15.07.2017
To taki lipiec, do jakiego już od paru lat się w Polsce przyzwyczailiśmy – raczej pochmurny, szary, monsunowy. Na początku lata przeszło kilka nawałnic, parę dni z rzędu padał grad; gdzieś na prowincji w połowie miesiąca spadł śnieg. Potem trochę się uspokoiło, dni biegły ciepłe, ale bez błękitnego lata. Błękit to nie jest polski kolor. Błękit, kolor wolności, tylko przebija się czasem z szarego polskiego nieba.
Akurat wróciłem z krótkiego urlopu na południu, gdzie niebo jest lazurowe; może to była tylko podróż wyobrażona, bo pamięta się to jak sen – że niebo błękitne, że słońce, że morze, że nie wszyscy ludzie są Polakami. Miałem zasiąść do pisania dziennika tej wyimaginowanej (?) podróży, ale zdążyłem tylko z pierwszymi zdaniami, bo zaczęło się. Więc wybaczcie, kiedy indziej napiszę o podróżach na południe.
zrobić przewrót – krypto-przewrót, gdy nikt nie zauważy, gdy wszyscy będą na wczasach
(Otóż w lecie zawsze dzieją się rzeczy najważniejsze – być może dlatego, że nikt się ich nie spodziewa; a już na pewno lato to najlepszy czas na przemoc. Rok temu, gdy akurat wróciłem z wakacji, rozegrał się pucz w Turcji, który posłużył tamtejszemu dyktatorowi do ostatecznego przykręcenia śruby w kraju; trzy lata temu Rosjanie zestrzelili samolot pasażerski z trzystoma osobami lecącymi na wakacje do ciepłych krajów. )
Znowu doskonale zgrałem się czasowo z wydarzeniami, przybyłem właśnie w czas pierwszego alarmu – i od razu niepokój, czy w mieście jest dość ludzi, by zorganizować protesty, które nie rozmyją się w masie wakacyjnej, w sezonie ogórkowej mizerii. Wakacje – czas braku, czas wakowania. O to właśnie chodziło prezesowi i jego totumfackim. Żeby zrobić przewrót – krypto-przewrót, gdy nikt nie zauważy, gdy wszyscy będą na wczasach – jakby nigdy nic zmienić ustrój pod niebytność obywateli.
Pierwszy krok mają mocny i przemyślany, zabrali się do roboty jeszcze na fali propagandowego sukcesu, jakim była wizyta populistyczno-prawicowego prezydenta USA Trumpa. To pompatyczne raczej niż dyplomatyczne spotkanie, w którym, istotnie, obu stronom zależało na wywarciu wrażenia jak największej wzajemnej przyjaźni, zaopatrzone we wszystkie rekwizyty i „kuracje”, od jakich tradycyjnie nadyma się tradycyjny polski narcyzm i megalomania, napompowało zbiorowe ego reżimu i jego stronników. I to pompowanie – w dużej mierze raczej autosugestywne, bo w istocie Trump ma Polskę gdzieś – było chyba prasiłą, pierwotną przesłanką obecnej radykalizacji działań władzy. Być może zinterpretowali te poklepywania jako przyzwolenie na dowolne kroki – oczywiście na wyrost, ale w każdym razie nie dostali żadnych bodźców negatywnych – i to wystarczyło. Triumfalizm po wizycie Trumpa, a także klimat celebracji jej samej, pachniały już rodzącą się dyspozycją do eskalacji dalszych kroków, stylem przywodząc na myśl spotkania państwowe autokratów, rozegzaltowane, nasycone pozłotą i blichtrem bombastycznej symboliki, wielkich pustych gestów. To był katalizator.
Rzecz w tym, że to nie jest nagłe, nieprzemyślane, niedopracowane posunięcie – decydują się na to właśnie teraz, bo to gruba sprawa, najgrubsza może ze wszystkich. W porównaniu z nią rozprawa z Trybunałem Konstytucyjnym to były tylko popisy harcowników.
