detektyw

Miał wrażenie, że otwiera się przed nim, rozkwita, płatki unoszą się, za nimi otchłań, która mogłaby go nieść bez końca. Patrzył na ciało, na otwory w ciele, wydawały się głębsze, jak gdyby uwolnione po śmierci, gotowe na każdy przepływ, krążenie, nic nie strzegło ich granic, nic już nie mogło ich ścisnąć, wyobrażał sobie ten ruch, to błądzenie, rozmaitość fal przelewających się przez nie

Detektyw stał pochylony nad miejscem zbrodni. Wkoło zwały ziemi, zmieszane z krwią, wilgotne i jeszcze gałąź, na niej liście, porusza się, wędrujący cień na rozchylonych i sinych ustach. Okrągła rana. Otwarta na jaskinię z kości, ciemność i biel czaszki, przez chwilę wydaje mu się, że to oczy, wywrócone i jakby wklęsłe, patrzą na niego z wnętrza rany, wypełzają.

Zwłoki leżały na wydmach. Marszczenie się wody, fałdy, skóra zbierająca się wokół rany. Miał wrażenie, że otwiera się przed nim, rozkwita, płatki unoszą się, za nimi otchłań, która mogłaby go nieść bez końca. Patrzył na ciało, na otwory w ciele, wydawały się głębsze, jak gdyby uwolnione po śmierci, gotowe na każdy przepływ, krążenie, nic nie strzegło ich granic, nic już nie mogło ich ścisnąć, wyobrażał sobie ten ruch, to błądzenie, rozmaitość fal przelewających się przez nie, przypomniały mu się słowa poety je ne vois qu’infini par tout le fenêtres i pomyślał, że to baudelaire’owskie zwłoki, baudelaire’owski trup i odtąd, prawie zawsze już, o trupie leżącym wśród traw na wydmach myślał na sposób baudelaire’owski. Zanurzony w fotelu, z niewielką lampą w kącie pokoju, nie potrafił nieraz rozróżnić, czy to ciało widział naprawdę, czy znalazł je w słowach poety, stało się to właściwie nieodróżnialne. Niejednokrotnie łapał się na tym, że chciał użyć wyrażenia baudelaire’owski trup w raporcie sporządzanym w trakcie prowadzenia śledztwa, co byłoby, z oczywistych względów, zupełnie niezrozumiałe dla jego przełożonych, wzbudzające podejrzenia i dziwaczne, wobec czego pilnował się, bronił, przed sytuacją, w której zwrot baudelaire’owski trup, mógłby wymknąć mu się, wyślizgnąć. Po wielokroć czytał to, co napisał, szukając frazy baudelaire’owski trup, jednak nigdy nie znalazł jej w napisanym przez siebie tekście, co i tak nie pomogło mu uniknąć podejrzeń, gdyż baudelaire’owski trup już tam był, choć nie w sposób bezpośredni. To, co pisał było przesiąknięte baudelaire’owskim trupem, podczas gdy on, słowo po słowie, szukał baudelaire’owskiego trupa. W tekście, baudelaire’owski trup był cały czas na wierzchu, baudelaire’owski trup rozkładał się w tekście, wystarczyło trafić na odpowiedni fragment i już czuło się smród baudelaire’owskiego trupa, woń padliny. Zwłaszcza opis rany wydał się przełożonym detektywa niepokojący, opis który, to słowa szefa wydziału, jedynie mącił, a nie, jak być powinno, rozjaśniał sprawę. Taki opis zaciera ślady, mówił szef wydziału, co w przypadku śledztwa polegającym na ich odkrywaniu, jest niedopuszczalne. W końcu śledztwo, jak mówił szef wydziału, polega na śledzeniu właśnie, a śledzenie jest niczym innym, jak podążeniem po śladach, tropieniem. Raport, który zaciemnia, a nie rzuca światło na tzw. przebieg wydarzeń, jest do niczego, mówił szef wydziału. To zadziwiające, mówił szef wydziału, nie może zrozumieć dlaczego zamiast jednego z rzeczowych raportów, za jakie bardzo cenił sobie detektywa, dostaje coś tak niezwykłego. Detektyw patrzył na szefa wydziału, na jego poruszające się usta, nie słyszał jednak nic z tego, co się z nich wydobywało, słyszał jedynie własne