kolaz

Malarz Niezłomny

Kolorystyka jego obrazów przechodziła z biegiem lat od jasnych, lekkich i pogodnych pasteli w szarości mieszane z cynobrem, brązem, aż po głęboką nieprzeniknioną czerń.

Ulubioną zabawą Ignacego były żołnierzyki. Choć nie zawsze. Te dziwne militarystyczno-patriotyczne zainteresowania twórcze poprzedziły wystudiowane portrety zakonnic opatrzone obowiązkowym seryjnym ryngrafem z odciśniętą mozolnie acz niedokładnie w rdzawym metalu Matki Boskiej Częstochowskiej ze standardowym dzieciątkiem Jezus w dole obrazu i inskrypcjami nagrobnymi zaczerpniętymi prosto z barokowego malarstwa ściennego, a wcześniej pary przedstawiane wedle najlepszego katolickiego spojrzenia na parę, czyli mężczyzna plus kobieta, zawieszone w gładkiej przestrzeni, jednolitym, niedookreślonym tle, szarym, brunatnym, obskurnym, czasem z nawiązaniami wprost do Wróblewskiego, i właściwie już na stałe, od tamtej serii do niego. Andrzej Wróblewski stał się dla Ignacego niekwestionowanym wzorcem malarskim – estetycznym oraz etycznym w dużej mierze. I choć Ignacy nie od początku zaprzedał się tym, najpierw niewinnym, a z czasem coraz bardziej zaangażowanym wspominkom polskości, to ostatecznie przeobraziły się w trupy wstające z leśnych grobów, spod asfaltu, z dołów pod murami cmentarzy, trupy żołnierzy z obciętymi głowami i turpistyczne postacie ich oprawców – enkawudzistów, esbeków, ubeków o szarobrunatnych, pustych twarzach, czasem przypominających te z malarstwa Wróblewskiego, malowanych jednak z daleko większą portreciarską pasją i kunsztem, stojących pod ścianami, rozstrzeliwanych, ustawianych w dziwnych pozach do fotografii propagandowych powojennej służby bezpieczeństwa. Wzięły się trochę z polskich barokowych fresków, trochę z malarstwa Wróblewskiego, które w interpretacji Ignacego przedstawiało nie rozstrzeliwania dokonywane przez gestapo, ale egzekucje UB i NKWD. Jego malarstwo zaroiło i się zapełniło żołnierzami wyklętymi.
– Paweł, zobacz – pokazywał mi znakomite małe obrazy formistyczne o tej samej kolorystyce – chciałem być malarzem abstrakcyjnym, to nikt się nawet na to nie patrzył, nikt, zero zainteresowania, teraz zostałem Matejką i wszyscy się tym interesują – śmiał się.
Zaczynał od malarstwa abstrakcyjnego, znakomitych, ale już wtedy ponurych, ciemno-szarych, brunatnych, granatowych i czarnych obrazów – geometryczne formy prostokątów, kwadratów, trójkątów, trapezów, owali, rombów, wielościanów i wielokątów w ciemnych kolorach na szarych tłach, dopiero później, poprzez barokowe ustawienia postaci przeszedł w nieskrywaną, wręcz jawnie wyrażaną niechęć do nazizmu i do samych Niemców w znakomitym „Herrschaften, bitte zum Gaz”, dobrym „Deutsche Qualität” z doktorem Mengele w białym lekarskim chałacie na gestapowskim mundurze w towarzystwie doktora Hagensa, aż po korowód żołnierzy wyklętych, niezłomnych leśnych.
– Nie chcę być kojarzony z jakimiś kwadracikami, które nic nie przedstawiają i nikt ich nie rozumie, nic w nich nie widać, nikomu się z niczym nie kojarzą.
Nagle, nie wiedzieć czemu, zbiegło się to ze zmianami politycznymi, jego obrazy zaczęły kupować muzea w całej Polsce.
– Przyszedł tu taki kolekcjoner, wiesz, t-shirt, krótkie spodnie i pyta, ile chcę za te obrazy, zapytałem się wcześniej kolegi, ile, bo nie miałem zielonego pojęcia, za ile można je sprzedać, a on mówi, za ten duży sześćdziesiąt, a za ten mniejszy czterdzieści, ja się pytam, co, czyś ty zwariował, a on mówi, że tak mam zacząć, więc mówię temu facetowi, ale bałem się trochę, że za ten duży czterdzieści, a za ten mały dwadzieścia i widzę, że faceta zatkało i mówi: no wie pan, trochę mnie zatkało, muszę to przemyśleć, to się pytam, ale długo pan tak będzie myślał, a on na to, nie, właśnie myślę, aha, a dlaczego pana obrazy są takie drogie, się pyta, nie są drogie, mówię, niech pan zobaczy, ten sprzedałem do muzeum za pięćdziesiąt, chociaż jeszcze wtedy nie sprzedałem, dopiero później sprzedałem, aha, dobrze, to ja się już namyśliłem, ten duży za pięćdziesiąt, a ten mniejszy za trzydzieści, no ok, i sprzedałem.

