu z jednego ujęcia. Tutaj Bluszcz buduje kolejne piętra: życie masz tylko jedno, nie ma mowy, że zrobisz dubel, nie ma mowy o powtórce. Możesz przejść płynnie z wózka do szwenku (mistrzowski popis Witolda Płóciennika) ale musisz pamiętać, że nic dwa razy się nie zdarzy. To znak firmowy Anny Wieczur-Bluszcz – stwarzanie formy od początku, za każdym razem od nowa i inaczej, ale zawsze adekwatnie. Bardzo lubię to wrażenie, że przecież nie można było tego zrobić inaczej, a do tej pory nie widziałam, żeby ktoś tak to zrobił. Jeśli czegoś można się po niej spodziewać, to tego, że nie wiadomo czego się spodziewać. Przy czym forma zawsze doskonale koresponduje z treścią: uzupełniają się, a jedno afirmuje drugie. Dlatego też wybór malarstwa – zaczynu scenografii jest nieprzypadkowy. Okazuje się, że krzywy domek, to „Sielanka” – płótno profesora Jerzego Mierzejewskiego. Jego obrazy budują świat, jaki przedstawia Wieczur-Bluszcz. To chyba nie jest zbyt śmiała teza, że Mierzejewski niezależnie od tego, co przedstawiał („Kanał Oirschot”, „Boxtel”, „Pielgrzym III”), malował śmierć. W „Sielance” dom, staje się grobem. Na dodatek wyizolowanym i samotnym. Nie jest to jednak samotność, która cieszy, w której można się rozpłynąć i być bardziej sobą albo poprzez nią się odnaleźć. To samotność, na którą się cierpi i w której się cierpi, której się nie wybrało, której się nie chce i nie umie,  w której jest przenikliwie zimno. Dom (ciało matki), który oddzielony jest geometrycznym rowem, do którego można złożyć zwłoki albo z którego wyziewają opary żalu i udręki. Dół, którego nie można zakopać. Nie da się.

Obrazy Mierzejewskiego tworzą scenografię, w którą Ewa Gdowiok wkłada stoły, szafy, domowe sprzęty jakby wyjęte z jego obrazów. Drzewo – życie, które jest kominem – śmiercią – komin, który nawet nie przylega do domu, nie może dać ciepła, stoi obok, nie daje też cienia, nie jest schronieniem. Jest oddzielnym bytem, istniejącym tylko jako fantazmat, to myślenie życzeniowe. Nie ma łatwego dostępu do tego uroczego domku: z jednej strony dzieli nas przepaść dołu, a sam domek wygląda tak, jakby stał na betonowej platformie, twardej skorupie. Nie można tutaj zapuścić korzeni, chociaż trzeba, a skoro już trzeba, to wcale nie jest łatwo: należy się przebić przez pancerz Matki Ziemi, obłaskawić ją jakimś nadludzkim wysiłkiem i ofiarą z samej siebie. Na horyzoncie dostępu do domku strzeże las, który bardziej wygląda jak zasieki, niż jak pradawny karmiciel. Nawet, jeśli już jakimś cudem uda ci się zbliżyć do tej sielankowej fortecy, masz jeszcze do pokonania schody. Wyglądają niewinnie, ale to tylko pozór: są wąskie i niewygodne, każdego dnia stają się coraz bardziej śliskie, strzegą wejścia wraz z muskularnymi kolumnami. Przechodzenie przez nie, to bardziej przeciskanie się, prześlizgiwanie przez bramę życia i śmierci.

Nie ma łatwego dostępu do tego uroczego domku

„Sielanka” Mierzejewskiego i korespondująca z nim scenografia Gdowiok jest mdła, tonie w szarościach, rozpływa się w bezbarwności. To taplanie się w szarzyźnie, prozie i mizerności kolorów jest hiperbolą relacji, w których pogrążają się bohaterowie. Światło jest rozproszone, przytłumione, nie ma cienia, a to znaczy, że nie ma także słońca. A jeśli już jest jakieś, to tylko czarne. Na takim tle Matka ubrana w czerń zarezerwowaną jedynie dla niej wyróżnia się, staje się więc czarnym słońcem, więc nie może ogrzać, nie może pobudzić do wzrostu, nie może nakarmić. Matka, która umarła, a wiecznie jest żywa przecież, pozostaje w nas, staje się nami, a my nią. Ikona, która nas stwarza na swój obraz i podobieństwo swoje, którą adorujemy, przez która się stajemy. Matka, bez której nie można żyć, ale z nią także nie, bo życie zatruwa, nie pozwala swobodnie rozkwitać. Matka, za którą się nie tęskni, tak bardzo by się chciało ją odtęsknić zupełnie. Matka, którą znaczna część z nas będzie.
Wyzwolenie z monotonnego bagna mdłych kolorów i relacji udaje się głównej bohaterce dopiero za siedmioma morzami, w odległej Norwegii, która jest zupełnie inna plastycznie – wyraźna, odważna i śmiała, zdecydowana, ale także precyzyjna, geometryczna, wiadomo jak się poruszać w tej przestrzeni, nie ma tu zakamarków, wszystko jest klarowne. Klara musiała jednak obumrzeć, jak każdy motyl zamknęła się w kokonie swojego pokoju, z którego nie wychodziła, przestała mówić, prawie nie jadła, odcięła się od świata. Po tym czasie odradza się i wyzwala – rozwija skrzydła, odlatuje w stronę prawdziwego Słońca.
Ta historia jest bardzo polska: nigdzie indziej nie mogła się wydarzyć, chociaż mogła się wydarzyć komu innemu. I pomimo wszystko jest pokrzepiająca, ale co najważniejsze, Anna Wieczur-Bluszcz nie narzuca nam żadnej ostatecznej konkluzji. To, czy będziesz chciała przerwać zaklęty krąg kosi-kosi łapci, zależy od ciebie.

————————————————-

Spektakl będzie można zobaczyć podczas TEATROTEKA FEST | Nowe kadry teatru
od 8-12 lutego w Collegium Nobilium, przy ul. Miodowej 22/24
w Warszawie.

DATA PUBLIKACJI: 3 lutego 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 18 listopada 2019