notatki z podziemia

Dostojewski. Dialektyka życia i myśli

Część 2/2

Dostojewski w podziemiu to człowiek bez litości, rozdający razy po równo i nie biorący jeńców. Jego wielki traktat na rzecz irracjonalności pełen jest jadu i żółci wobec resentymentu (na przeszło 20 lat przed „Z genealogii moralności”)

 

Część 2/2 [Część 1/2]

Myliłby się ten, kto w karze śmierci i późniejszej katordze dostrzegłby wyraźny moment przejścia, radykalnego zerwania ze starym i rozpoczęcia nowego. Słowem: rządy antytezy. Jak postaram się wkrótce udowodnić, u Dostojewskiego jeszcze długo słychać będzie echa idealisty, ideowego brata zapadników. Niemniej jednak te dwa wydarzenia rozpoczęły pewne procesy zakończone powstaniem antytezy.

Za papierek lakmusowy trafności powyższych twierdzeń posłużą dwa wydane w stosunkowo niedługim czasie dzieła pisarza. Pierwsze z nich to „Wspomnienia z domu umarłych„, pocztówka z katorgi, w której literat zawarł obraz stosunków panujących wśród więźniów na dalekim zesłaniu. Książka nie była wolna od wpływu przekonań idealistycznych. Dostojewski ukrywa się w tym reportażu pod postacią Aleksandra Gorianczykowa, szlachcica, mordercy żony, byłego katorżnika, pełnego wspomnień z czasów odbywania kary. Autor „Biesów” tak bardzo zlał się w wyobraźni czytelników z tą postacią, że w wiele lat później musiał jeszcze zaprzeczać pogłoskom, jakoby zabił swoją żonę.

„Wspomnienia…” to dzieło fascynujące, odmalowujące napięcie, ale też współpracę pomiędzy katorżnikami. Konflikty na linii zesłańcy – szlachta a zesłańcy – gmin (patrz przyjęcie Raskolnikowa przez współwięźniów w epilogu „Zbrodni i Kary), tygiel kulturowy pełen Tatarów, Kirgizów, koniokradów, romantycznych złoczyńców, zwykłych rzezimieszków czy wreszcie więźniów politycznych (Polacy). Zdaniem wielu badaczy to właśnie wtedy zaczyna się w Dostojewskim dziwaczna wiara w wyjątkowość rosyjskiego ludu, jego żarliwą religijność i mesjańską powinność[1]. Autor konstatuje wówczas swoje dotychczasowe oderwanie od ludu, oderwanie establishmentu od prostego człowieka, wkraczając na grząski grunt mesjańskich fantazmatów. Jednak zanim wyabstrahowany marny człowiek zniknie z kart tego opracowania, ustępując miejsca „przeklętym problemom”, wyda ostatnie, głośne westchnienie.

Niezbędne jest w tym miejscu przywołanie chronologii. Dostojewski swoją karę śmierci przeżywa w roku 1849, kolejne 4 lata spędza na zesłaniu w Omsku, dalej czeka go przymusowa służba wojskowa w Semipałatyńsku. Tymczasem „Wspomnienia…wydane zostają dopiero w 1862 roku. Oto najsłynniejszy bodaj passus z tego dzieła:

I ile młodości pogrzebano w tych murach na próżno, ile wielkich sił zginęło tu nadaremnie! Bo trzeba już powiedzieć wszystko: przecież ci ludzie byli ludźmi niezwykłymi. Przecież to może ludzie najzdolniejsi z całego naszego narodu. Ale na darmo przepadły potężne siły, przepadły niemoralnie, bezprawnie, bezpowrotnie. A kto temu winien? Otóż to: kto winien?[2].

To już łabędzi śpiew idealizmu, Bielińskiego, problemów społecznych, zapadników, marnego człowieka. Co należy nader wyraźnie podkreślić, śpiew ten dał się usłyszeć na szerokiej rosyjskiej ziemi 13 lat po skazaniu.  Nie są to zresztą zdania pozbawione swoistości, w których nie można doszukać się dalekiego echa zachodzącej zmiany. Wszakże nawet u idealisty wyniesienie na narodowy piedestał katorżników, kryminalistów, morderców, krętaczy może skonfundować uważnego czytelnika. To już chyba zbytek gorliwości. Niemniej kamuflaż wystarcza, to właśnie dzieło jako szczególnie wzniosłe w swym humanitaryzmie opiewa hrabia Lew Tołstoj. Oto jak silna była w Dostojewskim teza, jak długo mieliły intelektualne młyny rozpoczęte pewnego mroźnego, grudniowego dnia na petersburskim placu skazań.

„Notatki z podziemia” to rozdzierający krzyk przerażenia, wyrywający się z duszy człowieka, który uświadomił sobie nagle, że kłamał całe życie, że udawał tylko, kiedy przekonywał siebie i innych, iż najwyższym celem istnienia jest służenie marnemu człowiekowi

A jednak, gmach raz ruszony z posad musiał runąć. Szestow zwraca uwagę na znaczącą koincydencję czasową. Z chwilą gdy idealistyczne postulaty Dostojewskiego stają się rzeczywistością, nie ma w nim już dla nich żadnego zrozumienia. Aleksander II reformą uwłaszczeniową nadaje wolność osobistą chłopom, wprowadzony zostaje nowoczesny model sądownictwa na modłę zachodnią itp., duch „Skrzywdzonych i poniżonych” staje się polityczną materią. Właśnie wtedy Dostojewski tworzy swoje najbardziej cyniczne, nihilistyczne dzieło „Notatki z podziemia”. Zauważmy przy tym, że wydanie „Notatek…” od „Wspomnień…” oddziela zaledwie dwuletnia przerwa.

Dostojewski w podziemiu to człowiek bez litości, rozdający razy po równo i nie biorący jeńców. Jego wielki traktat na rzecz irracjonalności pełen jest jadu i żółci wobec resentymentu (na przeszło 20 lat przed „Z genealogii moralności”). Bohater „Notatek…” rzuca świat w diabły wraz z jego problemami społecznymi, biedą, nierównościami i Bielińskimi. „Notatki z podziemia” to rozdzierający krzyk przerażenia, wyrywający się z duszy człowieka, który uświadomił sobie nagle, że kłamał całe życie, że udawał tylko, kiedy przekonywał siebie i innych, iż najwyższym celem istnienia jest służenie marnemu człowiekowi[3]. Najwyższy czas oddać scenę w całości pod władanie Lwa Szestowa, on nam pomoże nazwać i pokazać antytezę.

Notatki z podziemiato wedle interpretacji Szestowa coś na wzór dzienniczka depresji, historia z przebytej choroby. Jak wahadło, wprawione w ruch w pierwszym momencie wysuwa się maksymalnie w przeciwną stronę, tak Dostojewski w tym dziele radykalnie pali za sobą mosty. Jad i złość, jakie wylewają się z kart tego opowiadania, skierowane są przede wszystkim w… Dostojewskiego. To rozprawa ze swoimi dawnymi idolami, ze swoim debiutanckim dziełem itp. „Prawa natury obrażały mnie całe życie i bardziej niż wszystkie inne”[4] – mówi narrator i tym samym rezygnuje z dawnych haseł idealizmu i humanitaryzmu.

Tą książką Dostojewski daleko odszedł od pomocy bliźnim czy choćby pisania powieści mających budzić ludzkie sumienia. W interpretacji Szestowa autor „Idiotyjawi się jako XIX-wieczna odsłona bohatera tragicznego. O tym, co zrozumiał na katordze, zapomnieć nie może, nawet gdyby chciał. Wzgardzony przez katorżników pokochał katorżników. Dał im prawo do pogardy, więcej, moralnie uznał, iż pogarda, jaką go darzą, jest słuszna. Wszystko to razem wzięte i podane zamknęło pisarzowi drogę do bycia kaznodzieją. Wypowiadanie ważnych opinii w ważnych społecznie sprawach przez ważnych ludzi mogło być całkiem sensowną odpowiedzią na zadawane sobie pytanie: po co żyję? Jednak nowy Dostojewski nie okazał się szczególnie predestynowaną do tego postacią. Skoro nie sposób mówić o innych, trzeba mówić o sobie – tertium non datur.

Kiedy człowiekowi grozi nieuchronna zguba, kiedy staje nad przepaścią, kiedy opuszcza go ostatnia nadzieja, wówczas niespodziewanie pozbywa się on wszystkich uciążliwych obowiązków wobec ludzi, ludzkości, przyszłości, cywilizacji, postępu itd. i zamiast tego wszystkiego wyłania się jedynie pytanie o jego samotne, znikome i nieznane indywiduum[5].

Niech czytelnik sam oceni, na ile ten sąd koresponduje z bon motem z „Notatek…”: „O czym porządny człowiek może mówić z największym zadowoleniem? Odpowiedź: o sobie”[6].

Pałac kryształowy rozpadł się więc na tysiące migoczących odłamków, a żadne idealistyczne przekonania nie przykryją absurdu istnienia. Skoro tak, do diabła z nimi. Czas spojrzeć absurdowi prosto w twarz. Zdaniem Szestowa cała późniejsza twórczość Dostojewskiego właśnie do tego się sprowadza. Poczynione dotychczas wyjaśnienia muszą nam wystarczyć, antyteza została zarysowana. Dalsze badania zgodnie z sugestią rosyjskiego filozofa wymagają pochylenia się nad ostatnimi powieściami pisarza. Tu jednak rodzi się problem: obok relacji wertykalnej tezy – idealizmu i antytezy – człowieka z podziemia można zbudować relację horyzontalną, gdzie tezą jest człowiek z podziemia a antytezą – człowiek nadziei. Do dalszych rozważań przyjmijmy drugi schemat, poszerzy on bowiem prezentowane dotychczas obserwacje o nowe – nader istotne w twórczości Dostojewskiego – wątki.

Człowiek nadziei

W „Księdze Drogi i Cnoty” czytamy: „Kiedy ludzie dowiadują się, że dobro jest dobrem, pojawia się i zło, dlatego byt i niebyt rodzą się nawzajem”. Tak jak Szestow okazał się wybitnym advocatus diaboli tych wszystkich ludzi z podziemia, Raskolnikowów, Stawroginów czy Karamazowów, tak też Alosza, Tichon czy Myszkin doczekali się swojego wielkiego apologety w osobie Włodzimierza Sołowjowa. Sołowjow był nie tylko czołowym filozofem prawosławia i uznanym poetą (jego „Krótką powieść o Antychryście” Miłosz uznał za szczytowe obok „Legendy o wielkim inkwizytorze” osiągnięcie rosyjskiej literatury teologizującej[7]). Był też przyjacielem Dostojewskiego w ostatnich latach jego życia. Pamiętamy przecież dobrze toksyczną relację Bielińskiego – mentora i Dostojewskiego – ucznia. Oto w dwadzieścia dwa lata później dochodzi do zmiany biegunów, role się odwracają. To Dostojewski może od tej pory uchodzić za Wergiliusza wobec młodego myśliciela.