Wielkoformatowe obrazy Ignacego sięgały do tradycji polskiego portretu siedemnasto-, a nawet szesnastowiecznego – jego bohaterowie, zawsze malowani w dostojeństwie całej postaci, w pełnym stroju, stali sztywno na jednostajnym, płaskim tle, najczęściej ustawieni symetrycznie, parami naprzeciw siebie, w równych odstępach oddzieleni pustą przestrzenią, wyrwani z kontekstu współczesności, ale jednocześnie głęboko w zanurzeni w przeszłości, starannie ubrani, upozowani, z dłońmi skierowanymi w zastygłych gestach, przypominających gesty Boga Ojca i Syna trzymających z dwóch stron koronę nad głową Marii lub gesty członków rodziny królewskiej, ze wzrokiem pustym, skierowanym gdzieś w bliżej nieokreśloną dal, często lewe jak i prawe dolne rogi obrazów opatrzone były symboliką, zwłaszcza symboliką śmierci, nadającą im charakter przedstawień religijnych, z czarnymi, owalnymi, czasem opatrzonymi napisami winietami, jak w obrazach wotywnych, i choć swoją surowością w środkach wyrazu były całkowicie odmienne od tradycji portretu dworskiego, to przypominały  tych „wojowników sławnych i hetmanów”, a trochę upozowane sacra conversazione, pozostając jednocześnie dalekie od idealizacji postaci, a malowani ze zdjęć i kopii drukowanych z internetu bohaterowie wprzężeni zostali przez malarza w barokowy taniec śmierci, choć w odróżnieniu od tamtych przedstawień, gdzie koniecznym partnerem rubasznej i podskakującej w pląsach śmierci musiała być kobieta, w serii wyklętych nie pojawiła się nigdy postać kobieca, a z bogatego panoptikum barokowych tancerzy danse macabre malarz wybrał tylko żołnierzy, zapełniając nimi całe swoje ostatnie dzieło wzorowane na poczcie książąt i królów polskich, których portrety od Piasta Kołodzieja po Stanisława Augusta umieszczone na tle orła białego Rzeczypospolitej zastąpił portretami trzydziestu pięciu wyklętych.
– Muszę pomalować trochę babek, co? Jakieś fajne kobietki by się przydały, za mało ich maluję.
Ignacy był nade wszystko mistrzem portretu, precyzyjnym, równym najlepszym twórcom polskiego malarstwa trumiennego, przedstawiających zmarłego jakoby żywego, ozdób owych sarmackich castrum doloris, tak jak siedemnastowieczni malarze używają na bokach portretów symboliki liczb i liter, które odwoływały się do postaci zmarłego, czasem opisując ich pełnymi imionami, nazwiskami, datami narodzin i śmierci oraz tytułami.
Kolorystyka jego obrazów przechodziła z biegiem lat od jasnych, lekkich i pogodnych pasteli w szarości mieszane z cynobrem, brązem, aż po głęboką nieprzeniknioną czerń. Od błękitnej ultramaryny, zwanej francuską, przez paryski, inaczej berliński, czyli pruski błękit, kobalt, aż po smaltę i błękity cyjanowe, coraz mniej intensywne, ciemniejsze, pełniejsze, przechodzące w fiolet kobaltowy i manganowy. Pokrywał nimi śmiertelne oblicza oprawców w odrażających kolorach rozkładu.
– Jakie farby kupujesz?
– A wiesz, takie, normalne, kiedyś przestałem kupować te ruskie, bo wszyscy mówili, że to najgorsze badziewie, ale okazało się, że to właśnie rosyjskie farby mają najwięcej pigmentu, najtrwalej trzymają kolor, no, są po prostu najlepsze.
– Nie przeszkadza ci to ideologicznie?
– No wiesz? Odwaliło ci?
Wizyty w jego pracowni zawsze kończyły się dla gości albo dyskusją polityczną, albo krytycznymi ocenami historii, jakimiś awanturami, krzykami, pluciem na prawo i lewo, opluwaniem obrazów i autora. Trudno się dziwić, skoro witało ich ogromne barokowe epitafium: Antoni Olechnowicz „Pohorecki” 1905†1951, D.O.M. Hieronim Dekutowski „Zapora” 1918†1949. Nad ich głowami charakterystyczne krzyżyki skopiowane ze zdjęć UB, prawdopodobnie po likwidacji, czasami z dopisanymi poniżej cyframi: „†2”, a oceny polityczne malarza wygłaszane do gości o ich idolach politycznych brzmiały dość jednoznacznie:
– To komuch, to lewak, to komunista….
Jakaś krytyczka historii sztuki rzuciła się na niego z pazurami:
– Po co ty te trupy ciągle malujesz?!
Obraz wiszący w jednej z sal dawnego szpitala kolejowego przedstawiał żołnierza trzymającego pod pachą własną głowę. Przypominał średniowieczne przedstawienia świętego Dionizego, pierwszego biskupa Paryża, patrona Francji, który zginął śmiercią męczeńską i chodził ponoć po ścięciu głowy trzymając ją w rękach. Od tamtego czasu świętych noszących swoje głowy było wielu. Emidiusz, skazany na śmierć za nawrócenie na chrześcijaństwo córki rzymskiego gubernatora, gdy wyrok został już wykonany, wstał, wziął swoją głowę i sam się odprowadził do miejsca pochówku. Święta Solange, córka służących na zamku pod Bourges, zginęła ścięta broniąc cnoty, czyli pewnie nie chciała oddać się księciu, ale za to sama zaniosła własną głowę na miejscowy cmentarz. Po egzekucji.
– Zabili go dopiero w 1963 roku. Rodzina nie mogła odnaleźć grobu. Kiedy w końcu się udało i wykopano ciało, było bez głowy. Po latach odnaleziono ją w słoiku z formaliną w instytucie medycyny sądowej w Lublinie.
– Jednak czuli do niego respekt. Tyle lat po wojnie… Ciekawe, czy któryś z nich się jeszcze ukrywa…?
Mówił retoryką ogólnie dostępną.
– Jakie obozy „nazistowskie”? To były niemieckie obozy koncentracyjne!
– Musisz tak wszystkich wkurwiać na fejsie? – pytała Joasia.

