fot. Wilhelm Bielawa
fot. Wilhelm Bielawa

Refleksje z klimatologii subiektywnej

czyli kalendarz a sprawa polska

Poza prostym podziałem pór roku na krótką ciepłą i długą chłodną, ile ich właściwie u nas jest? Zima, przedwiośnie, wiosna, lato, późne lato, wczesna jesień, jesień, jesienio-zima – to już osiem. A można by jeszcze coś może wyróżnić. Dziewięć, dziesięć pór roku? Czyż to nie przesada? Są kraje w których naprawdę mają tylko dwie-trzy, albo nawet wręcz jedną. Osiem, nawet mniej, sześć pór roku to już jak człowiek o kilku twarzach. Totalna schiza.

Z nastaniem wiosny zawsze przychodzi do głowy ta znana powszechnie prawda, że Polska, pośród wielu właściwości unikalnych a osobliwych, którymi się cieszy, o ile akurat nie martwi, liczy i tę, że klimat jej składać raczy się z dość trudnej do określenia liczby (ośmiu, jak będę dalej argumentować, a w porywach do dziewięciu) pór roku.

każdy Polak w związku z okolicznościami pogody w swoim kraju jest po trosze klimatologiem – subiektywnym

Choć zwany przejściowym, ciepło-chłodnym, gdyż przez krainę naszą przebiegać ma granica między umiarkowanym ciepłym a umiarkowanym chłodnym – może to być określenie zgoła mylące, nic bowiem nie jest w nim umiarkowane, a dni, gdy pogodę określić można jako umiarkowaną, czyli taką „akurat”, zdarzają się w nim rzadko, a wręcz są pomijalne. Jakakolwiek by nie była, pogoda w większość dni jest przykra lub bardzo przykra, czasem znośna lub nader rzadko – przyjemna wedle ogólnoludzkich standardów przyjemnej pogody – co też może mieć znaczący, jeśli nie pierwszorzędny wręcz wpływ na mentalność, nastrój i odcienie cery. Nie o tym tu jednak będzie mowa i nie o narzekaniu jako to odwiecznej Polaków przywarze takoż prawić się będzie, nawet w jego odmianie klimatologicznej.

Wszakże każdy Polak w związku z okolicznościami pogody w swoim kraju jest po trosze klimatologiem – subiektywnym – każdy wie, co to znaczy – kapryśność, zmienność, dynamika, nieprzewidywalność i pesymizm klimatyczny. Jest też pewną ciekawostką to, że w wielu kulturach-językach nie występuje tak często jak w naszej pojęcie ciśnienia, jego wysokości i zmienności. My zaś Polacy, wszyscy jesteśmy znawcami problematyki ciśnienia i jego wpływu na samopoczucie – to jedna z naszych narodowych rozrywek, śledzenie ciśnienia nieomal jak informacji sportowych czy politycznych. Moja babcia na przykład uważała, że żadna wiadomość radiowa czy telewizyjna nie zasługuje na tak wielką, uroczystą wręcz uwagę, jak prognoza pogody, w jej ramach zaś informacja o stanie ciśnienia była dla niej perłą w koronie. Waga Pascalowskiego odkrycia w naszej kulturze może być pochodną narodowej wrażliwości (każda drobna zmiana jest dla nas odczuwalna), z drugiej zaś strony właśnie dużej zmienności ciśnienia i w ogóle wahań pogody.

fot. Wilhelm Bielawa
fot. Wilhelm Bielawa

Wszak najistotniejszą może cechą klimatu w Polsce nie jest ostatecznie to, czy jest on umiarkowanie chłodny, czy zimny, mokry czy suchy, wietrzny czy bezwietrzny, ale właśnie to, co nazywa się bardziej precyzyjnie rokroczną zmiennością przebiegów, jak i jego ogólna niestabilność (zwykle jedna i ta sama pogoda trwa najwyżej do kilku dni, nadzwyczaj rzadko – kilkanaście). Zmienność, niestabilność, duże wahania temperatur, ciśnienia, dobowe, tygodniowe itd., jest najistotniejszą cechą naszej pogody, bo ostatecznie to one właśnie mają na nas największy wpływ, decydując o pewnym narodowym rozchwianiu, niestabilności psychicznej Polaków – i związanej z nią niestabilności Polski, która historycznie rzecz biorąc, nie tyle jest czy istnieje, ile raczej bywa, jak się akurat Polacy sprężą, bo jak się rozprężą, to od razu się rozłazi (tak jak to dzieje się i obecnie, kiedy to na naszych oczach Mater Polonia rozkłada się na powrót, w spazmach destabilizacji, niepewności, nieomal jakiejś obłąkańczej, samobójczej histerii, jaka zdaje się te procesy podszywać…)

Zima, przedwiośnie, wiosna, lato, późne lato, wczesna jesień, jesień, jesienio-zima – to już osiem. A można by jeszcze coś może wyróżnić