Zgodnie z literacką legendą to żarliwie acz ekumenicznie wierzący Sołowjow miał być inspiracją dla stworzenia postaci Aloszy, zaś do ugruntowania tej legendy przyczyniło się pewne zdarzenie z życia obojga myślicieli. W maju 1878 roku umarł dwuletni syn Dostojewskiego, nomen omen Aleksy. By złagodzić siłę rodzinnej traumy pisarz postanowił odwiedzić klasztor, tzw. Optińską Pustyń, będący pustelnią starca Ambrożego, osoby w religijnych kręgach uznanej, cieszącej się sporą estymą. W tej duchowej pielgrzymce towarzyszył mu wówczas Sołowjow.[8] W tym momencie krystalizowała się idea ostatniej powieści rosyjskiego pisarza i to właśnie z Sołowjowem dyskutował nad pierwszymi zrębami fabuły. W miesiąc po tej wizycie Dostojewski rozpoczął spisywanie dziejów rodziny Karamazowów. To, że koncepcje, ideały, problematy tych dwóch myślicieli miały okazję się przeciąć, już ustaliliśmy, czas zatem zrekonstruować interpretację twórczości Dostojewskiego à la Sołowjow.

Wprost do twórczości swojego przyjaciela i ideowego pobratymca Sołowjow odwołuje się w „Trzech mowach ku pamięci Dostojewskiego”. Najistotniejsza z punktu widzenia tej pracy jest inspirowana „Biesami” i „Braćmi Karamazow” opowieść o nowej Rosji (czyli o ludzkiej duszy, jak się okaże) w trzeciej mowie. Za punkt wyjścia dla swoich rozważań przyjmuje on reformę uwłaszczeniową Aleksandra I. W historycznej sekwencji zdarzeń prowadzących do zmiany ludzkiej konstytucji – zniesieniu poddaństwa ustąpić muszą wszelkie rewolucje ducha (zarówno ta spod znaku nowożytnej nauki, jak i ta o oświeconej proweniencji). Przynajmniej w Rosji. Bierdiajew zwykł mówić, że „Rosja nie znała radości Odrodzenia”[9], bowiem rozwój tego kraju przebiegał odmiennym, swoistym torem. Dystynkcję tę konstatuje również Sołowjow, dlatego może napisać, że aż do panowania Aleksandra I de facto nic się nie zmieniało. „Ziemianin żył i postępował w pewien sposób nie po coś, lecz przede wszystkim dlatego, że był ziemianinem; tak samo chłop”[10].

W wyniku uwłaszczenia potężne rzesze ludności straciły pewny grunt pod nogami. Zrehabilitowano pytanie: po co właściwie żyć? Epoka „fermentu duchowego” wchodziła w zupełnie nową fazę. Carska Rosja okresu petersburskiego nie była snem na jawie idealistów jakiejkolwiek proweniencji i każdy, komu nieobca była idea równości (przynajmniej jej  namiastki), kto choć w minimalnym stopniu odczuwał potrzebę elementarnej sprawiedliwości społecznej, musiał dojść wreszcie do pytania: co czynić? Mogliśmy ten schemat dobrze prześledzić w pierwszej części niniejszego eseju, przy okazji rozważań na temat okcydentalistów i młodego Dostojewskiego. Tu przecinają się biografie poszczególnych działaczy, prawników czy studentów z szeroko rozumianym socjalizmem. Od dekabrystów poczynając, przez idealistyczne w założeniu organizacje typu Ziemla i Wola (raz jeszcze Hercen!) czy Czornyj Pieriedieł, walczące w ramach systemu o poprawę losu warstw najniższych, via Pierwsza Międzynarodówka, aż po nihilistyczne w praktyce stowarzyszenia jak Narodnaja Wola spod znaku Nieczajewa.

Sołowjow nie miał zamiaru grać na boisku rywala, spierać się o wyższość Marksa nad Bakuninem czy odwrotnie; odrzucił materializm i sprowadził dyskusję na poziom etyczny. Tu zaczyna się wyraźna korespondencja między przesłaniem jego mowy a treścią „Biesów„: „W każdym ludzkim dziele, wielkim i małym, fizycznym i duchowym, jednako ważne są oba pytania: co czynić i kto czyni?”[11]. Aktywiści, działacze, pionierzy gotowi na czyn nie są. Przeszkody na drodze do lepszego jutra nie istnieją tylko na zewnątrz, poza nami. Bez wykonania wewnętrznej pracy możemy jedynie ślizgać się po powierzchni przemian. Na przyznanie tego faktu gotowych jednak brak. Tak oto los idealistów się dopełnia. Skupieni na zewnętrzu dochodzą do myśli, że „w teraźniejszości człowiek ma do czynienia tylko z tym, co jest sprzeczne z owym ideałem, i cała jego aktywność od nieistniejącego ideału zwraca się całkowicie ku zniszczeniu tego, co istnieje, że zaś ono utrzymuje się w ludziach i społeczeństwie, przeto całe to dzieło zamienia się w przemoc nad ludźmi i całym społeczeństwem”[12].  Doprowadziwszy tę logikę do końca, Sołowjow sprecyzował, na czym dokładnie to niszczenie miało polegać – na zabójstwie. Obrońców status quo, przeciwników tego czy innego ideału należało wysłać na należne im miejsce tj. poza ramy historii. Zdaniem filozofa ten reformistyczny zapał utwierdzał jedynie zło na świecie, zaś wszelkich utopistów praktycznych dzielił na dwie podgrupy: zabójców i samobójców.

Zabójca wbrew pozorom nie musiał być rzeczywistym mordercą, jeśli jednak wziąłby się za przerabianie świata na swoją modłę bez odrobienia wewnętrznej pracy domowej, ani chybi doprowadziłby do gwałtu. Pycha i wewnętrzna słabość przebrana w szaty zewnętrznej siły. Wiele postaci, które wyszły spod pióra Dostojewskiego, podpada pod tę charakterystykę. Co prawda Sołowjow nie wskazał ich palcem, ale swoim opisem nie zostawił wiele miejsca na wątpliwości. To Raskolnikow sprzed morderstwa, to Iwan Karamazow z okresu swoich pierwszych dysput ze Smierdiakowem, to wreszcie cały melanż typów odmalowanych w „Biesach. Na czele tego pochodu idzie Piotr Stiepanowicz Wierchowieński, protagonista, który z całą pewnością pracę nad własną duszą odłożył na okres porewolucyjny. Kolejny to Szygalew, wyrafinowany utopista, co to „wychodząc od nieograniczonej wolności, w wyniku dochodzi do nieograniczonego despotyzmu”[13], czy oficer Erkel – pożyteczny idiota, szeregowy żołnierz na usługach pełzającej rewolucji – albo Fiedka Katorżnik, zawodowy kryminalista i morderca z powołania. Takie osoby znalazły dla siebie miejsce w świecie wichrzycieli. Pochód ten zamyka demoniczna figura Stawrogina, nie mieszcząca się jednak w tych ramach. On akurat dobrze rozumiał, że „świat poprawiać – zuchwałe rzemiosło”,[14] znacznie bardziej zainteresowany był sobą niż wszelką niesprawiedliwością. Nie sposób jednak zapomnieć o wpływie, jaki wywarł na całą „rewolucyjną młodzież”. Takie to persony miały według Dostojewskiego dokonać przyszłej rewolucji, takie to figury dokonały rzeczywistej rewolucji wedle słów samego Anatolija Łunaczarskiego (do tego wątku zresztą wrócimy).

Samobójca jest kimś wyżej na drodze ku samoświadomości. „Pierwszy nasz krok ku ocaleniu polega na tym, że zaczynamy czuć swoją bezsilność i zniewolenie”.[15] Pycha ustępuje w tym przypadku miejsca przenikliwości spojrzenia. Nie jest się już narzędziem historii, akt odebrania sobie życia to autentyczny gest woli. Samobójca „nie tylko czuje zło, lecz także wierzy w zło”.[16] Blisko znajduje się człowiek z podziemia. Bezwład i inercja podniesione do rangi prawa powszechnego skutecznie zniechęcają do dalszego życia. Ileż takich niezwykłych postaci, filozoficznych samobójców wydała Rosja tamtego okresu, nie sposób tu rozstrzygnąć, jednak w prozie Dostojewskiego nie mamy aż tak wiele takich figur. Wśród najważniejszych samobójców należy wymienić Smierdiakowa, który pod ten opis nie podpada w sposób oczywisty. Najbliżsi mu będą Swidrygajłow i raz jeszcze Stawrogin, obaj jednak nie mieszczą się w ciasnych ramach Sołowjowowskiej kategoryzacji.

Najsłynniejszym samobójcą wśród postaci Dostojewskiego jest bez wątpienia Kiriłow. Sołowjow beztrosko ocenił jego myśl, pisząc że „samobójstwem kończy każdy, kto będąc świadom ludzkiego zła, nie wierzy w ponadludzkie Dobro”.[17] Nie oddał on niestety subtelności idei Kiriłowa, ale zostawmy nieszczęśnika w tym miejscu i przejdźmy do ostatniej części programu Sołowjowa.

Co robić?[18] Pozwólmy wybrzmieć temu pytaniu raz jeszcze. Wiemy już, że bez wewnętrznej pracy nie ma co zabierać się za naprawę świata. Załóżmy jednak, że mamy już ten etap za sobą, ciężko przecie zrekonstruować na podstawie twórczości Dostojewskiego jakikolwiek pozytywny program. Najbliżej z pewnością do pełnienia tej roli „Braciom Karamazow. Ostatnia powieść przyniosła wreszcie najbardziej rozbudowane portrety pozytywnych bohaterów. Problem z nimi jest jednak taki, że wypadli naprawdę blado przy swoich podziemnych odpowiednikach. Dostojewski zachował się jak ten kaznodzieja, co to przed grzechem niby przestrzega, ale odmaluje go pociągająco. O tym, jak się męczył, tworząc postać Aloszy, wiemy skądinąd; podobnie rzecz się miała z natchnieniem, które miał czuć, pisząc passusy poświęcone Iwanowi.

Jakkolwiek by było, zakończenie powieści nie pozostawia wątpliwości: oto genialny Iwan leży powalony chorobą, poczciwy Alosza tymczasem dostaje swój „rząd dusz”. Postać religijnego, pomocnego i empatycznego brata zawładnęła gorącymi umysłami powieściowego młodego pokolenia. Po stronie Aloszy znalazła się przyszłość, nawet „zepsuty” Kola Kropotkin przystał do jego wesołej kompanii. Chłopcy przyrzekli sobie pamięć o Iluszy i czasie spędzonym z Aloszą. „Bracia Karamazow” kończą się zresztą najbardziej jednoznacznym – ideowo – finałem ze wszystkich późnych dzieł pisarza. Kola pod wyraźnym wpływem niedawnego pogrzebu Iluszy, przeniknięty „tajemnicą śmierci” pyta Aloszę o życie wieczne, o to czy cała ich kompania wstanie z grobu, by móc raz jeszcze się spotkać. „Z pewnością zmarchwywstaniemy, z pewnością się spotkamy i wesoło, radośnie opowiemy sobie o wszystkim, co się zdarzyło.”[20]

Spróbujmy podsumować etap pozytywny mowy Sołowjowa. Conditio sine qua non lepszego jutra było zwalczenie w sobie pychy, egotyzmu i wiary w siłę zła. Umożliwić to miało uniknięcie pułapki zabójcy i samobójcy. Dalszym krokiem było uwierzenie w Dobro, które istnieje ponad nami, powrót do nauki Chrystusa, która przetrwała w najniższych warstwach społecznych w ich gotowości do wyznania swych grzechów. Tylko ta Droga doprowadzić może do powszechnego braterstwa, do wzajemnej samopomocy w przyszłości. Punktem kulminacyjnym jest ekumeniczne wezwanie do pojednania się z katolicyzmem i judaizmem, do dania przez Rosję świadectwa. Sporo Sołowjow w tym punkcie dorzucił od siebie, jak się jednak zdaje, ogólną intuicję zachował słuszną. Przyszłość zależy od Aloszy, od tego, czy jemu podobni zdołają wychować w braterstwie i solidarności kolejne pokolenia.