Ignacy był znakomitym portrecistą. Jego malarska doskonałość była tym godniejsza pochwały, że leworęczna. Twarze zamordowanych, zamęczonych w więzieniach PRL-u żołnierzy kopiował ze zdjęć epoki, wyciętych kolorowych fragmentów jakichś publikacji i był w tym niezrównany. Na ścianach jego pracowni przy Lea 44 wisiały zdjęcia, napisy, daty życia: D.O.M. Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka” 1910 † 1951. Z pietyzmem odtwarzał matki boskie z ryngrafów, przedwojenne orzełki z guzików, rogatywki, oficerki, mundury.
– Gestapowcy na obrazach Wróblewskiego to nie są żadni gestapowcy, oni mają mundury enkawudzistów – mówił.

Malarstwo Wróblewskiego tylko w jednym, 1949 roku, pokazuje dziwne powyginane ciała ofiar, ustawiane w osobliwych pozach pod ścianami, na tle ceglanych murów, drewnianych ścian stodół, a na pierwszym planie widzimy odwróconych do nas tyłem oprawców w granatowo-fioletowych spodniach i zielonkawych bluzach, zwisa jasny skórzany pas pistoletu i założone na plecach ręce.
– Skąd masz te mundury? – pytałem patrząc na zdjęcia Ignacego w przedwojennych uniformach przyklejone do okien pracowni.
– To kolega z grupy rekonstrukcyjnej pozwolił mi przebrać się i cyknął zdjęcia.