Nie jestem dobrej myśli. Wszystkie przesłanki wskazują na to, że reżimowi uda się ten kryptozamach. Opinia publiczna wydaje się już zmęczona, odrętwiała, pogodzona. Opozycji podciął skrzydła niesławny upadek KOD-u, a właściwie jego niesławnego lidera, który jednak narobił ogromnych szkód całemu ruchowi. Po tej katastrofie możliwości organizacyjne strony antyrządowej zdają się osłabione, niepewne i rozproszone. Jak wielu byłych „kodowców” czuje się zawiedzionych, oszukanych? Czy jest w nich jeszcze siła mobilizacji sprzed roku – pamiętając też o tym, jak wiele w tym ruchu było naiwności i właściwej mu „fałszywej świadomości”?
Dziś nie czuje się, żeby mogła nastąpić mobilizacja, tym bardziej że istota sprawy jest dość abstrakcyjna, zawiła. Komu chce się porównywać zapisy konstytucji z zapisami projektowanego prawa? A czy można zaufać tym, którzy robią to za nas i mówią, że chodzi o likwidację trójpodziału władzy? I kto będzie umierał za trójpodział władzy, za niezależność sądów? Kto choćby zechce przerwać wakacje?
16.07.2017
Pierwsza demonstracja pod Sejmem. Ludzie przyszli, choć nie tylu, co w czasach świetności świętej i nieświętej pamięci KOD-u. Nie to jednak załamuje. Ze sceny przemawiają: profesor Balcerowicz, prezes Schetyna i prezes Petru (mogłem pomylić kolejność). Balcerowicz krytykuje socjalizm; Schetyna poraża pustosłowiem, brakiem jakichkolwiek świeżych idei, Petru tylko mu wtóruje. Wielu ludzi jest zniesmaczonych, niektórzy załamani lub wściekli. Ogarnia mnie potężny pesymizm.
Nasuwa się powiedzenie bodajże Bismarcka – taka demonstracja opozycji to gorzej niż zbrodnia, to błąd. Dowodzi zupełnego wyjałowienia po stronie antyrządowych partii parlamentarnych. Jeśli obrońcą demokracji ma być Balcerowicz, to gorze nam.
(Nie miejsce tu na krytykę bądź apologię profesora, chodzi o to, że jest on tutaj po prostu nie na swoim miejscu. Jeśli komuś to jeszcze trzeba tłumaczyć…)
dziady, żywe trupy polityczne, zamulacze. Gdyby nie istnieli, prezes musiałby ich wymyślić
Ogólne wrażenie jak po demonstracjach KOD-u sprzed roku – oddolna i „przytomna” energia obywatelska (nie) zostaje wyartykułowana w formie anachronicznej reprezentacji „leśnych dziadków”, którzy leją wodę i swoją mowę-trawę rodem z aparatczykowskich konwentykli aplikują ludziom przerastającym ich pod każdym względem kulturą polityczną. Tak, „doły” prezentują wyższą świadomość, bardziej przytomne pojęcie o tym, co się dzieje, niż te żelazne kukły na scenie. Na chwilę przestaję czuć wściekłość na rząd, a czuję wściekłość na to, że przemawiają do mnie te półgłówki. Jakie to głupie. Na tym placu pod Sejmem, gdy rozglądam się po twarzach, widzę ludzi, z których każdy zdaje się byłby w stanie zaimprowizować z tej sceny przemówienie bardziej sensowne i bardziej słuchalne, niż to, co nadają te polityczne dziady. Tak, dziady, żywe trupy polityczne, zamulacze. Gdyby nie istnieli, prezes musiałby ich wymyślić. Wracam do domu pełen jak najgorszych myśli.
Nieszczęśliwy kraju. Toczysz głupie spory mobilizując do zażartego konfliktu armie pod sztandarami niesionymi przez głupców. Otóż tak to jest, że historia traktuje nas jak trzeciorzędny teatr, w którym odbywają się nieistotne dla głównego jej nurtu, dawno gdzie indziej odegrane dramaty – i to pod postacią głupawej tragigroteski, w maskach i przebraniach zaprojektowanych przez nieudolnego scenarzystę, z dialogami napisanymi przez prowincjonalnego roztropka. Bo przyjrzyjmy się tym, którzy prowadzą tę wojnę. Po jednej stronie paranoidalno-resentymentalni wyznawcy naiwnego turbonarcyzmu narodowego, mocarstwowcy z urojenia, krzepcy mentalni dresiarze skupieni w sekcie pod wodzą cholerycznego i fragmentarycznie (podkreślmy to ostatnie słowo) bardzo inteligentnego guru. Po drugiej jednak stronie przeciwstawiają im się naiwni wyznawcy nieodłączności demokracji od wolnego rynku, fani kapitalizmu i prywatyzacji, sprzeciwiający się prawicowemu zamachowi hasłem „precz z komuną!” (w ogóle to, że obie strony używają tego hasła, może być najlepszą ilustracją głupoty i niedorzeczności tego teatru). Wojna ślepego ze ślepym – oto czym jest ten konflikt, myślę zniesmaczony.