„[Dostojewski] przede wszystkim zrozumiał, że poszczególne jednostki, choćby były nawet ludźmi najlepszymi, nie mają prawa zniewalać społeczeństwa w imię osobistej wyższości; zrozumiał też, że prawda społeczna nie jest wymyślana przez pojedyncze umysły (…) i wreszcie pojął, że prawda ta ma znaczenie religijne i jest w sposób nierozerwalnie związana z wiarą Chrystusową.”[23] Znaleźliśmy się na antypodach sposobu myślenia Szestowa. Specyficznie rozumiane prawosławie okazuje się siłą przyciągającą do siebie figury Dostojewskiego i Sołowjowa. Choć jak zauważył Czesław Miłosz (skupiony wyraźnie na aspekcie polityczno-społecznym twórczości rosyjskiego pisarza), to właśnie na czas trwania życia pisarza datuje się wyraźny spadek znaczenia religii jako siły sprawczej. Miłosz zaproponował następującą tezę: w Rosji okresu reform Aleksandra II niezwykle intensywnie ujawniły się wszelkie fluktuacje związane z procesem odczarowania świata: „Choroby, z którymi Europa nauczyła się żyć od stuleci, na inteligencję rosyjską podziałały w sposób piorunujący”,[24] skutkując nagłym rozrostem ateizmu. Z tej perspektywy zamysł Dostojewskiego/Sołowjowa można traktować jako reakcję na zachodzące zmiany.

Zakończenie „Braci…” przynosi zatem jednoznaczne odpowiedzi. Iwan przekroczył granice, których przekraczać nie wolno (na biograficzną bliskość Iwana i Nietzschego, doprowadzonych przez swe dociekania do obłędu, zwraca uwagę Albert Camus) i skończył „na łożu śmierci”, zaś Alosza rozporządza powieściowym młodym pokoleniem. Przenosząc tę konstatację na terminologię wykorzystywaną w tej pracy, do głosu doszła (anty)teza – człowieka nadziei. Pytanie brzmi: jakie odpowiedzi przynoszą pozostałe wielkie powieści pisarza? Wiemy już, że „Biedni ludzie” czy „Skrzywdzeni i poniżeni” odpowiadają okresowi idealizmu, w dalszej części niniejszego eseju na warsztat należy zatem wziąć powieści napisane po powrocie z katorgi.

Dialektyka sprzeczności

„Zbrodnia i karato bodaj najgłośniejsze dzieło rosyjskiego pisarza. Eksperyment na istnienie sumienia, papierek lakmusowy na stężenie moralności w każdym z nas. Mimo ustawicznych prób zabicia tej powieści za pomocą umieszczenia jej na liście lektur, historia podróży Raskolnikowa do wnętrza (moralnych) piekieł nie traci na powabie. W dodatku cała ta biblijna z ducha przypowieść zamknięta została w fascynujących ramach kryminału.

Raskolnikow przyznaje sobie prawo do mordu (sobie i każdemu, kogo autentycznie stać na ten czyn). Mówiąc o prawie, nie mam na myśli cynicznej refleksji, że silniejszy zawsze pożre słabszego, nie mówimy też o prawie stanowionym, zezwalającym na pewne niecne uczynki w ściśle określonych ramach kontratypów. Raskolnikow przyznaje sobie moralne prawo do mordu, zbrodni zgodnej z sumieniem. Szestow zwraca uwagę na oryginalność tej myśli. Gra nie toczy się już o to, by być dobrym. Przykazanie głoszące: „Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie!”[25] traci rację bytu. O ile kiedykolwiek Kazanie na Górze było wskazówką moralną, obecnie czas ten stał się jedynie wspomnieniem. I tak etyczną płaszczyznę sporu pomiędzy dobrem a złem o duszę człowieka zastąpiła estetyczna płaszczyzna różnicująca ludzi na zwykłych i niezwykłych. Raskolnikow jest zaiste człowiekiem „poza dobrem i złem”. Przy czym pamiętajmy, że jeśli cel uświęca środki, to sam cel można uznać za szczytny. Załatwienie lichwiarki miało wszakże umożliwić działalność… niemal filantropijną.

Raskolnikow przyznaje pewnej grupie osób prawo do przemocy. Nie kryguje się, nie uważa tego za aberrację, doprowadza po prostu swoją myśl do końca z żelazną konsekwencją. Jak pisze Bierdiajew: „człowiek, żywa, cierpiąca, konkretna ludzka istota, powinna zostać złożona w ofierze ≪idei≫ nadludzkiej”.[26] Ocena postaci Raskolnikowa dokonana przez Bierdiajewa podobna jest do myśli Sołowjowa. Ten drugi, jak pamiętamy, uznał pewien typ idealistów za morderców (faktycznych bądź potencjalnych) ze względu na logikę ich przekonań. Ten pierwszy uwypukla fakt, iż skrajna samowola musi zapanować na drodze prowadzącej do nadczłowieka. Sąd ludzi takich jak Raskolnikow z konieczności musi być „bezlitosny, bezbożny i nieludzki”[27], a tym samym doprowadzić do gwałtu.

Szestowowska wykładnia jest inna – w Raskolnikowie dopatruje się on lekcji, jaką Dostojewski dostał od katorżników. Pamiętamy, iż przyznał im wówczas wyższość, autentyczną moralną wyższość nad sobą jako człowiekiem. Główny protagonista „Zbrodni…” to bohater, który zaczyna flirtować z tą logiką. Wychodzi poza ramy przeciętności, odrzuca wszelkie słodkie kawałki o dobru, jakie panuje wśród ludzi, tak jak bohater „Notatek z podziemia” rzuca w diabły całą dotychczasową tradycję. Jako pierwszy powieściowy bohater Dostojewskiego wziął sobie do serca wymóg sapere aude. Zatem jaki ideowy finał przynosi ta powieść? Raskolnikow przyznaje się do popełnionej zbrodni, co doprowadza go do nieodzownej kary.

W „Zbrodni i karze”, za przedstawicielkę nadziei – z ducha Sołowjowa – uznać należy Sonię Marmieładow. Spotkanie na swej drodze przez Raskolnikowa tej ufającej Bogu, upadłej dziewczyny ma dać bohaterowi szansę na duchowe katharsis, umożliwić pokutę. To właśnie Sonia, a nie uczony przyjaciel – student Razumichin – staje się powierniczką jego makabrycznej tajemnicy, to ona towarzyszy mu w zesłaniu na Sybir. Pyszny morderca przechodzi w trakcie odbywania kary przemianę, takim oto zdaniem kończy się ten arcykryminał: „Tu jednak zaczyna się nowa historia, historia stopniowego odradzania się człowieka, stopniowego przechodzenia z jednego świata do drugiego.”[28]

Co doprowadziło do tej przemiany? Bezwarunkowa miłość Soni, miłość zbliżona do kategorii caritas, wzorowana na miłości Chrystusa. Wzgardzana przez Raskolnikowa dziewczyna staje się w końcu szansą na jego zbawienie. A jej religijność? „Pod jego poduszką leżała ewangelia. Wziął ją machinalnie do ręki. (…) Nie otworzył jej i teraz, lecz błysnęła mu pewna myśl: «Czyż jej przekonania mogą teraz nie być moimi przekonaniami?»”[29] Wychodzi na to, że raz jeszcze, jak w „Braciach…„, triumfuje nadzieja. Drugi set dla Sołowjowa? I tak, i nie. Nie ulega wątpliwości, że Raskolnikowa spotyka na katordze pewna przemiana, trudno mieć również wątpliwości co do rodzącego się uczucia pomiędzy byłym studentem a wierną i cierpliwą Sonią.

A jednak Raskolnikow nie wyrzeka się dawnych poglądów, nie zapomina o pysze filozofa kroczącego własnymi ścieżkami. Oto jak zareagował na litość siostry, gdy ta dowiedziała się o jego zamiarze denuncjacji samego siebie przed śledczymi: „- Czyż idąc na cierpienie, tym samym na wpół nie zmywasz swojej zbrodni? – wykrzyknęła, ściskając go i całując. – Zbrodni? Jakiej zbrodni?! – huknął znienacka w dziwnie gwałtownej pasji. – Że zabiłem plugawą, szkodliwą wesz, babsztyla, lichwiarkę nikomu niepotrzebną (…) to ma być zbrodnia? Nie myślę o tej zbrodni i zmywać jej nie zamierzam. Czemu wszyscy mi wciąż wytykają: ≪Zbrodnia, zbrodnia!≫ (…) Decyduję się (na przyznanie – PW) po prostu w skutek swej lichoty i nijakości.”[30] Dalej siostra zarzuca mu, iż przelał krew: „-Którą wszyscy przelewają – podchwycił nieomal zapamiętale – która leje się i zawsze lała na świecie jak wodospad, która leje się jak szampan.”[31] Dalej jest jeszcze lepiej, Rodia przyrównuje swoją nieszczęsną przygodę z lichwiarką i jej siostrą do niezręczności, zaś samą myśl (myśl o nadczłowieku) uznaje „za wcale nie tak głupią”. Raskolnikow nie udźwignął praktycznej strony myśli o nadczłowieczeństwie.

Skoro tak, można w obronie Sołowjowa przedstawić hipotezę ad hoc, może szczerość przemiany rozpoczyna się dopiero na zesłaniu? Oto co myśli skazany: „Wystarczy tylko popatrzeć na sprawę spojrzeniem całkowicie niezależnym, szerokim, wyzutym z utartych wpływów, a wtedy na pewno myśl moja wyda się bynajmniej nie tak… dziwna. O wy, groszowi mędrcy i negatorzy, czemu się zatrzymujecie w pół drogi. Dlaczego mój czyn wydaje im się tak szkaradny? Czy dlatego, że jest występny? Cóż oznacza słowo ≪występek≫? Sumienie mam spokojne”[32]. Raskolnikow jest przekonany, że zawiódł czynnik ludzki. Z myślą jest wszystko w porządku, gdyby tylko za wcielanie jej w życie wziął się ktoś obdarzony większymi talentami, niechybnie wszystko poszłoby zgodnie z planem. Więcej nawet, w pewnym momencie uznaje swoją dobrowolną denuncjację za błąd.

Finał tego mocowania się człowieka z podziemia z człowiekiem z nadzieją  należy uznać za nierozstrzygnięty. Raskolnikow nie wyrzeka się swoich ambicji, podziemie nie zostaje pokonane. A jednak spotyka go słuszna kara, nie wytrzymuje swojej myśli i składa na siebie donos. Ponadto, miłość pomiędzy nim a Sonią staje się faktem, podobnie jak zapowiedziana jedynie religijność skazańca, wszystko to daje mu obietnicę innego jutra, jutra pełnego nadziei.

Ograniczone ramy tego artykułu nakazują porzucić już świat wykreowany przez „Zbrodnię…” i przyjrzeć się kolejnym powieściom. W „Idiocie” książę Myszkin, niezwykła figura łącząca w sobie bezkresną dobroć Chrystusa z bezkresnym szaleństwem Don Kichota, staje do gry, której stawką jest przyszłość trzech najbliższych mu osób. Zadanie, jakie postawił sobie Dostojewski w tym dziele, doprawdy należy do kategorii najtrudniejszych, bo jak odmalować ponowne nadejście Jezusa Chrystusa, tyle że w czasach współczesnych? Jak wypośrodkować nieodzowne napięcie pomiędzy dobrocią a naiwnością, które stopią się w takiej postaci? Jakie pułapki współczesność przygotowałaby na taką personę? Dostojewski wpada w tym momencie na pomysł genialny w swej prostocie. Za klucz do przedstawienia swojego bohatera wybiera komizm. Komizm niewymuszony, niezaplanowany, wreszcie komizm nieuświadomiony. W tym miejscu sam autor podrzuca czytelnikowi ciekawy trop interpretacyjny, gdy w jednej ze scen Ałgaja chowa liścik autorstwa Myszkina za okładkę „Przemyślnego szlachcica Don Kichote z La Manchy”.