Popijaliśmy nalewkę pigwową w większym gronie.
– Co to właściwie znaczy „D.O.M.”? – zapytała Basia.
Los Adamos spojrzał na pracownicę Uniwersytetu Papieskiego zdziwionym i zmęczonym wzrokiem:
– „Deo Optimo Maximo, „najwyższemu Bogu”, najczęściej na kamieniach nagrobnych, w kościołach, ale wzięło się z „Iovi Optimo Maximo”, czyli Jowiszowi, i zostało przejęte przez chrześcijan i upowszechnione w kościołach.
Po kilku sprzeczkach o Dmowskiego usunąłem go ze znajomych na fejsie, czego oczywiście żałowałem, ale czego nie chciałbym zamienić na codzienne utarczki pod moimi lewackimi, jak mawiał, wpisami.
– Te, zobacz, scyzoryki idą!
Ignaś był z Kielc, kieleckie muzea kupowały teraz jego obrazy, za wszelką cenę starając się przykryć niechlubne wspomnienia pogromu. Miały czym – ostentacyjna i piękna w formie antyniemieckość obrazów Ignacego była do tego najlepszym orężem, w końcu obozy koncentracyjne nie były polskie, tylko niemieckie, a holocaust to słowo germańskie, nie słowiańskie, i nie scyzorkowskie, a to już na pewno.
– Ale ty myślisz, że kto organizował te pogromy w Kielcach? Polacy?
– Zawsze malujesz olejnymi? – pytałem, żeby zatrzeć niemiłe wspomnienie fejsbukowego zerwania, a takie zerwania nie są łatwe, bo można je przesunąć w równoległą rzeczywistość – tę realną – mam dla ciebie whiskey na zasypanie dołów.
– Których dołów? Tych ubeckich? – odcinał się niemrawo.
– O, jakie duże tuby z farbami, ile kosztują?
– Dwadzieścia pięć złotych.
– Dużo! – jakbym w ogóle się na tym znał.
– Nie, nie dużo – mruknął.

Jego pracownia mieściła się w dawnym szpitalu kolejowym przy Lea 44. To było miejsce kosmiczne, prawdziwy szpital przemienienia. Przejęty przez kogoś, kogo nazywano „deweloperem”, a kto był niedoszłym lekarzem, a na dodatek okazał się szczodrobliwym mecenasem artystów, oddając im we władanie ogromną powierzchnię leczniczo-wystawienniczą szpitala. Kilometrowej długości korytarze lawirowały pomiędzy dawnymi salami szpitalnymi wypełnionymi teraz obrazami, instalacjami, monitorami telewizorów, na których Joasia i Michał czytali swoje wiersze. Białe kafelki na ścianach, które już dawno zatraciły lśniąco (λιαν) biały (ןבל) blask szat Chrystusa, biel, jakiej żaden folusznik na tej ziemi (epi tês gês) wybielić nie zdoła. Tak pewnie powiedziałby Ignacy, wyznawca żołnierzy niezłomnych, pielęgniarz nowej rzeczywistości, ideolog nowej wiary, akuszer nowego malarskiego kultu, genialny malarz, który wrócił swoimi epitafiami do siedemnastego wieku i przechadzał się po tym klasztornym szpitalu z pędzlem, malując nazistów, niezłomnych, Żydów idących do gazu na rozkaz hitlerowców. Ignacy Niezłomny.

– Ja nie zawsze malowałem żołnierzy wyklętych – mówił – kiedyś, kiedy nie miałem na czesne moich dzieci, które chodzą do drogiego liceum sióstr benedyktynek, a ja zazwyczaj nie mam pieniędzy, zaproponowałem siostrom namalowanie dla nich kilku portretów. A jednak nie chciały.
– Ich strata.
– Ktoś mógłby to wszystko zarejestrować… – mamiłem.
– Wszystko mamy nagrane, a do tego czytających tutaj poetów – zapewniała Joasia siedząca przy rozgrzanej do czerwoności kozie, w której, mam nadzieję, nie palił się żaden rękopis, ale paliło się sporo innych rzeczy, z całkowitą dezynwolturą i bez jakiegokolwiek szacunku dla krakowskiego smogu, ot, choćby puste tubki po farbach olejnych wrzucane tam przez Ignaca. Skąd u niego wzięła się ta potrzeba zagłuszenia kieleckiego pogromu niezłomną i wyklętą nieco wcześniej historią?