myśli, podczas gdy szef wydziału mówił bez przerwy, właściwie usta mu się nie zamykały, on słyszał wyłącznie to, co wydobywało się w jego głowie, zalewający go ze strony szefa wydziału strumień mowy, rozbijał się o wciąż narastającą w nim ścianę myśli, czasami tylko – taka ściana ze swej istoty nie może być w pełni szczelna – trafiały w niego pojedyncze słowa, między innymi śledztwo, przy którym twarz szefa wydziału stawała się czerwona, policzki zaś nadymały się do tego stopnia, że widział w najdrobniejszych szczegółach tworzące je żyłki, kolorowe linie rozchodzące się we wszystkich kierunkach, w czym znajdował przyjemność, lubił patrzeć na małe, tętniące żyjątka, gdy tylko jakieś słowo, w tym przypadku śledztwo, przedostawało się na drugą stronę, on przechwytywał je, włączał w ze swej natury ruchomą ścianę myśli i obracał przeciwko niemu. Śledztwo, myślał, ma doprowadzić nie do znalezienia sprawcy, lecz do odkrycia o wiele większej przemocy; śledztwo, to jego słowa, nie ma na celu postawienia sprawcy przed obliczem sądu, lecz unicestwienie wszelkiego oblicza; śledztwo, tak mówił, nie ma zakończyć się ukaraniem winnego, lecz doprowadzeniem wszelkiej winy do jej granicy. Szef wydziału powtórzył jeszcze kilkakrotnie słowo śledztwo, za każdym razem coraz głośniej, tak że ostanie śledztwo było przez szefa wydziału właściwie wykrzyczane, po czym spuścił wzrok na leżące przed nim strony raportu. Prowadzę śledztwo we własnej sprawie, myślał detektyw, patrząc na sunącą po twarzy szefa wydziału kropelkę potu. Czy są jakieś dowody, choćby poszlaki?, pytał szef wydziału, na co detektyw nie mógł udzielić satysfakcjonującej szefa wydziału odpowiedzi, w jego głowie kłębiły się obrazy, którymi nasiąkał w trakcie nocnych spacerów po mieście, w jakie wyprawiał się, gdy sen nie nadchodził, co zdarzało się nad wyraz często odkąd sprawa tzw. zbrodni na wydmach, została mu przydzielona, odkąd, tak twierdził, zjawił się na miejscu zbrodni i odkrył ranę na ciele ofiary. Czuł się spieniony, tak mówił, przecinał noce i dnie, pędził w poprzek nich, jakimś bocznym strumieniem a światła miasta zdawały się wielką turbiną utrzymującą go w nieustannym ruchu. Wędrował z oczami otwartymi na wszystko, puszczając się z tym, co napotkane, a myśl o tym, że jest zdzirą, w końcu te przechadzki bez celu, błądzenie po ulicach, zaułkach były, tak mówił, rodzajem zdzierania, wywoływała uśmiech na jego twarzy, pogłębiający się, gdy wyobrażał sobie to rozdarcie, ranę biegnącą od niego w kierunku świata i z powrotem, która w końcu jakby odrywa się i staje się samą linią ujścia. Poruszał się wzdłuż niej przekraczając kolejne prędkości, pozostawiając daleko w tyle rzeczywistość, to jego słowa, w stanie krzepnięcia, doświadczając jedynie potoków szumiącej krwi. Nie znajdował w sobie nic, czym mógłby zaspokoić pragnienie szefa wydziału, wszystko, co szef wydziału z pewnością uznałby za dowód, dla detektywa byłoby jedynie efektem, tam, gdzie szef wydziału odkryłby blask prawdy wydobywający się spod pokrywy zdarzeń, on wdziałby błyski pofałdowanej powierzchni, światełka połyskujące na tafli wody, w które jako dziecko wpatrywał się godzinami, a które teraz napływały do niego zewsząd, nie miał w sobie nic, co mogłoby opowiedzieć zadowalającą szefa wydziału historię. Gdy szef wydziału ukrył twarz w dłoniach i koniuszkiem palca gładził brew wprawiając ją w mikrodrgania, co nie umknęło uwadze detektywa, ponieważ jak sam twierdził, teraz widzi wszystko, on był myślami daleko, wyruszał