Dla Myszkina Szestow nie ma wielu ciepłych słów. Osobę poczciwego księcia określa mianem „nędznego cienia, zimnej i bezkrwistej zjawy”[33] i dalej wprost nazywa „absolutnym zerem”. Co tak uwiera autora „Filozofii tragedii” w tym bohaterze? Widzi w nim jedynie wydmuszkę, pustą ideę pozbawioną elan vital. Zarzuca mu sentymentalizm, niezdecydowanie, lichą litość, wreszcie bycie powieściowym pierdołą. Książę skupiony jest na zewnętrzu, zajęty innymi pozbawia się z czasem wnętrza, swojej własnej konstytucji.  Nie jest nawet w stanie pocieszyć nieustannie ciążących ku katastrofie przyjaciół. A jednak nie możemy odmówić Myszkinowi wielu szlachetnych cech, jest cierpliwy, naiwny, ceni prawosławie, w tej ostatniej kwestii prezentuje zresztą poglądy zbliżone do samego autora powieści, gdy wieszczy bliskie zderzenie się prawosławia z katolicyzmem.

Świat „Idioty” nie jest światem nadziei. Dobro czy religia nie są w stanie odwrócić czyhającej na bohaterów katastrofy.

A jednak „po owocach ich poznacie”.[34] Zarysujmy pokrótce, na czym polega zaanonsowana na początku tego wątku gra. Książę Myszkin wplata się w niezwykle złożoną sytuację miłosną w kwadracie pomiędzy nim, Nastazją, Agłają i Rogożynem. Na marginesie, należy zauważyć zastosowanie ciekawego zabiegu literackiego przez Dostojewskiego, gdyż już pierwsza rozmowa w powieści okazuje się jednym z punktów węzłowych dalszej intrygi. Chodzi oczywiście o wymianę zdań pomiędzy Myszkinem a Rogożynem w trakcie ich podróży kolejowej. Książę Myszkin chce uszczęśliwić ich wszystkich, lituje się ciągle nad cierpieniami Nastazji, uczestniczy w fantazjach Agłai i stara się złagodzić namiętności targające Rogożynem. Nie jest w stanie wybrać, odrzuca myśl, iż nie będzie mógł zbawić wszystkich naraz.

Idiotęzamyka jedna z najbardziej sugestywnych scen w dziejach literatury. Oto w wielkim, zapuszczonym i opuszczonym domu Rogożyna siedzi wspomniany właściciel wraz z księciem Myszkinem. Sypialnię spowija półmrok, zapada wieczór, a obydwaj protagoniści siedzą nad zwłokami Nastazji Filipowny w gorączkowym napięciu, jakby w transie, i oczekują nadejścia świtu. „Rogożyn nie zwracał ku niemu głowy, jakby nawet o nim zapomniał. Książę patrzył i czekał; czas mijał, zaczynało świtać. Rogożyn rzadko i nagle zaczynał coś głośno mamrotać, ostro i bez związku; zaczynał wykrzykiwać i śmiać się, książę wyciągał wówczas do niego rękę i z lekka dotykał jego głowy, jego włosów, głaskał je, głaskał jego policzki…”[35]  Książę Myszkin czuje, jak cała ta intryga może się skończyć, został wyposażony w cierpliwość, delikatność oraz dobroć. A jednak Rogożyn kończy jako morderca, Nastazja zostaje zamordowana, porzucona Agłaja wdaje się w destrukcyjny romans, a sam książę ostaje się jako tytułowy idiota, który nie był w stanie uratować nawet jednej duszy. Świat „Idioty” nie jest światem nadziei. Dobro czy religia nie są w stanie odwrócić czyhającej na bohaterów katastrofy.

Bracia Karamazowbyli opus magnum, ale to właśnie „Biesy” stały się nie tylko profetyczną powieścią polityczną, ale też zapiskiem, freskiem dotyczącym odwiecznych przeklętych pytań. Bezpośrednim przyczynkiem do napisania „Biesów” był szeroko komentowany proces Siergieja Nieczajewa – rosyjskiego rewolucjonisty-nihilisty. Nieczajew to kolejny typ spod ciemnej gwiazdy, jaki zapełniał ulice chorobliwego i dusznego Petersburga tamtych czasów. Nie sposób rozdzielić fabuły „Biesów” od historii jego kółka. Każdy czytelnik tej powieści zauważy podobieństwo pomiędzy metodami Piotra Wierchowieńskiego, takimi jak blef, morderstwo – akt spajający grupę, sprawne manipulacje, nihilistyczne zasady, a może lepiej, zasadę nihilizmu – a zbrodnią Nieczajewa. Zasada nihilizmu? To wątek odsyłający nas do innego słynnego filozofa XIX w., dlatego warto go tutaj przytoczyć. Nieczajew w poszukiwaniu większej swobody politycznej dla swych knowań wyrusza do Szwajcarii, gdzie spotyka się z Michaiłem Bakuninem. Między panami nawiązuje się szybko nić porozumienia, której owocem jest „Katechizm Rewolucjonisty„. Zawiera on szereg dobrych rad dla początkujących wichrzycieli takich jak: „Rewolucjonista gardzi opinią publiczną, gardzi obecną moralnością społeczną, nienawidząc jej we wszelkich jej przejawach. Moralne dla rewolucjonisty powinno być to, co współdziała z rewolucją, niemoralne i przestępcze to, co jej zawadza. Wszelkie roztkliwiające człowieka uczucia: pokrewieństwa, przyjaźni, miłości, wdzięczności, a także honoru, powinny ustąpić. Jedynym marzeniem rewolucjonisty jest niszczenie bez miłosierdzia i litości”[35], czy dalej: „Rozbój to jedna z szacowniejszych form życia ludowego”[15] oraz „Wpływanie na osoby wysoko postawione za pomocą kobiet”[37]. Widzimy karykaturalne odpryski tego dekalogu à rebours w fabule powieści, by wymienić chociażby gry i zabawy Piotra Wierchowieńskiego z gubernatorem von Lembkem za pośrednictwem szacownej małżonki tego ostatniego – Julii Michajłowny. Bakunin wystawia również sfingowaną legitymację „wszecheuropejskiego związku rewolucyjnego” na Nieczajewa, co za dobry i godny urzeczywistnienia pomysł uznaje Piotr Wierchowieński.

Bracia Karamazowbyli opus magnum, ale to właśnie „Biesy” stały się nie tylko profetyczną powieścią polityczną, ale też zapiskiem, freskiem dotyczącym odwiecznych przeklętych pytań.

Pytanie, jakie należy obecnie postawić, brzmi: za co aresztowano i skazano Nieczajewa po powrocie do Moskwy (jak pamiętamy proces ten był kamieniem węgielnym umożliwiającym powstanie „Biesów”)? Pełen szczerego zapału Siergiej Nieczajew zaczął organizować sieć kółek, tzw. piątek, terenowych oddziałów budowanej organizacji, ale wobec napotkanego oporu, wpadł na pomysł, by wywołać niechęć członków do jednego z nich, sugerując konfidencję z władzami. Mord miał być czynnikiem spajającym młodych buntowników, komunią krwi. Dalsze wypadki każdy czytelnik „Biesów” już zna, całe sprzysiężenie zostało dość szybko ujawnione, współodpowiedzialni skazani, a Piotr Wierchowieński vel Siergiej Nieczajew uciekł za granicę. Nic dziwnego, że proces ten poruszył opinię publiczną Moskwy i Petersburga tamtych czasów. Pamiętamy o opisywanych przy okazji Sołowjowa organizacjach anarchistycznych. A był to okres wielkich pożarów w stolicy, okres terroru, który skończył się udanym zamachem na życie cara Aleksandra II.

Dostojewski trafnie rozpoznał mechanizmy, które z pełną mocą wybuchną kilkadziesiąt lat później, dzięki wrażliwości na społeczne oraz psychologiczne aspekty rzeczywistości. Dostrzegł on typy charakteru, pewne osobowości przyparte do ściany, gotowe na wiele, łaknące czynu.  Przewidział nieodpartą logikę krwi, gdzie wystarczy zabić milion czy sto milionów, a na świecie od razu zapanuje ład i wieczny spokój (patrz: Sołowjow). Poznał pokolenie równie gotowe na przeprowadzenie rewolucji jak to kolejne, faktycznych bolszewików. Zwrócił również uwagę na pewne siły odśrodkowe działające w społeczeństwie, przygotowujące wolne miejsce dla powyższych figur. Trzeba było doczekać do roku 1917 i okresu po abdykacji cara, by złączenie tych elementów doprowadziło do wybuchu. A jednak konieczności założyć tu nie możemy, rosyjska inteligencja, rosyjskie władze, nade wszystko rosyjscy czytelnicy dostali swoje memento, dostali szansę rewizji, zanim doszło do katastrofy. Gdyby Dostojewski uważał ową szansę za złudzenie, powtarzam raz jeszcze, powinien zająć się graniem w ruletkę, zamiast pisaniem tej powieści.

Dostojewski poznał pokolenie równie gotowe na przeprowadzenie rewolucji jak to kolejne, faktycznych bolszewików.

Jednak zredukowanie, by nie użyć właściwszego terminu, kastrację tej arcypowieści jedynie do wątku politycznego przyrównać można do prób odczytania Nowego Testamentu jako reportażu o niepokojach społecznych w okolicach jeziora Genezaret, wybuchłych z powodu kryzysu sektora rybołówstwa w tamtej okolicy. Nie, moi drodzy interpretatorzy. Dlatego dalej skupię się na dwóch najważniejszych postaciach, jakie kiedykolwiek wyszły spod pióra genialnego pisarza: Stawroginie i Kiriłowie.

Ciekawa jest już relacja łącząca obie te figury. Wiemy, że Kiriłow spotkał Stawrogina za młodu i że to spotkanie wywołało na nim piorunujące wrażenie. Ten sam schemat tyczy się zresztą Szatowa. „Pan zatruł serce tego nieszczęśnika, tego maniaka…”[38] – rzuca Stawroginowi w twarz Szatow, nie muszę chyba dodawać, kogo ma na myśli. Możemy jedynie domniemywać, że obaj młodzieńcy spotkawszy na swej drodze demoniczną postać Stawrogina, zostali przez niego „stratowani”. Tak jak Faust musiał zgnieść młodą Małgorzatę, tak też umysły dwóch młodzieńców musiały zostać rozpalone przez to szwajcarskie spotkanie. Zarówno idea samobójstwa logicznego Kiriłowa, jak i słowianofilskie zapędy Szatowa zrodziły się z owych młodzieńczych dysput z cynicznym Stawroginem. Z drugiej strony, Kiriłow jest jedyną postacią, jaką Stawrogin autentycznie szanuje. Wypowiada również wskazówkę, pewną podpowiedź co do zrozumienia postaci drugiego.