Kiedyś zjawiłem się w pracowni wczesnym zimowym popołudniem. Z zachłannością robiłem zdjęcia wszystkich artefaktów, przechodząc od sali operacyjnej do sali chorych, od dyżurki lekarskiej, do pokoju pielęgniarek, przez laboratorium, izbę przyjęć i szpitalne toalety również zagospodarowane przez artystów. Stare napisy zachowały się na niektórych z drzwi – „Sala chorych”, „Łazienka chorych”, „Pokój pielęgniarek”. Galeria zajmowała całe pierwsze piętro budynku oraz jego boczne skrzydło, w którym znajdowała się pracownia Ignacego oraz pracownie pozostałych malarzy. Korytarz prowadzący na górne piętra odgrodzony był przeszklonymi drzwiami w metalowej konstrukcji à la lata osiemdziesiąte, opatrzonymi olejnymi literami malowanymi z wyciętych szablonów z charakterystycznymi łączeniami litery z pozostałą częścią szablonu: „ODDZIAŁ UROLOGICZNY”. W innych miejscach były to stare drewniane szpitalne drzwi z lat pięćdziesiątych, może sześćdziesiątych. Gdzieniegdzie pojawiały się napisy sporządzone już przez malarzy – ot, „salatortur” pisana razem. Jedna z toalet wyglądała tak, jak mogła wyglądać, gdy jeszcze jej używano – ciemnobrązowy osad z przeciekającej zawieszonej wysoko spłuczki na trwale zabarwił muszlę rdzawymi szerokimi strugami osadu i stojącą w nim wodę.
Telefon ostatecznie mi padł, a kilkukrotne próby uruchomienia nie dawały rezultatu. Tak długo kręciłem się po ekspozycji, tak zupełnie nie zwracając uwagę na to, co dzieje się wokół, odstawiając tylko od czasu do czasu papierowy kubek z whiskey brasiliana o ohydnym smaku, że nie zauważyłem, że wokół mnie jest pusto. Postanowiłem sprawdzić, gdzie się wszyscy podziali. Sale były puste. Poszedłem do pracowni Ignacego, ale drzwi kierujące do bocznej części budynku były zamknięte. Wewnątrz robiło się potwornie zimno. Budynek od lat był nieogrzewany.
– Która może być godzina? – odruchowo sięgnąłem prawą ręką na lewy przegub, ale zegarek od kliku dni noszony był przez Lunę, która traktowała go jako rękojmię kolejnego spotkania – cholera!

