dudaijaro

Dziennik czasów zamachu (4)

Czynione na bieżąco zapiski i refleksje z dni lipcowego zamachu na sądy

Najnowsza historia polityczna Polski zna już przykład polityka, który od wizerunku safanduły i pozbawionego charyzmy, średnio utalentowanego „chłoptasia”, na którego wygraną nikt poważny by nie stawiał, wyewoluował krok za krokiem do rangi przynajmniej kogoś, kto aspiruje do „męża stanu”

 

    C.d. 24.07.2017

A jednak veto!

Obudziłem się spokojny tego dnia, pogodzony z losem nie czekałem już nawet za bardzo na konferencję prezydenta o 11, dlatego dowiedziałem się o vecie z pewnym opóźnieniem, po powrocie z ogródka.

Nie tylko ja jestem zaskoczony takim obrotem spraw, właściwie większość do końca nie wierzyła w Dudę i nikt prawie, może poza paroma zadziorniejszymi publicystami „spoza prawicy i lewicy”, nie obstawiał takiego scenariusza.

niejasna jest odpowiedź na dwa pytania: co się stało? Oraz – dlaczego nikt nie mógł tego wcześniej przewidzieć?

To wygrana bitwa opozycji i wszystkich zwolenników demokracji liberalnej w Polsce, ale tylko bitwa – pozostało jeszcze wygrać wojnę.

Czy była to bitwa przełomowa? Czy to był Stalingrad prezesa – i odtąd czeka go już tylko nieuchronna klęska po wycieńczających zmaganiach?

To nie jest jasne, bo niejasna jest odpowiedź na dwa inne pytania: co się stało? Oraz – dlaczego nikt nie mógł tego wcześniej przewidzieć (przewidzieć to jednak nie po prostu „obstawiać”, ale mieć uzasadnione przesłanki, żeby coś zakładać, z nasłuchu, z plotek itd.)?

Co się stało? To pytanie o ostateczny sens oraz ostateczne przyczyny; także o konsekwencje. Głosów ostrzegających, że veto prezydenta może być konsultowane z prezesem, a nawet przez niego wymyślone, nie należy lekceważyć – nawet jeśli koncept, żeby wszystko było ukartowane przez Wielkiego Stratega, można w końcu między bajki włożyć. Jednak nie jest to aż tak wielki strateg, a i zarządzanie kryzysem ma swoje granice, nie można w nieskończoność mieszać i siać chaosu, zbyt wiele niekontrolowalnych procesów nie można uruchamiać. Wreszcie, reakcje „Nowogrodzkiej” (na tej ulicy, w brzydkim i niepozornym budynku w niezbyt okazałej części centrum Warszawy urzęduje przywódca i tam odbywają się najważniejsze narady reżimu – w chwili, gdy piszę te słowa, trwa właśnie jedna z nich, zwołana pilnie w reakcji na ruch prezydenta) wskazują na autentyczne zaskoczenie, niedowierzanie i wściekłość.

Jednak to, że nie było to ukartowane, nie znaczy, że nie może jeszcze wyjść na korzyść rządzących; kilka sprytnych posunięć prezesa mogłoby łatwo doprowadzić do „skonsumowania” tego ewenementu na pożytek reżimu.

Na poziomie psychopolitycznym miało miejsce ojcobójstwo lub w kategoriach teopolitycznych bogobójstwo. Wyniesiony przez prezesa na najwyższy urząd w państwie trzeciorzędny polityk, jakim był Duda w chwili, gdy ku powszechnej uciesze i szyderze został ogłoszony kandydatem na prezydenta (dla wielu było to nieznane wówczas nazwisko!), sprzeciwia się woli swego kreatora, który z prochu go uczynił, największego autorytetu, surowego ojca, który traktował go okrutnie i zimno, nie pozwalał mu być autonomicznym, tłamsił go i poniżał. (Z punktu widzenia prezesa nie można nawet mówić o relacji ojciec-syn, a tylko pan-sługa – ściśle instrumentalne podejście do ludzi przywódcy jest rzeczą powszechnie znaną.) Jak wiele musiało to kosztować Dudę – ten gest sprzeciwu, zwłaszcza w sprawie dla ojca tak ważnej, w warunkach tak potężnej presji z jego strony – możemy sobie tylko próbować wyobrazić.