Zacznijmy od Stawrogina (gr. stauros – krzyż). Kiriłow wraz z młodym Wierchowieńskim układają donos na tego pierwszego po mordzie dokonanym na Szatowie. Kiriłow w filozoficznym amoku, nie zwracając uwagi na interlokutora, swobodnie podąża za tokiem sowich myśli, nagle zaczyna snuć rozważania o nieobecnym wówczas w mieście Stawroginie. „-Stawrogina także zjadła idea… – Co? – Zainteresował się Wierchowieński. – Jaka idea? Czy mówił o tym z Panem? – Nie, domyśliłem się sam. Jeżeli Stawrogin wierzy, to nie wierzy, że wierzy. A jeżeli nie wierzy, to nie wierzy, że nie wierzy. – No, Stawrogina trapią i inne myśli, może trochę mądrzejsze… (pokreślenie moje – PW)”.[39] Wierchowieński przechodzi nad tą refleksją do porządku dziennego, nie dziwi to nas, to pragmatyk, zainteresowany realizacją celu. W przedziwny sposób ten rewolucjonista prefiguruje typ dzisiejszych biznesmenów. Ze względu na takie a nie inne cechy, ignoruje wskazówkę Kiriłowa, struktura jego umysłu nie jest gotowa na takie metafizyczne subtelności. Ale my nie popełnimy błędu młodego Wierchowieńskiego i dlatego przywiążemy odpowiednią wagę do słów Kiriłowa. Tym bardziej, że nić Ariadny pozostawiona przez Dostojewskiego prowadzi do jeszcze jednej sceny, tym razem ze starym Wierchowieńskim. Oto bowiem wyczerpany i w malignie Stiepan Wierchowieński podczas swojej ostatniej podróży prosi nowo zapoznaną przyjaciółkę o odczytanie – na chybił trafił – fragmentu z Biblii. Traf chciał, że odczytany zostaje passus z Apokalipsy św. Jana: „A Aniołowi Kościoła laodycejskiego napisz: To mówi Amen, świadek on wierny i prawdziwy, początek stworzenia Bożego: Znam uczynki twoje, żeś nie jest ani zimny ani gorący; bodajżeś był zimny, albo gorący! A tak, ponieważeś letni, a ani zimny ani gorący, wyrzucę cię z ust moich. Albowiem mówisz: Jestem bogaty i zbogaciłem się, a niczego nie potrzebuję; a nie wiesz, żeś ty biedny i mizerny, i ubogi, i ślepy, i nagi (podkreślenia moje – PW)”.[40]

Domeną Stawrogina jest lekkość, nieznośna lekkość bytu. Zbrodnie, które popełnia, rozpusta, której się oddaje, wyzwania, które sam inicjuje, zmierzają ku prawdziwym podnietom, głębokim doświadczeniom, a jednak ani to Stawrogina grzeje, ani ziębi. Stara się zakotwiczyć w świecie realnym, pełnym wrażeń, odczuć, bólu, a ostaje się jako duch, co to macha pustym rękawem. Oczywiście, jego wewnętrzny defekt daje mu władzę – naturalną przewagę cynika nad ludźmi, którym zależy. O, ma w sobie pociągający urok ten rachityczny bies. Tomasz Mann określił go tak: „Najbardziej chyba pociągająca swą niesamowitością postać literatury światowej”[41]. Rozdaje karty wśród początkujących rewolucjonistów, to jego na lidera nowego ruchu wybiera Piotr Wierchowieński, chcący, by „wzniósł ich sztandar”[42], o wpływie na kobiety w ogólności i na Lizawietę Nikołajewną w szczególności, nie ma nawet co wspominać.

Stawrogin urodził się lekki i dało mu to przewagę. Swoje życie zamienił w jeden wielki eksperyment, za jego cel uznał transcendowanie własnych ograniczeń, poszukiwanie prawdziwie głębokiej podniety. Znalezienie ściany, o którą mógłby się rozbić. Przywołajmy w tym miejscu fragment rozmowy, jaka wywiązała się pomiędzy nim a Kiriłowem: „- Nic już nie rozumiem! – ze złością rzekł Stawrogin. – Dlaczego wszyscy oczekują ode mnie tego, czego nie oczekują od innych? Dlaczego mam znosić to, czego nikt nie znosi i napraszać się o brzemię, którego nikt nie dźwignie? – Myślałem, że pan sam szuka brzemienia. – Ja szukam brzemienia? – Tak. – Pan… to dostrzegł? – Tak. – To tak widoczne? – Tak.”[43] Po trzykroć tak, przynajmniej dla Kiriłowa. Trzeba przyznać, że Stawrogin posunął ów eksperyment, to szukanie brzemienia, naprawdę daleko.

Stawrogin urodził się lekki i dało mu to przewagę. Swoje życie zamienił w jeden wielki eksperyment, za jego cel uznał transcendowanie własnych ograniczeń, poszukiwanie prawdziwie głębokiej podniety.

Zaczyna się wcale niepozornie, z wyraźnie humorystyczną nutą, a to nasz protagonista przy wszystkich biesiadnikach obejmie i pocałuje cudzą żonę, a to znowu ugryzie w ucho strofującego go gubernatora. Czyny te mają jeszcze odcień sztubacki, niczym u smarkacza, który niczego się nie boi. Sprawy przyspieszają bieg w Petersburgu, Stawrogin wikła się w podejrzane alianse, schodzi do podziemia, gdzie czeka na niego śliskie towarzystwo szulerów i awanturników. Szatow streścił ten etap życia swojego dawnego idola w jednym pytaniu: „Czy to prawda, że markiz de Sade miałby czego się od pana nauczyć?”[44] Dalej robi się jeszcze ciekawiej, gdy Stawrogin dla żartu, dla zakładu żeni się z Marią Timofiejewną „Kuternóżką” Lebiadkin. Maltretowana przez brata okrutnika, kulawa i chora psychicznie kobieta zostaje w wyniku tej gry panią Stawrogin. W państwie, w którym istniały osobne oficjalne zeszyty dla szlachty z krwi i szlachty z nadania, taki mezalians musiał być towarzyską bombą atomową, sam Stawrogin podbija jeszcze stawkę oficjalnym przyznaniem się. Dzięki temu zyskuje on z czasem coraz większą samoświadomość, aż wreszcie dochodzimy do dwóch kluczowych dla tej biografii zdarzeń. Stawrogin wie, jaki los szykuje jego małżonce oraz jej bratu młody Wierchowieński, a jednak pozwala na ziszczenie się tragicznego finału. Nie podejmuje żadnych środków zaradczych niczym Poncjusz Piłat.

Jednak crème de la crème poszukiwań własnych ograniczeń, tęsknoty za ciężarem bytu, znajduje się w scenie, której w „Biesach” nie ma. „Biesy” bowiem są dziełem naznaczonym cenzurą, pisarzowi kazano usunąć jedną ze scen, czym wypaczono nieco główną oś powieści[45]. Już samo to wystarczy, by na Sądzie Ostatecznym skazać na wieczne potępienie wszystkich tych obrońców moralności publicznej, domorosłych konserwatystów kastrujących arcydzieła w imię własnej intelektualnej inercji. Rozdział Spowiedź Stawrogina jest jednak dołączany jako osobne odpowiadanie do niektórych wydań Biesów, bez niego ostateczne samobójstwo omawianego obecnie biesa nie ma żadnego sensu. Rozdział ten, zgodnie z jego nazwą, zawiera spowiedź bohatera, a właściwie jego dysputę z lokalnym mnichem – mędrcem Tichonem. Nas z tej wojny psychologicznej interesują szczególnie dwa wątki, choć należy wspomnieć i o trzecim, w którym pisarz sugeruje nam możliwą chorobę psychiczną bohatera, bądź jego… diabelskie opętanie.

Sednem wizyty u mnicha jest chęć zadenuncjowania samego siebie za sprawą publicznie wydanej broszury. Wraca w niej bowiem Stawrogin do pewnego wydarzenia z czasów swojej bytności w Petersburgu. Poznał wówczas czternastoletnią dziewczynę imieniem Matriosza, traf chciał, że uczestniczył w scenie lania, jakie sprawia dziewce jej matka. „Wszelkie sytuacje niezwykle hańbiące, nadmiernie poniżające i, co najważniejsze, ośmieszające, w jakich się w moim życiu znalazłem, zawsze wzbudzały we mnie, na równi z bezmiernym gniewem, niewiarygodną wprost rozkosz. Dokładnie to samo przeżywałem w chwilach popełniania zbrodni czy w chwilach życiowych niebezpieczeństw”[46] – oto co znaczy szukać silnych podniet. A jednak, każda atrakcja za często praktykowana nudzi się, dlatego co rusz potrzebował nowych, silniejszych bodźców – droga ta doprowadziła go właśnie do Matrioszy.

Późniejsza scena pedofilska rozegrała się na chłodno, bies kilkukrotnie zadał sobie pytanie czy może przerwać, czy rozkosz go nie pochłonęła, za każdym razem odpowiadając sobie twierdząco. Po tym jak zrobił swoje, Stawrogin jak gdyby nigdy nic wychodzi, zostawiając zawstydzoną dziewczynkę samą sobie. Choć co prawda, schwytał go w pierwszym momencie „syndrom Raskolnikowa”, tj. irracjonalnie silny lęk przed nieuchronną karą, powrót w miejsce zbrodni, maligna, to jednak odpowiednia dawka snu wystarczyła, by przepędzić ciemne chmury. Oto nadczłowiek Raskolnikowa – człowiek, który po zabiciu lichwiarki jedynie by się otrzepał i poszedł dalej.

W kilka dni później Stawrogin raz jeszcze zobaczył się sam na sam z Matrioszą. Dziewczynka już wówczas niedomagała, jej przytomność toczyła choroba, ale podeszła do swojego oprawcy i zaczęła grozić mu pięścią. Wyobraźmy sobie dobrze tę scenę, nagrzane, zatęchłe pokoje na wynajem, licho wyposażone w sprzęty, zblazowanego Stawrogina rozpartego na kanapie, ni to zaciekawionego, ni znudzonego całą tą sytuacją i wreszcie stojącą nad nim, wymizerowaną, w przepoconej koszulce Matrioszę, jak wstrząsa swoimi małymi piąstkami. Do katharsis oczywiście nie doszło, wzajemna próba sił nie skończyła się projektem pojednania, Matriosza znika za drzwiami do małej komórki. Stawrogin czuje, co się święci, „dziwna myśl przyszła mi do głowy” – napisze.[47] Wystarczyło poczekać, by po 35 minutach znaleźć Matrioszę powieszoną w komórce. Bies mógł wracać do swojej wesołej kompanii, sprawa wydała się załatwiona.

Epilogiem tej historii jest sen, jaki nawiedza protagonistę w kilka lat później, a w nim, a jakże, postać małej dziewczynki wymachującej rękami. Jak Makbet kilka stuleci wcześniej, tak Stawrogin został ostatecznie ukąszony przez swoją podświadomość, odtąd mara bezsilnej dziewczynki nie opuszcza go ani na moment. Zmęczony swoją samoświadomością, lekkością żywota i ścigającym go widmem Matrioszy, bies zdecydował się na publikację streszczonej broszury: „Będę miał świadomość, że istnieją ludzie, którzy będą znać całą prawdę, będą patrzeć na mnie, a ja na nich. Czy mi to przyniesie ulgę – nie wiem. Stosuję to jako środek ostateczny”[48].