I oczywiście zasypiam tego dnia rozmyślając o subtelnościach metafizyki mniejszego zła. Wiecie, jak to leci – żyjemy na najgorszym z możliwych światów. Dobro polega jedynie na tym, że zło jest nieco mniejsze, niż mogłoby być. Powstrzymywanie zła wielkiego za pomocą zła tylko odrobinę mniejszego to jedyne, co realnie możemy zrobić, na co możemy liczyć.
Co jest istotą tego większego zła? Czy to, że u źródeł wszystkiego leży osobista psychowojna pewnego pana z całym światem; zaburzenie osobowości pojedynczej jednostki biorące za zakładnika całą zbiorowość, uwodzące ją, bo zdolne do zogniskowania w jednym punkcie, jednej emocji i geście podłego stanu ducha, podłej kondycji tejże zbiorowości?
Czy może to, że wszystko jest lepsze od społeczeństwa zarządzanego poprzez apelowanie do najniższych instynktów i najgłupszych skryptów, programowanego przez zastraszenie, a jednocześnie pobudzanego szczuciem, otwartymi atakami, napaściami symbolicznymi?
17.07.2017
Poniedziałek. Kolejny alarm. Ustawa miała wejść pod obrady w środę, okazuje się, że w ostatniej chwili wrzucili ją już dzisiaj. Być może zachęceni słabością wczorajszego protestu, rządzący postanawiają dokonać przyspieszenia w przyspieszeniu. Bo jeśli po pierwszym ciosie opór słaby, trzeba wzmóc natarcie. To jest taktyka skrajnie konfrontacyjna, blitzkrieg. Zastanawiam się, skąd ta pewność siebie, ta determinacja, ten jednoznaczny wybór najbardziej agresywnej strategii. Przecież chyba mają to przemyślane na kilka kroków do przodu. Skoro czują się tak mocni i przyspieszają atak, to znaczy, że może mają coś w zanadrzu, jakąś dodatkową broń? Czy może jednak postanowili podjąć ryzyko?
Czują, myślę, falę historyczną, która ich unosi; są wyrazem ducha dziejów, który nie tylko w Polsce pcha masy do poparcia dla zamordyzmu. Wolnościowcy są z zasady gnuśni i niezmobilizowani, i zawsze w mniejszości – na tym polega urok i charakter bycia liberalnym. Dlatego wygrywają jedynie w przypadku powszechnej demobilizacji oddolnego gniewu ludu, który zawsze ma powody być mniej lub bardziej niezadowolonym i rozgniewanym – chodzi o to, by był raczej mniej niż bardziej. W Polsce pracy nad rozładowaniem oddolnego gniewu nie było już od dawna, został zlekceważony, upchnięty gdzieś po zakamarkach – tam się kisił, fermentował, teraz wybuchł, przybierając najbardziej szkaradną maskę zemsty i autodestrukcji.
Rząd rozwala państwo, podkopuje fundamenty – czy ktoś tego nie widzi, czy komuś trzeba to tłumaczyć? Myślę, że wiedzą o tym nawet zwolennicy – być może oni wiedzą to najlepiej. Oczywiście nie na poziomie świadomej wiedzy jednostkowej, raczej w zbiorowej nieświadomości – to jest właśnie przedmiotem pragnienia: destrukcja, rozwałka. Polak, jak wiemy, jako podmiot rozchwiany i niestabilny, ukształtowany głównie przez romantyzm (ten zaś był w dziejach psychoantropologicznych okresem wyjątkowo rozbitej świadomości, okresem pierwszej wielkiej schizy i dezintegracji w formacji człowieka nowoczesnego), miota się między fazami konstruktywnymi i destruktywnymi, między erosem a thanatosem, między autoafirmacją a autonegacją. Polak jest właśnie w fazie gwałtownego niszczenia – oczywiście Polski, bo co innego miałby chcieć zniszczyć ogarnięty furią Polak, jak nie Polskę?
