Jacob Jordaens, Satyr grający na fujarce (dzieciństwo Jupitera) (fragment)
Jacob Jordaens, Satyr grający na fujarce (dzieciństwo Jupitera) (fragment)

O namiętnościach duszy

o tym, że prawdziwe są tylko uczucia, choć droga do nich jest kręta, pełna kamiennych przeszkód, uskoków i zwątpienia


Wycieczki w góry są niezmiennie interesujące i odkrywcze. Na tyle, że chce się w nie wracać chociażby tylko po to, by przy okazji pokonywania leśnych, stromych duktów oraz wspinania się a to na mniejsze, a to na większe szczyty lepiej zrozumieć ot, na przykład, metafizykę Kartezjańską. Ostatnio, zaopatrzony w reprint opracowania Ferdinanda Alquié, które połknąłem w całości, spędziłem kilka godzin w przesadnie i już przed odjazdem z Warszawy opóźnionym TLK do Krakowa (Cóż to za dokonanie?! – Witkacy napisał „Szewców” w pociągu z Zakopanego, tyle że przez Radom przed wojną jeżdżącego), dzięki czemu mogłem w drodze w Beskid Wyspowy uznać trafność uwag siedemnastowiecznego filozofa o naturze Bytu i wypunktować nadużycia interpretacyjne Alquiégo.

​Idzie się pod górę z mozołem przynależnym wiekowi i wypitej po drodze pigwówce oraz, ibidem, wiśniówce, nabytych w sklepie myślenickim, ma się przed sobą drobne wykwity kambru i pliocenu, narośla koślawe, porozrzucane bezładnie, jak kupy olbrzyma, które połknąć (w sensie wspiąć się na nie) należałoby bez uronienia kropli potu, a tymczasem człowiek idzie i idzie, zmienia kolejny podkoszulek, ciągle wydaje mu się, że to już, że już za kolejnym leśnym zakrętem, że jest prawie na szczycie, na tych marnych 637 nad poziomem, a tu nic, dupa i kamieni kupa, kolejny zakręt, kolejne metry pod górę, więc idzie dalej i pasji dostaje człowiek, że spłaszczonego szczytu nie widać ni schroniska, że nie ma na razie szans na piwo, że to przez złośliwość miejscowych górali nazwano szlak imieniem papieża Polaka, a po drodze postawiono piętnaście Maryjek oraz zajebiście wielki krzyż – jakoby olbrzymi fallus – w punkcie widokowym, żeby ten, i tak kiepski, landszaft jeszcze bardziej spaprać, jakby sam ze siebie nie dość brzydkim był, i nagle doznaje tenże człowiek skromnego olśnienia! Tak, to o tym właśnie pisał Kartezjusz-Descartes, mając na myśli wyrachowania i złośliwości kłamliwego Zwodziciela, choć nie wiadomo, kim on właściwie jest, ale wiadomo, że zwodzi i oszukuje, wprowadza w błąd i mami obietnicami bez pokrycia, szachruje, oszwabia, kantuje! I nie mam na myśli zwykłej góralskiej perfidii nazywania wszystkich polskich szlaków imieniem Jana Pawła Drugiego, ani tej pokracznej i hallowinowej dekoracji emblematami religijnymi, które przybito do co większych i cenniejszych pomników przyrody. Mam zaś na myśli to ciągłe złudzenie co do bytu, że nie jesteśmy go pewni, tak samo jak nie wiemy, co czeka nas za kolejnym zakrętem i że nie pomaga nam przeświadczenie sum res cogitans, kiedy daleko do nalewaka…, ale na szczęście od Bytu możemy się sami odsunąć właśnie w akcie cogito, co nieskończoność naszej woli – słaba ta nieskończoność, skoro „możemy to samo uczynić albo tego nie uczynić” – podnosi do kwadratu – jak pisał w liście do Meslanda w 1644 – tyle, że wystarczy res cogitans umieścić w niezmierzonym labiryncie zakrętów podczas wspinaczki po ciemnym lesie, w przynależnej nam trwale egzystencjalnej samotności, a już nabieramy ontologicznych niejasności i jak Kartezjuszowi wydaje się nam, że żyjemy ciągle w głębokim wirze, którego „ni dosięgnąć nie można, ni z niego na powierzchnię wypłynąć”, jak pisał do Balzaca w 1631 roku.
​I chyba tylko to Kartezjańskie stwierdzenie o złośliwej naturze Zwodziciela przemawia do nas jako argument dowodzący jego istnienia, bo przecież, jeśli taki złośliwy byt jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, to musi on istnieć i to bardziej przekonuje niż „matematyczne sposoby dowodzenia”, które jakoby miał był odkryć, a które wypływają z przeświadczenia, że Bóg jest niezbędną własnością poznania, ale dla nas jedynym ujęciem nieskończoności jest złudne poczucie nieskończoności górskiej ścieżki.
​Cóż to za leśny demon, może złośliwy Σάτυρος – koźle nogi, wysoko postawione spiczaste uszy, ekstatycznie goniący po lesie (i po greckich wazach) za nimfami, zwłaszcza tymi zezowatymi, by, kiedy je wreszcie dopadnie, przerazić obnażonym gigantycznym prąciem w stanie młodzieńczej erekcji, a może podstarzały, pijany i opasły Σειληνός z końskim ogonem i zadem, słusznie radzący Midasowi (wedle Nietzschego), by ten lepiej nic nie wiedział, nie narodził się, nie był, a już w ogóle najlepiej, by jak najszybciej umarł, otoczył nas taką ilością ludzi, którzy mylą się w rozumowaniach – a w większości przypadków wcale ich nie przeprowadzają – co szczególnie dotyczy tutaj żyjących, w tym narodzie wybranym, wybranym właśnie z tego, a nie innego powodu, obdarzając hiperbolą nie tyle Kartezjańskiego wątpienia, co jego zaniechania, nie tyle myśleniem, co jego brakiem, sprawiając, że nikt z tych non cogitans nie czyta już „Pana Cogito”.
​Życie to nie bajka, a na dodatek świat jest li tylko baśnią – fabula mundi. Na szczęście – jak przekonuje Descartes księżniczkę czeską Elżbietę (która choć nigdy w Czechach nie była, to przecież mogła być polską królową, żoną Władysława IV, gdyby nie ślepota głupiej szlachty elekcyjnej i ograniczonych dworzan, którzy odrzucili możliwość ożenku młodego Wazy z jedną z najmądrzejszych kobiet ówczesnej Europy, po jej odmowie przejścia na katolicyzm, i pomimo, że Elisabeth Simmern van Pallandt urodziła się u nas, czyli w Krośnie Odrzańskim, no, dobrze, wówczas było to Crossen an der Oder, ale odzyskaliśmy…) – prawdziwe są tylko uczucia. O ile są nam dostępne.

DATA PUBLIKACJI: 9 listopada 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 13 listopada 2017