Jest to dla naszego bohatera punkt zwrotny, od tej pory wizerunek demonicznego paliwody, który z żelazną konsekwencją forsuje kolejne bariery na ścieżce ku rozkoszy, zamieni się w aktora uzależnionego od swojej publiczności. Stawrogin żywi się nienawiścią i pogardą innych, odrzucenie przez moralnych i bogobojnych szlachciców i szlachcianki to paliwo w jego walce. Egoistyczny i skupiony na sobie okazuje się uzależniony od bliźnich. Jest jak aktor, który potrzebuje dla swojej sztuki publiczności, z tym, że przeciętny aktor pragnie uwielbienia tłumów, zaś bohater „Biesów” chce swoją publiczność zadziwić, oburzyć, wywołać pomruki niezadowolenia i okrzyki obrzydzenia. „Ich nienawiść wywoła nienawiść w panu i nienawidząc będzie pan odczuwał ulgę”[49]. Dobrze zrozumiał tę próżną duszę Tichon, dlatego nie oburza się na penitenta spowiedzi, nie gromi go z wysokości kaznodziei. Przeciwnie: „Przeraził mnie ogrom próżnej siły, która zużyta została rozmyślnie na czyn tak bezecny. Jeśli chodzi o samo przestępstwo, to wielu ludzi zgrzeszyło w podobny sposób i żyje w spokoju sumienia, uważając nawet, że było to przewinienie nieodłącznie związane z młodością (…). Podobnych okropności świat jest pełen. Pan zaś uświadomił sobie wszystko dogłębnie w takim stopniu, że stanowi pan wyjątek”[50]. Sługa Boży okazał się wybornym psychologiem, wyczuł w swoim penitencie przekonanie o własnej wyjątkowości, potrzebę widowni, cały nacisk położył zatem na obojętność, trywialność, powszechność (sic!) takiego zachowania. Bo czy zazwyczaj w trakcie spowiedzi w odpowiedzi na nasze grzechy słyszymy „podobnych okropności świat jest pełen”?

Tichon zrzuca Stawrogina z piedestału i ustawia w szeregu ze zwykłymi degeneratami. Więcej nawet, przypisuje mu w przeciwieństwie do nich jakieś strzępki wrażliwości. Penitent wyczuł, że się odsłonił, próbuje na szybko zmontować linię obrony, powtarza kilkukrotnie – bardziej do siebie niźli do Tichona – że, rzeczywiście za bardzo się oczernił, że przesadził, że hiperbola, że nie ma o czym mówić, słowem: wycofuje się rakiem. Mnich jest zbyt wytrawnym graczem, by przyjąć proponowane mu obecnie ochłapy, przechodzi prędko do kontrofensywy. Odsłania przed Stawroginem na 80 lat przed Karlem Jaspersem ideę winy metafizycznej: „Każdy człowiek, grzesząc, grzeszy przeciwko wszystkim ludziom i każdy człowiek w jakimś stopniu winny jest cudzego grzechu”[51]. Tichon jak na bogobojnego ojczulka coś nie bardzo wierzy w dobroć ludzkości, nie strofuje Stawrogina z wyżyn moralności, za to przestrzega go przed śmiesznością. Zrozummy dobrze tę scenę: mnich przestrzega swojego penitenta przed wyznaniem grzechów (!), bo zblazowana XIX-wieczna publiczność może znaleźć historię pedofilskiego seksu jako całkiem ciekawą anegdotę, ale nic ponad to. Co najwyżej nie spodoba jej się defetystyczny ton publicznej broszury, zacznie tym samym przypisywać jej autorowi bufonadę i śmieszność właśnie, w miejsce przerażenia i nienawiści, w jakie celuje sam Stawrogin. „Śmiech natomiast będzie powszechny”[52] – powiada Tichon i zamyka tym samym dyskusję, mówiąc kolokwialnie, jest pozamiatane i Stawrogin to wie, wyczuwa instynktownie trafność tego sądu.

Daleko zawędrowaliśmy tym samym od „jezuickich budek”[53], Tichon bez litości przebija kolejne bańki, jakie zdążył sobie wytworzyć bies, nie tylko forma jest zła, ale i treść – powie. Ma rację w tym miejscu sędziwy księżulek, gdy mówi, że im zbrodnia bardziej krwawa, bardziej potworna tym większy blask zyskuje w oczach potomnych jej „malowniczość”.[54] Całowanie niemytych nóg małej Matrioszy takiego splendoru nie zyska nigdy, na zawsze pozostanie czymś wstydliwym.

Oto propozycja epitymii Tichona: „Owładnęło panem pragnienie męczeństwa i chęć złożenia siebie w ofierze. Niech pan porzuci to pragnienie, schowa broszurę i poniecha swojego zamiaru – wówczas odniesie pan całkowite zwycięstwo. Przezwycięży pan pychę swoją i poskromi swojego biesa!”[55] i dalej: „Znam pewnego starca, nie tutaj, lecz niedaleko stąd, anachoretę i ascetę, człowieka wielkiej chrześcijańskiej mądrości, do której nam z panem daleko. Opowiem mu o panu wszystko. Spełni on moją prośbę. Spędzi pan u niego na pokucie pięć, a może siedem lat, tyle, ile sam pan uzna za stosowne. Złoży pan śluby i tą wielką ofiarą okupi wszystko, co tylko zapragnie”.[56] Pokuta wymaga pokory i Tichon stara się złamać Stawroginowa pychę. Samotny, z dala od ludzi i świata bies musiałby zmierzyć się z brakiem swojej publiczności, z utratą dotychczasowego sposobu życia. Tam mógłby wreszcie poczuć ścigany od dawna ciężar istnienia. Uwierzyć, że wierzy, bądź uwierzyć, że nie wierzy.

Scena kończy się profetyczną wizją spowiednika, zapowiedzią nowej zbrodni. Stawrogin wychodzi, rzucając na odchodnym: „przeklęty psycholog”[57], czeka go teraz ciężki czas, słowa właśnie usłyszane będą się w najbliższych dniach wsączać w jego umysł niczym jad. Jaki jest finał tej wielkiej potyczki pomiędzy pychą a pokorą? Po latach poszukiwań bies wreszcie dostał szansę na zrzucenie paradoksalnego jarzma lekkości, otworzyła się przed nim droga: gorąca bądź zimna. „Nie winić nikogo, ja sam”[58] – to treść jego listu pożegnalnego, testamentu Stawrogina. Jego nadawca powiesił się na porządnie namydlonym sznurze kilka godzin wcześniej. Tak, on sam, choć wiele pomógł mu zrozumieć Tichon. Dokonał kolejnej zbrodni. Bliźni okazali się za silnym narkotykiem. Nie uwierzył.

Aleksiej Niłycz Kiriłow, inżynier. De Kiriloff, gentilhomme russe et citoyen du monde. Tak jak Saturn pożarł własne dziecko, tak idea Kiriłowa pożarła swojego twórcę. Nieszczęśnik zjawia się na kartach powieści po raz pierwszy, by ogłosić: „zbyt gardzę, żeby mówić”.[59] Czy to nie paradoks? Wszakże materią powieści powinny być słowa. Młody inżynier rzeczywiście stroni od rozmów z ludźmi, odzwyczaił się od monotonnych paplanin, harmidru ludzkich głosów, w trakcie swojej czteroletniej samotności.[60] A jednak Dostojewski odda mu głos w trzech scenach, jak na liczbę stronic charakteryzujących ten tom niewiele, za to na płaszczyźnie jakościowej Kiriłow kradnie każdy epizod, w którym się pojawia. Podsumujmy wszystko, co ustaliliśmy dotychczas na jego temat. Płomień ateistycznych myśli zapalił w nim Stawrogin, zaś sama postać inżyniera to typ odludka, filozofa czującego się najlepiej tête-à-tête z własnymi myślami. Pisarz nie opiera się pokusie wyposażenia tego biesa w szereg własnych cech: i tak Kiriłow posiada czarne, przenikliwe oczy, nie śpi po nocach, raczy się w gargantuicznych ilościach herbatą oraz, co najistotniejsze, jest epileptykiem.

Na znaczenie epilepsji dla światopoglądu pisarza zwraca uwagę Tomasz Mann, wiążący jego geniusz pisarski oraz depresyjne stany wywołane „świętą chorobą”.[61] Jest to uwaga o tyle warta przywołania, iż w przypadku myśli Kiriłowa widzimy wyraźną korespondencję pomiędzy poglądami oraz stanami charakterystycznym dla padaczki. Jednym z węzłowych zagadnień Kiriłowskiego systemu jest kwestia czasu. Czas zniknie, gdy przestanie być potrzebny, gdy ludzkość pozna prawdę na temat swojej kondycji. „Czas to nie przedmiot, to idea. Zgaśnie w umysłach”.[62] Tu tkwi obietnica ziemskiej wieczności. „Są takie chwile… gdy pan dojdzie do nich, czas się nagle zatrzymuje i będzie wieczność”[63] – powie do Stawrogina. Ale czy istotnie są takie chwile? Jak się przekonamy, myśli Kiriłowa są niezwykle ścisłe, jak na opętańca zaskakująco logiczne. Kiriłow jest myślicielem, etykiem, a nie mistykiem. Jego twierdzenie o ziemskiej wieczności i połączone z nim przekonanie o fizycznym przemienieniu przyszłej ludzkości są jakby z innego porządku, nie pasują do schludnych i logicznych rozważań o samobójstwie, niebezpiecznie zbliżając się do granicy mistycyzmu.

Są zatem takie chwile, czy ich nie ma? Ależ są, co więcej inżynier sam opisuje jedną z nich przy okazji innej rozmowy: „Bywają sekundy, nie więcej jak pięć, sześć, kiedy się zaczyna czuć w sobie wieczną harmonię, całkowicie zrealizowaną. To jest nieziemskie. Nie mówię, że idzie z nieba, lecz mówię, że człowiek, jako istota ziemska, nie może tego znieść. Trzeba się odmienić fizycznie lub umrzeć”[64] i dalej: „Przez te pięć sekund przeżywam całe życie i za te sekundy oddałbym całe życie, bo warto”.[65] Mówiąc otwarcie, dla mnie jako czytelnika „Biesów” te rozważania są abstrakcyjną spekulacją, nie są jednak takimi dla epileptyka! Tu tkwi rozwiązanie powyższej zagadki, epileptykom w doświadczeniu jest dane coś, o czym osoby zdrowe nie mają bladego pojęcia. Do czego nie jesteśmy w stanie dojść spekulatywnym rozumem, coś co trzeba poczuć. Obietnice wieczności oraz harmonii nie z tego świata. Nie twierdzę, że według tego biesa wszystkie kolejne pokolenia powinny być naznaczone epilepsją, byłoby to aż zanadto widoczne reductio ad absurdum tej myśli.[66] Nie, chodzi o to, że ludzkość musi się przemienić fizycznie, by być w stanie poznać głębie doświadczenia wieczności i harmonii. Wówczas to właśnie czas zniknie w umysłach ludzi.

Zrekonstruujmy obecnie tok myśli dotyczących samobójstwa logicznego (vel ateizmu). Rację ma Albert Camus, gdy zwraca uwagę na klasyczną postać, jaką przyjmuję wnioskowanie Kiriłowa. Stosuje on bowiem sylogizm tak stary jak sama filozofia. Jeśli Bóg nie istnieje, ja jestem bogiem. Jeśli Bóg nie istnieje, muszę się zabić. A zatem muszę się zabić, żeby być bogiem. „Lecz wiem, że Boga nie ma i być nie może” poprzedziło w ustach Kiriłowa zdanie: „Bóg jest niezbędny i dlatego musi istnieć”. Konkluzja tych rozpaczliwych zmagań? „Czy nie rozumiesz, że to jedno wystarcza, aby się zastrzelić? Czy nie rozumiesz, że pośród tysięcy, milionów waszych ludzi może znaleźć się człowiek, który nie zechce z tym żyć, nie zniesie tego?”[67] To niesłychanie ważne zdania. Każdy, dla kogo filozofia jest czymś więcej niż czczą gadaniną, kto tęskni za światem, w którym to myśli kierują zachowaniem, a nie są jedynie wtórną racjonalizacją afektów, poczuje nagle intymną więź z tym „szaleńcem”. Zaiste szalony to człowiek, który zapragnął przekuć swe myśli w czyn, który odważył się wypowiedzieć powszechnie przyjęty układ, zgodnie z którym myśli swoją drogą, a życie swoją drogą.