Plotka, że zaraz po ogłoszeniu decyzji prezydenta, udali się do niego od prezesa heroldowie, pani premier i marszałek sejmu (nominalnie trzecia i druga ranga państwie), z ultimatum żądającym, by zmienił zdanie w przeciągu godziny, zdaje się bardzo prawdopodobna – dobrze ilustruje relacje władzy pomiędzy przywódcą a prezydentem, arogancję i pewność siebie tego pierwszego, jego zaufanie (zadufanie) do własnego, czysto charyzmatycznego wpływu na innych, upodabniające ten model zarządzania do struktury sekty. Inne wieści zdają się sugerować, że na naradzie omawiano możliwe „siłowe” rozwiązania sprawy – zwołanie sejmu z zaskoczenia w czasie sierpniowych wakacji i głosowanie przy ograniczonym lecz dopuszczalnym kworum, np. 55% posłów w celu przełamania veta. Podobny manewr zastosowano przy uchwalaniu Konstytucji 3 Maja, więc propaganda rządu mogłaby tę analogię wykorzystać.

Widać więc, że w pierwszym odruchu na niespodziewane zachowanie podopiecznego prezes wierzgnął i krzyczy „kęsim!” Nie może się pogodzić z sytuacją, traktuje ruch Dudy jak rebelię, karygodne nieposłuszeństwo, które zmazać może tylko pełne ukorzenie. Prezydent, gdyby zdecydował się ugiąć przed tym grubiańskim, ordynarnym ultimatum, stałby się szmatą – odwołałby ogłoszoną już decyzję. Pozbawiony empatii i refleksji interpersonalnej prezes oczywiście nie pomyślał o tym, czego w istocie żąda od Dudy, nie zreflektował się, toteż niepotrzebnie i wbrew swoim interesom wzmocnił jeszcze w wyzwalającym się z jego mistrzowskich pęt uczniu determinację do oporu. Chyba łatwiej byłoby teraz rozmiękczyć Dudę jakimś cieplejszym gestem ojcowskiej wyrozumiałości – to mogłoby dopiero stawiającego pierwsze samodzielne kroki młodzieńca rozbroić i zarazić ogromnym poczuciem winy. Rzucając gromy stary ojciec niczego już raczej nie uzyska. Proces usamodzielniania się psychopolitycznego Andrzeja Dudy właśnie się rozpoczął. Od jego dalszej ewolucji zależy wiele, być może będzie ona wręcz kluczowym czynnikiem, kolejnym nieprzewidzianym przez prezesa i ostatecznie fatalnym dla niego elementem gry.

Najnowsza historia polityczna Polski zna już przykład polityka, który od wizerunku safanduły i pozbawionego charyzmy, całkiem średnio utalentowanego „chłoptasia”, na którego wygraną nikt poważny by nie stawiał, wyewoluował krok za krokiem do rangi przynajmniej kogoś, kto aspiruje do „męża stanu” (być może na miarę dość miałkiej epoki) – jest to Donald Tusk. Jego przykład pokazuje, że kariery od zera do bohatera są możliwe tak samo jak przeistoczenia wewnętrzne i światopoglądowe, nawet w świecie skądinąd tak mało obiecującym pod względem intelektualnym i psychologicznym, jak świat polityków. Na ile Andrzej Duda rokuje, że można się po nim spodziewać podobnego scenariusza? Na ile w ogóle możemy uważać, że jego gest jest ruchem budzącej się siły charakteru, a nie – całkiem na odwrót – ugięcia się przed presją, wykruszeniem się „najsłabszego ogniwa”, które dalej nie odegra już żadnej roli? Bo możliwe, że prezydent po prostu przestraszył się czegoś większego niż gniew ojca, nie wytrzymał presji (tak to przedstawiać będzie propaganda rządzącej partii).