Zmienność klimatu. Dobra pogoda – chyba zwłaszcza ona – nigdy nie trwa długo, toteż nawet w najprzyjemniejszy letni dzień nie potrafimy naprawdę do końca, do pełna i do utraty tchu rozkoszować się piękną przyjazną aurą, bowiem patrzymy lękliwie na prognozy, by sprawdzić, czy już jutro nie nastąpi załamanie pogody, spadek temperatury o kilkanaście stopni i gwałtowne ulewy – bo zły obrót spraw w naszej pogodzie zawsze jest możliwy i spodziewany. Bo generalnie rządzi tu borealna raczej zasada pogody: po każdym niezbyt długim lecie przychodzi ciągnąca się jak smarki zima, czyż nie? Bo nasza pogoda to generalnie jest kryminał – nigdy nie wiadomo, co się stanie następnego dnia.

A poza tym prostym podziałem pór roku na krótką ciepłą i długą chłodną, ile ich właściwie jest? Zima, przedwiośnie, wiosna, lato, późne lato, wczesna jesień, jesień, jesienio-zima – to już osiem. A można by jeszcze coś może wyróżnić. Dziewięć, dziesięć pór roku? Czyż to nie przesada? Są kraje w których naprawdę mają tylko dwie-trzy. Osiem, nawet sześć pór roku to jak człowiek o kilku twarzach. Totalna schiza.

W tym wszystkim nie może dziwić, że nazwy naszych miesięcy są do niczego nie podobne – jednak kompromisem, jeśli nie kompromitacją, jest to, że sam ich układ i podział jest jednak nierodzimej proweniencji. Czy zatem my Polacy ze względu na osobliwości naszego klimatu oraz na naszą klimatologiczną wrażliwość nie powinniśmy ustanowić własnego, oddającego naszą specyfikę kalendarza?

z serii Zmarzlina, Wilhelm Bielawa Photography
z serii Zmarzlina, Wilhelm Bielawa Photography

Zwrócić należy uwagę, że nasze pory roku następują wskroś miesięcy i zaczynają się zwykle w ich połowie: zima to mniej więcej okres od połowy, nawet trzeciej dekady grudnia do lutego. Przedwiośnie pokrywa się z grubsza z marcem, ale już wiosna trwa gdzieś do połowy czerwca, kiedy to zaczyna się lato trwające do połowy sierpnia. Wówczas to nastaje późne lato i trwa do połowy września, kiedy to zaczyna się wczesna jesień trwająca do połowy października, a następnie jesień do połowy listopada i jesienio-zima pomiędzy połową listopada a połową grudnia. Wobec powyższego reforma kalendarza wydaje się czymś całkiem na miejscu.

Wprowadzenie kalendarza polskiego zwłaszcza w obecnej quasi-rewolucyjnej sytuacji może mieć jeszcze i ten dodatkowy wymiar polityczny, że podkreśli naszą nie tylko klimatyczną, ale i cywilizacyjną odrębność od Zachodu.

I tak proponuję wam, rodacy, aby pierwszy miesiąc zimy nazwać – to ukłon dla tradycji – grudniem. Grudzień to jak wiadomo najbardziej polski z miesięcy. W uznaniu tej zasługi można go pozostawić. Tutaj niczego więc nie zmieniamy, tylko przesuwamy grudzień na okres od obecnego 21 grudnia do obecnego 21 stycznia, kiedy to zaczynać się będzie w Nowym Polskim Kalendarzu (dalej NPK) miesiąc soluty. Nazwa grudnia kojarząca się z grudami śniegu, które pojawiają się na ulicach a następnie gromadzone są w stosach i pryzmach, zdaje się nader adekwatna, a to co dobre, należy zachować, tym bardziej, że, jak już zauważyliśmy, samo nazewnictwo mamy już rdzennie polskie.

w czas dawnego marca nastawać będzie kupień. Tu chyba wszystko jest jasne

Soluty to właściwie czas, gdy grudy są już zbite w większe struktury, wszystko jest oblodzone i zmieszane z grudkami soli, po paru tygodniach solenia świat jest biały, a czarne zwały śniegu jakby posypane są lukrem. Gdy soluty – owiń buty, głosić będzie przysłowie ludowe (oczywiście, aby nie pozbawiać nikogo tych głębszych satysfakcji kalendarzowych, jakie stanowią porzekadła i przysłowia związane z miesiącami, zaopatrujemy niniejszy projekt od razu we wstępny i dalej rozwijalny zestaw takowych powiedzonek).

Następnie w czas dawnego marca nastawać będzie kupień. Tu chyba wszystko jest jasne – przedwiosenne odwilże roztapiają słonolodowe pryzmy a wraz z nimi zamarznięte przez całą zimę psie kupy i siki. Powietrze wypełnia się świeżym zapachem kału i amoniaku, który unosi się nad wodami. Kupień, dupień, bo wydupia, trochę gówna, trochę kupy.