Istnienie Boga jest dla Kiriłowa warunkiem koniecznym sensu życia, skoro istnieje Najwyższy i Wszechmogący, wszystko, co się dzieje, wypływa z Jego woli. Warunek konieczny nie został jednak spełniony, sensu życia brak. „Nie ma dla mnie wyższej idei jak to, że Boga nie ma. Świadczy o tym cała historia ludzkości. Człowiek nic innego nie robił, tylko wciąż wymyślał sobie boga, aby móc żyć i nie odbierać sobie życia. W tym są zawarte dotychczasowe dzieje ludzkości (podkreślenie moje – PW)”[68] Częsty to schemat, gdy ateista odrzuciwszy Boga, pozostaje pod przemożnym wpływem Jezusa Chrystusa. Kiriłow także darzy wielkim szacunkiem tę „najidealniejszą istotę na świecie”.[69] O to nadchodzi dzień ukrzyżowania, Chrystus obiecuje nawróconemu grzesznikowi spotkanie w raju. Dzień się kończy, zapada noc, a jednak do spotkania nie dochodzi. I Chrystus, ten najlepszy z ludzi dał się oszukać, uwierzył w kłamstwo, nawet on wymyślił sobie Boga. Skoro tak, trzeba „dać świadectwo”, dokonać czynu, który wybudzi ludzkość z letargu, który zdemaskuje to sążniste oszustwo.

Kiriłow przez 3 lata szukał atrybutu swojej boskości i wreszcie ją znalazł: samowolę. Jako pierwszy w dziejach nie chce poddać się kłamstwu, chce być pierwszym prawdziwym ateistą, zająć miejsce Boga. „Cała wola stała się moja. Czyż nikt na ziemi, skończywszy z Bogiem i uwierzywszy w samowolę, nie odważy się zamanifestować tej samowoli w sposób najbardziej kategoryczny?”[70] Przeznaczeniem ludzkości jest jej boski status streszczony w figurze „człowieka – boga”. A jednak Kłamstwo trzyma się mocno, wieki mijają, liczba ateistów wzrasta, a nikt nie robi użytku ze swojej samowoli. Znaleźliśmy się w pułapce. W tym miejscu zjawia się w głowie Kiriłowa idea samobójstwa. „Mam obowiązek się zastrzelić, bo najwyższym wyrazem mojej samowoli jest zabić samego siebie”.[71] Doprawdy, jeśli coś w człowieku zasługuje na miano boskiego, to właśnie logika myśli tego nieszczęśnika. Gest zgładzenia samego siebie jako wyraz samowoli. Cyniczna uwaga młodego Wierchowieńskiego, że równie dobrze może zabić kogoś innego, nie jest na miejscu, nie należy do porządku Kiriłowa. Wyobcowanie, samotność, stan ducha, w jakim znalazł się przyszły samobójca najlepiej odda fragment wiersza polskiego poety:

Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
O tym, że kiedy Giordano
Wstępował na rusztowanie,
Nie znalazł w ludzkim języku
Ani jednego wyrazu,
Aby nim ludzkość pożegnać,
Tę ludzkość, która zostaje (…).

I był już od nich odległy,
Jakby minęły wieki,
A oni chwilę czekali
Na jego odlot w pożarze”.[72]

Kiriłow ciąży wówczas ku śmierci, logika jego rozważań jest diametralnie inna od „ziemskiego” sposobu myślenia Wierchowieńskiego. Zabić kogoś zamiast siebie, na to mógł wpaść jedynie ktoś silnie związany z życiem, ktoś z tego świata, komu starcza „ludzkiego języka”.[73] Kiriłowa jednak takie rozważania już nie interesują, zostanie wkrótce pierwszym samobójcą bez ludzkiego powodu, „jedynie dla zamanifestowania samowoli”.[74] Cóż bardziej boskiego może uczynić każdy z nas ponad podjęcie decyzji o własnym życiu bądź śmierci?

Młody inżynier jest postacią prawdziwe tragiczną. Jako pierwszy z nas zrozumiał, że jest „człowiekiem – bogiem”, stanął na przedsionku ziemskiej wieczności, a jednak nie dane mu było wieść boski żywot. Zwyciężyła w nim miłość do ludzkości. Podobnie jak pewien żyd na około 1850 lat przed nim ginie, by dać dowód, świadectwo. By skompromitować Kłamstwo i otworzyć nam oczy. To samobójstwo dydaktyczne.[75] Straszne są te szczere passusy Kiriłowa, w których przyznaje się do strachu, z których bije świadomość tego, co za chwilę nastąpi. A jednak nowa ludzka wolność wymaga tego kroku, po nim nic już nie będzie takie same. „Jestem obowiązany uwierzyć, że nie wierzę[76] – powie Kiriłow i na tym polega jego wyższość nad Stawroginem. W tych słowach i w późniejszym samobójstwie zawarta jest wielkość tej postaci.

Jedynym, prawdziwym nadczłowiekiem, spełnieniem Nietzscheańskiego snu jest właśnie Kiriłow. To on doprowadza logikę swoich rozważań do końca, to on odrzuca wygodną barierę pomiędzy życiem a myślą. Jest przy tym takim nadczłowiekiem, na jakiego nas stać, a nie takim, jakiego sobie wyobrażamy.

Kolejni bohaterowie Dostojewskiego wkraczają na drogę ku nadczłowiekowi. Raskolnikow był w stanie teoretyzować, a jednak rzeczywistość zgniotła jego rojenia. Stawrogin był w stanie zajść naprawdę daleko w pokonywaniu własnych ograniczeń, a jednak rozbił się o ścianę silniejszą od niego. Jedynym, prawdziwym nadczłowiekiem, spełnieniem Nietzscheańskiego snu jest właśnie Kiriłow. To on doprowadza logikę swoich rozważań do końca, to on odrzuca wygodną barierę pomiędzy życiem a myślą. Jest przy tym takim nadczłowiekiem, na jakiego nas stać, a nie takim, jakiego sobie wyobrażamy. Jest drażliwy, dziecinny, odgrywa niezłą komedię w trakcie spisywania donosu na samego siebie, gdzie ma ochotę pokazać język całemu światu. A jednak mimo strachu zabija się, udowadnia, iż wierzy, że nie wierzy. I tu jest prawdziwe wielki. Tak jak wielki jest Dostojewski, gdy opisuje scenę odebrania sobie życia przez nieszczęsnego. Jak to jest napisane! Zastygły Kiriłow wciśnięty w szparę pomiędzy szafą a ścianą, młody Wierchowieński ze ściśniętym sercem, pokój ledwo oświetlony migającym światłem świecy i nagły wystrzał, który kończy tą „niewypowiedzianą przygodę ducha”.[77]

„Strzał Kiriłowa rozległ się gdzieś w Rosji, ale świat nadal toczy swoje ślepe nadzieje. Ludzie «tego nie zrozumieli»”[78] – napisał Camus i należy skonstatować, że miał rację. Czas nie zniknął, ludzkość nadal nie zdaje sobie sprawy ze swych boskich atrybutów. A jednak po Kiriłowie zostało coś jeszcze, zarys jego etyki, pogląd na świat „człowieka – boga”. Świat Kiriłowa to świat ludzi sprzed grzechu pierworodnego, świat raju utraconego. Kiriłow jest szczęśliwy. Kto z nas miałby odwagę przyznać to wprost? Bez wykrętów, bezpieczników, krygowania. Szczęście może i jest celem ludzkości (zgodnie z etyką eudajmonistyczną), a jednak jest coś w tym wyznaniu osobliwego. Mówić o tym tak otwarcie? Szczęście jako cel majaczący gdzieś na horyzoncie to tak, rozumiem i szanuję, ale być szczęśliwym tak po prostu, tu i teraz, to trochę passe, trąci myszką. A jednak Kirirłow jest szczęśliwy, więcej nawet, każdy z nas jest. „Człowiek dlatego jest nieszczęśliwy, że nie wie, że jest szczęśliwy; tylko dlatego. To wszystko, wszystko! Kto się dowie, natychmiast będzie szczęśliwy, w tejże chwili”.[79] Czy zatem Kiriłow nawiązuje do pewnej tradycji intelektualizmu w etyce, sokratejskiego przekonania, że poznanie dobra uniemożliwi czynienie zła? Nie, byłoby to niedopuszczalne zbanalizowanie tej myśli.

Stan Kiriłowowskiego szczęścia to stan przedziwny, stan, w którym, jednako dobry jest czyn zgwałcenia dziewczynki, jak i pomszczenia tej hańby. „Wszystko jest dobre, wszystko. Dobrze wszystkim, co wiedzą, że wszystko dobre. Gdyby wiedzieli, że im dobrze, byłoby im dobrze, a że nie wiedzą, że im dobrze, będzie im niedobrze. To właśnie cała myśl, cała, i żadnej więcej!”[80] Kiriłow jest nie tylko szczęśliwy, jest i dobry (z czym zresztą zgadza się Stawrogin). Jednak „człowiek – bóg” vel nadczłowiek nie jest u Kiriłowa współczesną, doprowadzoną na skraj przesady modyfikacją stoickiego wycofania się ze świata, postulatu działania z zastrzeżeniem. Tak, w obecnym świecie pomóc dziewczynce jest dla niego czymś równie dobrym, jak i ją zamordować (co nie przeszkadza mu zresztą zachowywać się wobec wszystkich nader przyzwoicie), ale jest tak dlatego, iż jest przeraźliwie samotny. Wraz ze swoją nieziemską logiką ateizmu jest niezwykle oddalony od wszelkich bliźnich. Z perspektywy człowieka, który zrozumiał, jakie znaczenie ma jego samowola, jak przepastne przestrzenie wolności się przed nim otwierają, jaką wagę z takiej perspektywy może mieć krzywda jednej małej dziewczynki? A jednak, jak pamiętamy, straceniec nie zamyka się w swojej wieży z kości słoniowej. Nad samotność wybiera ludzi, dlatego się zabija, żeby ich obudzić. Samobójstwo to akt poświęcenia. Jeden „człowiek – bóg” na świecie musiałby się jawić ludzkości jako wielki zbrodniarz ze swoim wyniosłym dystansem. By tak nie skończyć, konieczna jest przemiana całej ludzkości. Trzeba, by wszyscy zrozumieli swoje boskie atrybuty. „Są niedobrzy, bo nie wiedzą, że są dobrzy. Kiedy się dowiedzą, nie będą gwałcić dziewczynki. Muszą się dowiedzieć, że są dobrzy, i zaraz wszyscy staną się dobrzy, wszyscy co do jednego”.[81] Tylko tyle trzeba, żebyśmy dowiedzieli się o swoim dobru. Jak rozwiązać tę aporię?