Usłyszałem kroki, ciężkie miarowe kroki podkutych żołnierskich butów. Pomyślałem, że chłopcy robią jakiś performance. Poszedłem w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową. Nie myliłem się, przede mną wyrosło kilku barczystych, acz wychudłych, ubranych w przedwojenne mundury, bryczesy, oficerki, założone na bakier rogatywki żołnierzy. Nie widziałem ich tutaj wcześniej i pomyślałem, że to jakaś grupa rekonstrukcyjna, Ignacy wspominał, że pożycza od nich mundury, a w pracowni wisiały przecież zdjęcia leśnych żołnierzy w odtworzonych wojennych uniformach. Wszystko, co się później wydarzyło, działo się tak szybko, że nie zdążyłem nawet zareagować.
– Bury, sprawdź go!
Bury podszedł, uniósł mi w górę ramiona i przeszukał. Wyciągnął telefon i karty kredytowe, po czym schował je sobie do kieszeni.
– Nic nie ma.
– Weź go na dół.
Dwóch innych wykręciło mi z tyłu ręce, pochyliło do przodu i zaprowadziło ciemnym korytarzem do piwnicy. Przechodziliśmy korytarzem obok pokoi, które wyglądały zupełnie inaczej niż te na górze – stały w nich biurka, szafki, gdzieniegdzie ustawione były w stos karabinki ręczne.
– Jesteście z tej grupy rekonstrukcyjnej? – zapytałem z nadzieją, patrząc na migające mi przed oczami stare kafelki na posadzce – czemu mnie tak wykręcacie? To boli!
Nie usłyszałem odpowiedzi. Po chwili skręciliśmy do pokoju. Za biurkiem siedział oficer. Było ciemno, słabo świeciła się czarna metalowa lampka. Miał na sobie galowy mundur za srebrnym wężykiem na kołnierzu, na prawym rękawie munduru dostrzegłem srebrny galon kątem do góry, a na wieszaku skórzany płaszcz oficerski z czarną opaską na lewym naramienniku, wszystkie te akselbanty, naszywki, otoki, nasuwki i odznaki robiły wrażenie bałaganu, jarmarku, zbioru odziedziczonego po poległych kolegach. Brakowało tylko sznura trębacza.
– Panie kapitanie, mamy go!
– Dobrze. Posadźcie podejrzanego na krześle i zwiążcie.
– Zaraz, panowie, ale o co chodzi?
– Lepiej się nie odzywaj – nachylił się jeden z nich.
– To są akta, panie kapitanie – młodszy stopniem podał mu teczkę z szarego papieru.
Kapitan zaczął ją przeglądać.
– Jak się pan nazywa?
– Ja? Ciach. Paweł Ciach.
Przez chwilę milczał, czytając moje papiery, najwyraźniej moje i najwyraźniej czytając.
– Gdzie pan się urodził?
– W Rykach. To takie małe miasteczko pomiędzy Warszawą…
– Wiem, gdzie są Ryki, walczyłem tam. Las Postoła.
– A to gratuluję. A kim pan w ogóle jest…?, panie kapitanie… – dodałem z respektem.
– Nazwiska panu nie powiem, posługujemy się pseudonimami. Ukrywamy się.
– Jak to, ukrywacie się?

Przyjrzałem mu się. Był stary, stary jak mógłby być mój dziadek, który nie żył już od dwudziestu lat, a który też biegał z karabinem po lesie, ten dziadek z właściwą dla obecnych czasów historią, nie ten, z tą niewłaściwą.
– To zrozumiałe, to jak my, nickami – palnąłem.
– Tak, można tak powiedzieć. Jestem kapitan…
– …, nie słyszałem. W moich podręcznikach nie było nic o żołnierzach wyklętych.
– Wolałbym, żeby nie używał pan tego określenia, przynajmniej tutaj.
– Tak, oczywiście, przepraszam – poczułem się głupio. To rzeczywiście nie najlepsze mówić do starszego oficera i to przedwojennego, że jest wyklętym żołnierzem….
– Wie pan, o co jest oskarżony?
– Ja? Oskarżony? Nie wiem. Poprzednią sprawę mi umorzono, ale to chyba nie wy się nią zajmowaliście.
– Nie, tamta sprawa nas nie interesuje. Korupcja to sprawa dla sądów gospodarczych. My się tym nie zajmujemy.
– To co was interesuje?
– Mamy poważne zastrzeżenia co do pana społecznej przydatności. Nie wiemy czy taka jednostka w ogóle powinna być członkiem naszej wspólnoty.
– Ja? – zastanowiłem się chwilę – no…, może, nie wiem, nikt nie jest idealny, ale, panie kapitanie, o jakiej wspólnocie pan mówi?
– Naszej, rodzimej, polskiej.
– A skąd pewność, że ja chcę być w jakikolwiek sposób przydatny?
– Bądźmy poważni.
– Staram się, ale cała ta historia jest dosyć zabawna.
– Nie widzę w niej nic zabawnego.
– To o co mnie właściwie oskarżacie?
– Mam w aktach karty biblioteczne szkół, do których pan uczęszczał – Ryki, Żyrardów, Skierniewice i, o ile czytam ze zrozumieniem, wypożyczał pan wyłącznie literaturę niemiecką, niejednokrotnie w oryginale. Miał pan w tym jakiś cel, na przykład jakiś ukryty cel? Jak pan to wyjaśni?
– Co? Że jak…?, panie kapitanie! Książki po niemiecku? Ja? Nigdy!
– Niech pan nie łże, drogi panie. Przecież widzę – pięknie wykaligrafowane ręką bibliotekarki – Goethe prawie w całości, Schiller, Brentano, Hölderlin, Novalis, Heine, Musil, Canetti… Po co pan to wszystko czytał? Zwłaszcza te niestandardowe ilości liryki są niepokojące…, to bardzo obciąża pańskie akta, co gorsza, mam tu zeznania świadków, że znał pan sporo z tych rymowanek na pamięć. Czy to nie wstyd cytować niemiecką literaturę wierszem w obecności innych na dodatek?
Dobrze, że w tych szkolnych bibliotekach nie znalazłem Celana, Walsera i Benjamina, może w ogóle ich tam nie było, przynajmniej nie w tych żydowskich mieścinach, przez które się przewinąłem na Mazowszu – pomyślałem.
– Panie kapitanie, no wie pan, proszę mi wybaczyć, bardzo młody byłem, to dziewczyny, tak, to chodziło o dziewczyny, chciałem im zaimponować, właściwie zawsze chciałem robić na nich wrażenie i do dzisiaj się z tym męczę, to zwykła próżność, pan mnie na pewno zrozumie panie kapitanie…
Spojrzałem na niego gryząc się z język.
Odchrząknął.
– Pan mi tu oczu dziewczynami nie mydli, my już na służbie jakieś parę dziesięcioleci będzie.
Chwilę milczał. Bezradnie.
– Poślijcie po kapelana.
– Jakiego kapelana?
Kapitan napisał coś na jednej z kartek, zamknął teczkę, na jej okładce też napisał jedno słowo, i podał ją żołnierzowi.
– To taki żart, panie Ciach! Odprowadzić!
Dwóch osiłków odwiązało mnie, wzięło pod ramiona i wyprowadziło.
– Ale jak to, co jest grane? Ignacy!