Co do ostatecznych racji, które skłoniły go do zawetowania uchwalonych przez rząd zmian, nie ma pełnej jasności. Istotny wpływ miały rzekomo prawicowe autorytety seniorów i seniorek (zwłaszcza) antykomunistycznego podziemia – ich głos miał poruszyć Dudą wedle jego własnego przekazu.

Bardziej dyskretnie przewijają się dwa inne czynniki – kilka dni przed decyzją Duda rozmawiał przez telefon z Angelą Merkel; nadto półgębkiem i bez silnego przekonania veto podsuflował Dudzie Episkopat.

Kościołowi do niczego nie jest potrzebny wzrost władzy prezesa

O czym Merkel mówiła z Dudą, możemy się domyślać bez większych wątpliwości, choć nie wiadomo nawet, kto do kogo zadzwonił, a kancelaria prezydenta w komunikacie przemilczała fakt, że poruszono kwestię praworządności. Oczywiście wpływ tego czynnika nie był zapewne decydujący.

Co do Kościoła, to trudniej rozsądzić, czy to jego głos przeważył. Na pewno sugestia, że w razie veta Kościół stanie po stronie prezydenta, dodała Dudzie odwagi. Z drugiej strony, ten głos Kościoła jest sam dość niezdecydowany i słaby (wystarczy przypomnieć sobie, jakie gromy potrafią ciskać z ambon w innych sprawach politycznych), jakby wśród hierarchów nie było wcale jednomyślności w tej sprawie.

Tak czy owak – być może znowu uratował nas Kościół, dodając prezydentowi oparcia. Ten ruch Kościoła, choć też nie bardzo oczekiwany, wydaje się jednak logiczny i zgodny z głębszym duchem tej instytucji, której autorytet opiera się na własnych źródłach i w sytuacji, gdy nie ma nic do zyskania na wzroście innego autorytetu, będzie naturalnie dążył do jego powstrzymywania. Otóż Kościołowi do niczego nie jest potrzebny wzrost władzy prezesa, nie ma on na tym nic do ugrania – bo i tak Kościół ma w Polsce wszystko, czego zażąda, i z tej perspektywy wzmocnienie władzy świeckiej nie jest mu na rękę.

Skoro zaś nie jest mu na rękę, to w końcu stawi jej opór. Co Kościół miałby z totalnego  podporządkowania sądów (które przecież zwykle orzekały na jego korzyść w III RP) prezesowi i jego totumfackim? Zupełnie nic, potencjalnie zaś nie wiadomo, czy tak wzmocniona partia rządząca nie zaczęłaby się stawiać nawet hierarchom? Zatem z ich punktu widzenia korzystniejsze jest zachowanie status quo. Niech nikt nie sądzi, że Kościół naprawdę broni demokracji (warto przy tym pamiętać, że w swej części radiomaryjnej Kościół jest po stronie prezesa); na szczęście w tym układzie sił jego interes nie zbiega się z interesem wannabe dyktatora i to nas na razie ocaliło.

W dalszym ciągu bowiem prezes może spróbować przekupić hierarchów, których najwyraźniej nie wziął w rachubę przy pierwszym podejściu do zamachu na sądy, i obiecać im jakieś daleko idące satysfakcje polityczne w zamian za jeśli nie poparcie to przynajmniej całkowite desintéressement w sprawie jurysdykcji, przy gwarancji, że nigdy nie obróci się to przeciw interesom samego Kościoła. Choć powtórzmy, pod względem satysfakcji politycznej Kościół jest w Polsce nasycony na 120% i trudno będzie znaleźć coś, co go skusi.

Pozbawiony parasola ochronnego Kościoła Duda mógłby pozostać na placu boju nagi – i wtedy wyobrażalna jest jego kapitulacja wobec prezesa, pielgrzymka do Canossy w pokutnym worze i hołd, który ustawiłby w pozycji klęczącej prezydenta już na całe życie, przy błogosławieństwie Kościoła, co popchnęłoby nas w stronę katolickiej dyktatury. Być może zresztą właśnie na to gra Kościół.