Jak już wspomniałem, świat „człowieka – boga”, świat nadludzi to świat raju utraconego. Pamiętamy, co wąż rzekł do niewiasty: „Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”.[82] Finał tej historii znamy, Bóg w gniewie wypowiada do Adama brzemienne słowa: „przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu”.[83] Od tego czasu jesteśmy nieszczęśliwi, od tego czasu zapomnieliśmy o dobru (nie trzeba tego rozumieć dosłownie). Zło a za nim nieszczęście pojawiło się na świecie wraz z nadejściem wiedzy. Wiedzy, przez którą zapomnieliśmy dawną prawdę. Przywołajmy w tym miejscu in extenso fragment polskiego opracowania myśli Szestowa (gdyż pod tym względem jest on niezwykle bliski poglądom Kiriłowa): „Czy człowiek stwierdza zło, zastając je w świecie, czy może na odwrót – to wiedza stwierdzająca ≪zło≫ w bycie sama jest zła, a nawet jest złem samym? Wychodzi na to, że grzech pojawia się w następstwie wiedzy, to jest gdy człowiek wziął i ≪się nauczył≫; przedostaje się do świata wraz z wiedzą pozwalającą odróżnić dobro od zła. Innymi słowy, złem jest sam grzech poznania dobra i zła”[84]. Człowiek-bóg poznawszy głębię swej samowoli zdoła przekroczyć tę wiedzę, czym powróci do pradawnej prawdy, jaką znał i o jakiej zapomniał. Prawdy, iż w istocie jest „dobry i szczęśliwy”. Wyniosłość samowoli zlikwiduje grzech. Rzeczywistość nadczłowieka cofa nas do stanu sprzed grzechu pierworodnego. Wówczas to, gdy zniknie wiedza o złu, a właściwie zło samo, zniknie również dobro, a stan, jaki zapanuje, jest dla nas na tę chwilę transcendentny. Zapewne wtedy czas zgaśnie w umysłach, a ludzkość zbliży się do (epileptycznej) harmonii. Dlatego gdy Kiriłow mówi, że jest dobry, mówi to z perspektywy ziemskiego języka, używa pojęć sprzed przemiany.

A jednak Dostojewski umieszcza postać filozofa–samobójcy w „Biesach” jako jednego z nich, opętanego. Błąd Kiriłowa polega na tym, iż w miejsce Chrystusowej miłości do konkretnych bliźnich, pokochał on abstrakcyjną ludzkość. Iwan mówi do Aloszy: „Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak można miłować bliźnich. Właśnie bliźnich moim zdaniem, nie sposób miłować, już raczej obcych”.[85] Kiriłow również kocha obcych, chce zbawić wszystkich, gdy tymczasem nie reaguje na zbrodnię tu i teraz. Co zresztą niesamowite, zbrodnia Kiriłowa jest bliźniaczo podobna do tej Stawrogina. U jej podłoża również legł gest Poncjusza Piłata. Straceniec mianowicie przeczuwa, jaki los spotka Szatowa, a jednak nie robi nic, by go uratować. Tak jak wspomniałem powyżej, w oczach współczesnych logika Kiriłowa musiała wydać się zbrodnicza. Dla Dostojewskiego to wystarczyło, by umieścić młodego inżyniera wśród reszty demonów. Osobiście jednak (z powodów wyłuszczonych powyżej), nie skreślałbym go tak szybko.

Biesy” są zatem memento, zarówno na płaszczyźnie politycznej, jak i etycznej. Raz jeszcze należy przywołać stosowaną powyżej figurę: co prawda pisarz przed grzechem przestrzega, a jednak opisuje go tak, iż grzech pociąga i kusi. Niemniej, zarówno Stawrogin, jak i Kiriłow zostają uznani za biesy, postaci opętane przez złe siły. Ponownie zwycięża (nawet jeśli boleśnie poobijana – wszakże świat „Biesów” nie proponuje żadnej alternatywy, innego wyjścia) teza o nadziei.

Zamiast zakończenia słów kilka

A zatem jak? Kim właściwe jest ten Dostojewski? Żarliwie wierzącym kaznodzieją pokazującym bliźnim drogę Jezusa Chrystusa? Demoniczną figurą, która dobrze zrozumiała potęgę zła? Chcącym za wszelką cenę wierzyć krypto-ateistą stratowanym przez nieodpartą logikę myśli Iwana Karamazowa czy Aleksieja Kiriłowa? Człowiekiem nadziei czy człowiekiem z podziemia?

Na tak postawione pytania odpowiedź może być tylko jedna: nie wiem. Niniejszy artykuł i tak niebezpiecznie zbliża się do granicy psychologizmu. Imputowanie Dostojewskiemu, że będąc ateistą, tylko o wierze marzył, bądź że będąc prawosławnym, tylko o chwale bożej myślał, jest w sposób nader widoczny zbanalizowaniem tej postaci i tej twórczości. Dlatego żadnych podsumowań być nie może. Tak jak nie będzie liczenia, w ilu dziełach jaka (anty)teza zatriumfowała, żadnych Wielkich Wniosków. Nie będę odkrywać ukrytych (również dla niego samego) warstw (pod)świadomości Dostojewskiego. Szukać przyczyn dialektyki sprzeczności i starać się wyciągnąć z niej praktycznych wniosków. Zamiast tego stwierdzę tylko, że scharakteryzowana powyżej dialektyka idei jest nieredukowalną własnością tej twórczości. Jedną z jej cech konstytutywnych, differentia specifica Dostojewskiego jako myśliciela. Tylko tyle i aż tyle. Wszystko co można było o niej (sensownie) powiedzieć, to ją… pokazać. Niech sam czytelnik oceni, czy warto było śledzić jej losy.

 

 

 

 

[1] L. Grossman, Dostojewski, przeł. S. Pollak, Warszawa 1968, s. 162.

[2] F. Dostojewski, Wspomnienia z domu umarłych, przeł. C. Jastrzębiec-Kozłowski, Londyn 1992, s. 267.

[3] L. Szestow, Dostojewski i Nietzsche, filozofia tragedii, przeł. C. Wodziński, Warszawa 1987, s. 76.

[4] F. Dostojewski, Notatki z podziemia, przeł. G. Karski, Londyn, 1992.

[5] L. Szestow, Dostojewski…, op. cit., s. 151.

[6] F. Dostojewski, Notatki…, op. cit., s. 10.

[7] C. Miłosz, Rosja. Widzenia transoceaniczne, Warszawa 2010, s. 169.

[8] S. Mackiewicz, Dostojewski, Warszawa 1957, s. 240.

[9] M. Bierdiajew, Światopogląd Dostojewskiego, przeł. H. Paprocki, Kęty 2004, s. 16.

[10] W. Sołowjow, Trzy mowy ku pamięci Dostojewskiego [w:] Wybór pism III, Poznań 1988, s. 147.

[11] Ibidem.

[12] Ibidem, s. 149.

[13] F. Dostojewski, Biesy, przeł. A. Pomorski, Kraków 2010, s. 405.

[14] I. Krasicki, Palinodia [w:] Dzieła wybrane II, PIW, Warszaw 1989, s. 52.

[15] W. Sołowjow, Trzy…, op. cit., s. 151.

[16] Ibidem.

[17] Ibidem.

[18] Zbieżność tego pytania z tytułem prac Czernyszewskiego a następnie Lenina – nieprzypadkowa.

[19] W. Sołowjow, Trzy…, op. cit., s. 150.

[20] F. Dostojewski, Bracia Karamazow, przeł. A. Pomorski, Kraków 2009, s. 936.

[21] W. Sołowjow, Trzy…, op. cit., s. 140.

[22] C. Miłosz, Rosja…, op. cit., s. 108.

[23] W. Sołowjow, Trzy…, op. cit., s. 137.

[24] C. Miłosz, Rosja…, op. cit., s. 158.

[25] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań 1983, s. 1131.

[26] M. Bierdiajew, Światopogląd Dostojewskiego, przeł. H. Paprocki, Kęty 2004, s. 54.

[27] Ibidem, s. 55.

[28] F. Dostojewski, Zbrodnia i kara, przeł. J.P. Zajączkowski, Kraków, 2015, s. 564

[29] Ibidem.

[30] Ibidem, s. 534.

[31] Ibidem.

[32] Ibidem, s. 558.

[33] L. Szestow, Dostojewski i Nietzsche, filozofia tragedii, przeł. C. Wodziński, Warszawa 1987, s. 131.

[34] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, op. cit., s. 1131.

[35] F. Dostojewski, Idiota, przeł. H. Grotowska, Kraków 2016, s. 644.

[36] M. Bierdiajew, Światopogląd…, op. cit., s. 6.

[37] Ibidem, s. 101.

[38] S. Mackiewicz, Dostojewski, Warszawa 1957, s. 203.

[39] Ibidem, s. 204.

[40] Ibidem.

[41] F. Dostojewski, Biesy, przeł. T. Zagórski, Z. Podgórzec, Londyn 1992, s. 405.

[42] Ibidem.

[43] C. Miłosz, Rosja. Widzenia transoceaniczne, Warszawa 2010, s. 132.

[44] Ibidem, s. 108.

[45] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 228.

[46] Ibidem, s. 566.

[47] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, op. cit., s. 1140.

[48] T. Mann, Dostojewski z umiarem [w:] Dostojewski z umiarem i inne eseje, przeł. J. Błoński, Warszawa 2000, s. 225.

[49] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 259.

[50] Ibidem, s. 294.

[51] Ibidem, s. 259.

[52] S. Mackiewicz, Dostojewski, op. cit., s. 212.

[53] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 636.

[54] Ibidem, s. 646.

[55] Ibidem, s. 649.

[56] Ibidem, s. 651.

[57] Ibidem.

[58] Ibidem, s. 652.

[59] Ibidem, s. 653.

[61] F. Dostojewski, Bracia Karamazow, przeł. A. Pomorski, Kraków 2009, s. 783.

[62] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 654.

[63] Ibidem, s. 656.

[64] Ibidem.

[65] Ibidem, s. 657.

[66] Ibidem, s. 623.

[67] Ibidem, s. 90.

[68] Ibidem.

[69] T. Mann, Dostojewski…, op. cit., s. 225.

[70] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 218.

[71] Ibidem, s. 217.

[72] Ibidem, s. 543.

[73] Ibidem, s. 543-4.

[74] Zresztą u Kiriłłowa ta choroba dopiero kiełkuje.

[67] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 566.

[68] Ibidem, 568.

[69] Ibidem.

[70] Ibidem, s. 567.

[71] Ibidem.

[72] C. Miłosz, Campo di Fiori [w:] To, co pisałem, Warszawa 1998, s. 352-353.

[73] Co ciekawe Kiriłłow od początku na mocy decyzji Dostojewskiego mówi nieskładnie, krótkimi zdaniami.

[74] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 567.

[75] A. Camus, Mit Syzyfa [w:] Mit Syzyfa i inne eseje, przeł. J. Guze, Warszawa 2004, s.156.

[76] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 569.

[77] A. Camus, Mit…, op. cit., s. 156.

[78] Ibidem, s. 158.

[79] F. Dostojewski, Biesy, op. cit., s. 243.

[80] Ibidem.

[81] Ibidem, s. 244.

[82] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, op. cit., s. 26.

[83] Ibidem.

[84] L. Szestow, Wielkie Wigilie, przeł. J. Chmielewski, Warszawa 2016, fragment ze wstępu autorstwa Piotra Nowaka, s. XVII-XVIII.

[85] F. Dostojewski, Bracia…, op. cit., s. 290.

DATA PUBLIKACJI: 26 kwietnia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 10 maja 2017