Niewiadomień-smoleń – miesiąc, który nie ma tożsamości, były kwiecień (to akurat nazwa w naszym kraju myląca), znany z tego, że dopuszcza zarówno zimę, jak i lato (pamiętam kwietnie w podkoszulku i pamiętam kwietnie z lepieniem bałwana). Trwa około 45 dni, do połowy byłego maja. To niby wiosna, ale… No właśnie, wiosna, ale… Ponadto, kwiecień to jak wiadomo okres największej polskiej martyrologii pod Smoleńskiem, stąd drugi człon nazwy miesiąca, jedynego miesiąca dwojga nazw. Nie ma  dla tego miesiąca żadnego porzekadła, jest to zabronione – to miesiąc święty w NKP.

Po niewiadomieniu-smoleniu nastaje w dalszym ciągu lipień (kolejny ukłon wobec tradycji) – ale że właśnie wtedy kwitną lipy, to przenosimy go na przełom byłego maja i byłego czerwca. Zresztą zwykle jest to dość letnia pora wiosny, jakby takie lipne lato wiosną, więc nazwa lipień pasuje do tego czasu jak ulał.

Ponieważ zaś na przełomie dawnego czerwca i dawnego lipca mamy obecnie porę letnio-mokrą, to nazwą tego miesiąca będzie w naszym NKP chlupień. To bowiem czas, gdy deszcz, nie bardzo zimny i nie aż tak ulewny, przeciwnie, raczej ciepły, ciepławy, pochlupuje sobie prawie co dzień, a my ciesząc się z nastania ciepłej (względnie) pory roku, nie zważamy wcale na to, że mokro nam w trampkach i chlapie – cieszymy się wilgocią i chętnie wystawiamy twarze do kwaśnych opadów.

fot. Wilhelm Bielawa
fot. Wilhelm Bielawa

Potem przychodzi nieco suchszy żółcień. Roślinność powoli przejrzewa i listowie przygotowuje się już do jesiennego spadania, zieleń nabrzmiewa żółcią, choć niby wciąż jeszcze jest lato, wciąż ciepło, to jednak w powietrzu unosi się już pierwszy blask schyłku – cienie wydłużają się, wieczory skracają; czujemy pierwsze powiewy chłodku. Kiedy żółcień drzewa morzy, jarzębina się jamroży.

Od połowy dawnego września do połowy dawnego października, czyli w czas jesieni (zwany też niekiedy babim latem), będziemy cieszyć się z panowania miesiąca snuja. Snuj – bo dni snują się coraz krótsze, a też w świetle poblaskującym jakby emerytowane, świat przechodzi definitywnie w porę zimną, noce są już chłodne, świty przymglone, snują się pierwsze mgiełki i dymy z wypalonych traw. Taki jest snuj. Przyszedł snuj, jeden chuj.

I w końcu miesiąc gbury

Po nim przychodzi zaś ślągwiec (między połową dawnego października a połową dawnego listopada). Panuje generalnie ślągwa, liście nie spadają wcale, jak sugeruje nazwa listopad, tylko zwiewa je z drzew wiatr, często robiąc z nich zamiecie – rozwiewając ich stosy i jakby oblepiając nimi powierzchnie, wszystko zachodzi zimną wilgocią, robi się omszałe. Mokre, szare opary, coraz więcej dymów. Kiedy ślągwiec zieje, ludziom rozum szaleje.

I w końcu miesiąc gbury – najgorszy okres klimatyczny, czas przełomu dawnego grudnia i listopada. Najciemniejszy okres – dnie są już bardzo krótkie, a zwykle nie ma jeszcze śniegu, który rozjaśnia nieco aurę; jest czarno, zimno, odstręczająco i ponuro; nie chce się żyć – pogoda jest taka, jakby codziennie wyciągał cię z łóżka gbur, jakiś chamski strażnik zaganiający pałą do życia. Które generalnie wydaje się w tym czasie mało ponętnym znojem. Świat zaczyna być przytłoczony chmurą smogu. Gbury to miesiąc najciemniejszych myśli i czynów. Gdy przychodzi gbury, człowiek jest ponury.

Reasumując, mamy dziesięć miesięcy w Nowym Kalendarzu Polskim: grudzień, soluty, kupień, niewiadomień-smoleń, lipień, chlupień, żółcień, snuj, ślągwiec, gbury. I basta. Więcej nam nie trzeba. Dodajmy do tego jeszcze Polski Nowy Rok na przełomie gburego i grudnia (który będzie pierwszym miesiącem roku) – kilka, kilkanaście dni poza wszelkimi miesiącami, dni wyjęte z miesięcy, kiedy to Polacy świętują polskie powstania i ich wielkie upadki.

A zatem rodacy – do dzieła, wprowadźmy nowy, prawdziwie polski kalendarz!

fot. Wilhelm Bielawa
fot. Wilhelm Bielawa
DATA PUBLIKACJI: 2 marca 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 17 kwietnia 2017