Jeśli Duda się nie ugnie, to się zahartuje – co go nie zabije, to wzmocni. W takiej sytuacji nieuchronny będzie wzrost antagonizmu w obozie władzy, a może nawet jego rozpad na dwa ośrodki prowadzące odrębne, rywalizujące o wpływ polityki. Wówczas prezes nie zdoła osiągnąć swoich celów (choć diabli skądinąd wiedzą, jakie są jego cele) – jego władza ulegnie erozji.

Aby bowiem zneutralizować byłego poddanego, musiałby jak najszybciej przystać na to, by zagrać z nim w nową grę, od początku ustalając reguły i spłaszczając hierarchię pomiędzy graczami. Musiałby wyjść poza schemat pan-niewolnik, zgodzić się na częściową przynajmniej emancypację tego drugiego, który dotąd był tylko jego narzędziem. Czy taka transformacja jest możliwa? Dotychczasowa biografia prezesa pokazuje, że nie przeskoczył nigdy swoich ograniczeń, zawsze ostatecznie powtarzając podobne błędy, potykając o te same osobiste problemy – i w tym cała, a jeśli nie cała, to duża nadzieja; w jego niepoprawności i ostatecznej nieskuteczności.

czy ktoś tu jeszcze w ogóle kontroluje sytuację?

Wszystko to jednak są domysły, które snuć trzeba w sytuacji skądinąd bardzo niejasnej i jakby wręcz niedoinformowanej. Bo nie przestaje dręczyć pytanie – jak to możliwe, że ruchu Dudy nikt nie mógł do końca przewidywać? Wydaje się, że do takiej decyzji prowadzi szerszy i dłuższy proces, którego wcześniejsze oznaki powinny zostać wychwycone i zauważone. Czyżby Duda do końca sam nie wiedział, że to zrobi; w ostatniej chwili zmienił zdanie, choć jeszcze chwilę wcześniej nawet mu to nie przyszło do głowy – czyli zaskoczył samego siebie? Stąd wynikałoby ogólne zaskoczenie. Może jednak ta nieprzejrzystość wynika z czego innego – zerwania głębszych kanałów przepływu, przecięcia niewidzialnych węzłów i nitek, jakie w normalnym państwie łączą pod powierzchnią wszystkich ze wszystkimi, tak że nic ważnego nie dzieje się nagle i zaskakująco. Czy jest już tak, że nie ma żadnych wtyk, przecieków, zakulisowych negocjacji, nacisków, tajnych układów itp.? Że reżim tak bardzo hermetycznie zamknął się na otoczenie, że zachodzące w jego wnętrzu procesy stają się niewidzialne i nieprzewidywalne? Coś tu jest w każdym razie nie tak. Może zawodzą środki przekazu, dziennikarze, którzy nie potrafią już zdobywać informacji pod stołem, nawiązywać kontaktów w poprzek barykady?

To znowu zaś prowadzi do przewijającego się pytania tego dziennika – czy ktoś tu jeszcze w ogóle kontroluje sytuację? Czy może mamy do czynienia już tylko z dynamiczną grą ślepych sił historyczno-społecznych?

Nieprzejrzystość i złożoność procesów społecznych, które nas dotyczą, zdaje się przewyższać naszą pojętność – w tej sytuacji wszystko staje się skutkiem przypadków, koniunktur, długich trendów, w obliczu których zamiera pytanie o to, skąd dalej czerpać siłę do działania i na jakich celach się skoncentrować. Dalsze wypadki w pewnym sensie zresztą nie zależą nawet od dzisiejszych trafnych bądź nietrafnych wyborów. Opozycja będzie siłą rzeczy stawiać opór po omacku – ale i rząd nie jest w lepszej sytuacji pod tym względem. O ile jednak jego upadek zdaje się już teraz bardziej prawdopodobny niż mniej, o tyle wciąż jeszcze może czekać nas wiele nieprzewidzianych albo i przewidzianych katastrof – z „polexitem” włącznie.

 

C.d.n.

 

Przeczytaj także:

Dziennik czasów zamachu (1)

Dziennik czasów zamachu (2)

Dziennik czasów zamachu (3)

 

DATA PUBLIKACJI: 4 sierpnia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 29 grudnia 2017