Zaprowadzili mnie na koniec korytarza i wrzucili do pomieszczenia, w którym stało stare szpitalne łóżko bez materaca, metalowa konstrukcja pod złuszczającymi się warstwami pożółkłej farby. Ściany sali były pokryte czarnymi napisami, które ktoś nieudolnie kreślił gołym palcem pobrudzonym w sadzy z wyczystki – „śmierć faszystom! bronimy socjalizmu i równości klas!”, „likwidacja senatu!”, „zdelegalizować ONR!”, „patriotyzm najpierw wyraża się w czynach”, „Polska rządna i sprawiedliwa!”, „zrobię więcej, niż nakazuje obowiązek”, „niech żyje i zwycięża socjalizm!”, „nigdy więcej oślich ławek!”. Wsadziłem paluch do sadzy i dopisałem: „precz z wyklętymi, niech żyją grupy rekonstrukcyjne!”.

Przed wieczorem wysłali mnie do pomieszczenia z materacami.
– Ciach, wybierz sobie jeden, ale uważaj, są strasznie pokrwawione – śmiali się.
– Macie może panowie coś do poczytania? – zapytałem nieśmiało.
– Tak, katechizm!
Noc spędziłem spokojnie. Rano wywołali mnie z celi na śniadanie. W aluminiowym kubku zimna kawa, a do tego zupełnie suchy chleb ze smalcem. Nic nie zjadłem.
Kara okazała się niezbyt dotkliwa, acz uciążliwa. Wyrokiem sądu polowego podziemnej Rzeczpospolitej, której żołnierze ukrywali się siedemdziesiąt lat po wojnie w piwnicach dawnego szpitala kolejowego przy Lea 44, zostałem wcielony do oddziału im. Łupaszki jako szeregowy, bez prawa do odwiedzin. Na co dzień miałem być dyżurnym modelem na pierwszym piętrze. Ignacy zobowiązał się namalować mnie jako niewzbudzającą nadmiernej sympatii postać o lekko semickich rysach, która wydaje jednego z leśnych oprawcom Urzędu Bezpieczeństwa.

IMG-20170325-WA0016

IMG-20170325-WA0009 (1)_kadr

IMG-20170325-WA0005

DATA PUBLIKACJI: 14 sierpnia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 13 listopada 2017