w jedną ze swoich podróży, których, to jego słowa, stał się największym żyjącym miłośnikiem, miejsce dotychczas mu przeznaczone, którego granice wyznaczała taśma policyjna, tzw. miejsce zbrodni, to przestrzeń zbyt ciasna jak na to, tak mówił, co nosi w sobie i poza sobą, taśma policyjna, a tym bardziej komisariat, policja, potrafią jedynie zamykać, znają jedynie ruch zamykania, kiedy on czuje wyłącznie napierające zewsząd otwarcie, to jego słowa. Wracał do tej nocy spędzonej na pisaniu, w której, jak mówił, raport szczęśliwie wymknął mu się; jakaś szczelina rozsunęła się w tekście, linia biegnąca coraz dalej i szybciej, tak że ostatnie słowo, to jego słowa, nigdy nie mogło paść, nadążyć. Coś pękło, pojawił się otwór, przez który teraz to wszystko mnie zalewa, myślał. Wydmy, wędrujący piach, nagłe uczucie, że jest skądinąd, miękki brzeg rany (miał w sobie coś pustynnego), linie biegnące od niego, przechwytujące skuloną sylwetkę detektywa, fałdujące w nim kawałek świata, jakieś zgrubienie, w którym on i to, co zewnętrzne, przecinają się, zbiegają, a potem wystrzeliwują w dowolny punkt na niebie, tak jakby miało miejsce jakieś wzmożenie, wejście w próg intensywności. Długo krążył po miejscu zbrodni, kluczył. Patrzył w sposób, jakiego dotąd nie znał; przesuwał spojrzenie między ofiarą a leżącym nieopodal kamieniem, patykiem, jakby ruchem oka kierował podmuch wiatru, fala uderzająca o brzeg. Wszystko unosiła jedna płaszczyzna, jakieś morze, nic tam nie wydawało się śladem, nic na nic nie wskazywało, nic nie miało znaczenia. Każdy element łączył się z innymi nie na zasadzie sensu, którego detektyw mógłby się uchwycić, tylko, to jego słowa, buchającej pary, ziejącego ognia, to były maszyny, tysiące maszyn przy pracy. Rana, źdźbło ze skaczącym po nim promieniem słońca, tworzyły układ, którego częścią się stawał, by zaraz ujść gdzieś dalej, pójść dowolnym tropem, choćby za tym liściem, co umyka w krzakach. Laboratorium a nie komisariat, eksperyment a nie śledztwo, myślał detektyw, a szef wydziału wpatrywał się w rozłożone na biurku gazety, sprawa zbrodni na wydmach, wciąż pojawia się na łamach prasy, mówił, jedni, gdy mowa o śledczym prowadzącym dochodzenie, piszą potwór, inni szaleniec, właściwie wszyscy mówią jednym głosem, opinia publiczna już wydała wyrok, więzienie albo szpital, mówił szef wydziału, na co detektyw szukał w sobie jakiejś odpowiedzi, ale bezskutecznie, w końcu czuł się niewinny i nie bardzo wiedział, co ma zrobić z tymi formami zamknięcia, które szef wydziału oraz jemu podobni nieustannie mu narzucali, wymagając od niego jakiegoś rodzaju zatrzymania. On jednak nie mógł się już zatrzymać, tropiąc czas, który dopiero ma nadejść, prowadząc dochodzenie w stronę tego, co nadchodzi, w kierunku jakiejś innej konfiguracji życia, nie potrafił już, to jego słowa, odwrócić się przez ramię, zerknąć w tył, w końcu, w tej nieskończonej ucieczce do przodu, odwracał się przede wszystkim od siebie, chcę być tylko wzlatującą gwiazdą, tak mówił. Baudelaire’owski trup, pomyślał i ostatecznie, mimo obaw, powiedział, wywołując u szefa wydziału grymas, a następnie jeszcze kilkukrotnie powtórzył wyrażenie baudelaire’owski trup, za każdym razem z coraz większą swobodą, lekkością, jakby coś puściło, jakaś blokada, i teraz właściwie unosił się wraz z wypowiadanym baudelaire’owskim trupem, oddalając się coraz bardziej od szefa wydziału i jego mocno zaciśniętych ust.

DATA PUBLIKACJI: 23 sierpnia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018