Przez lata ta wzbierająca fala autoagresji czekała na swojego mistrza – mistrz zaś czekał, aż ona dojrzeje; oboje dojrzewali tak sobie latami, na naszych oczach, czego nie zauważyliśmy w porę – a może zauważyliśmy, tylko niczego nie zrobiliśmy z tym, myśleliśmy sobie: ten karzeł? Ta amorficzna masa? Oni mieliby przejąć władzę? Przecież to się w głowie nie mieści, to niemożliwe.
A jednak fala przyszła i teraz nic już jej nie powstrzyma; za późno.
Jadę na rowerze przez wakacyjną Warszawę na kolejne protesty – choć już bez nadziei. Mam wrażenie, że wszędzie ją czuję, choć nie widzę – tę falę, społeczną energię przewrotu, ślepej złości, wszechobecnej, choć milczącej satysfakcji mas, które milcząco, niepostrzeżenie popierają zamach. Te rodziny z wózkami, młode pary na ławkach w parku, starsze panie z pieskami. Nie popierają w ten sposób, że niosą transparenty czy wykrzykują hasła; być może nawet nie w ten, że w prywatnych rozmowach mówią o słusznych posunięciach rządu. Nie, może nic nie mówią o polityce, mówią o innych rzeczach, zupełnie niezwiązanych i błahych, o tym, że masło zdrożało, że nie ma co zrobić z dziećmi w wakacje. Słuchają normalnie radia, a to radio – wiem, bo słucham czasem mimowolnie radia „wawa”, którego za oknem słuchają robotnicy remontujący budynek – o toczącej się obok historii informuje zdawkowo, jak o każdym innym wydarzeniu, jak o pogodzie.
Więc gdy rodzi się dyktatura, radia nie przestają nadawać złotych przebojów, a ton wiadomości z kraju i ze świata się nie zmienia. Rodziny nie przestają spacerować z wózkami po łąkach, młodzi ludzie nie porzucają ławek, które oblepiają pochyleni konspiracyjnie nad swoimi małymi sekretami. Mijam ludzi, zerkam na nich w poszukiwaniu twarzy, które wiedzą, co się dzieje. Nikt nic nie wie. Dopiero jak już będę na samym proteście, to się zmieni, tam będą inne twarze. Ale na razie jadę – nie bardzo szybko, wiem, że się nie spóźnię na demo – pośród ludzi, którzy emanują obojętnością i niewiedzą. Ale ich niewiedza nie jest zwykłą nieznajomością faktów, brakiem orientacji czy poinformowania. Bo przecież, z drugiej strony, oni dobrze wiedzą. Czują, intuicyjnie czują – i może nawet sami by się nie przyznali do tego, ale to odczucie ich zadowala, daje im jakąś dziwną, trudną do nazwania a może wstydliwą satysfakcję. I są zadowoleni z tego, że nie wiedzą – w sensie posiadania świadomości. Wiedzą, że nie wiedzą, że nie mają świadomości, i jest im z tym dobrze.
Na tym właśnie może polega energia fali – że, ci, którzy się w niej unoszą i ją unoszą, nie wiedzą, co robią, sami się jakby nie poruszają, są tylko „wehikułem”, ale bez świadomości, bez samowiedzy – wydaje im się, że normalnie słuchają jak co dzień radia – a tymczasem słuchają go, nie wiedząc o tym, w zupełnie inny sposób – bo to ich słuchanie jest niesłuchaniem czegoś innego. Podobnie ta matka bujająca dziecko w wózku na łące, myśli może – choć pewnie o tym nie myśli – że buja swoje dziecko jak zawsze, normalnie jak co dzień; nawet nie wie, że teraz jej bujanie jest przyzwalaniem na coś innego. I ta młodzież oblepiająca ławkę –
Wszyscy są częścią fali, która wprowadza, choć o tym nie wiedzą – dyktaturę. Pełzającą może, ale teraz to pełzanie rozpędza się.
Gdy upada demokracja przeboje w radio nie przestają brzmieć tak samo.
Może to dobrze, może to jedyne pocieszenie.
C.d.n.