na podstawie fotografii Gritze 1936
na podstawie fotografii Gritze 1936

Gritze

Wydał nas syn dozorcy, jego własny syn. Niemcy później zabili także dozorcę, za ukrywanie Żydów. Przyszedł do sklepu z niemieckim żołnierzem. To był gruby żandarm

Ukrywaliśmy się w sześcioro. Ja, Rywka, Regina Grynberg, Icek Lejbuś, Józek Józefowicz i Mala Brumer.

Nazywam się Bela Kopacz. Jestem córką Chaima Kalmanowicza, nauczyciela języka niemieckiego w szkole tarbut, żydowskiej szkole świeckiej, która stała przy ulicy Wareckiej. Moja mama używała imienia Helena, mieszkaliśmy przy Warszawskiej 30. Tułałam się przez prawię całą wojnę po wsiach, ukrywałam się w lesie. Kiedy z niego wyszłam, żeby wrócić do domu, nikogo już nie było. To znaczy trochę Żydów wróciło do Gritze, ale Polacy nie chcieli nikomu oddać zajętych mieszkań, domów i sklepów. Mnie zabrali do sierocińca w Chorzowie. Stamtąd, przez Niemcy, dotarłam do Włoch i w końcu po dwóch latach do Izraela. Mieszkam teraz kibucu Jagur.

Było nas sześcioro. Ja, moja siostra Rywka, Regina, Icek, Józek i Mala. Ukrywaliśmy się we wnęce sklepu, w skrzyniach na bieliznę. Dozorca domu, który też wcześniej był żydowski, wiedział o nas i brał za nas pieniądze. Nasi rodzice musieli płacić mu po pięćdziesiąt złotych za dzień, a właścicielom sklepu mama musiała oddać wszystkie swoje kosztowności, obrączki, zegarki, łańcuszki, futra i meble. Musieli tak zrobić. Rodziców Józka, który był synem dentysty, zastrzelili pijani żandarmi, urządzili sobie kiedyś zabawę na ulicy i strzelali do Żydów jak do kaczek, a oni byli akurat na Mogielnickiej, taki traf, więc jego rodzice nie mogli za niego płacić, chociaż Polacy wiedzieli, że to byli bogaci Żydzi i chyba tylko dlatego zgodzili się go ukrywać. Na szczęście ktoś z rodziny Józka miał pieniądze, ale i tak baliśmy się, że dozorca nas wyda, ale to nie on nas wydał, wydał nas jego syn, wydał nas i swojego własnego ojca.

Wtedy wszyscy żyliśmy w ciągłym strachu przed Polakami. Obławy były często z polskich donosów. Za każdą żydowską głowę Niemcy płacili metr żyta. Szukała nas polska policja, ale inni Polacy też.

Rodzice obawiali się wojny, również dlatego, że Polacy byli w stosunku do nas coraz gorsi i atmosfera robiła się nieznośna. Poszturchiwania, szykany, w końcu jawne ataki, upokorzenia, malowanie twarzy białą farbą w bramach domów. Tata mówili o wyjeździe na wschód i podobno część młodzieży uciekła do Lwowa, to byli chyba jedyni, oprócz mnie, grójeccy Żydzi, którzy przeżyli okupację. Ale później wcale nie było łatwiej.

Raz do miasta, kiedy było już getto, przyjechali okoliczni chłopi. Byli zupełnie pijani, śpiewali jakieś wojenne piosenki, zachowywali się tak, jakby ktoś ich specjalnie przysłał. Część z nich wdarła się do naszych domów, rabowali, szukali kosztowności, ale zabierali nawet pierzyny. Kobiety chowały się w obawie przed gwałtami, ale i tak były, ja słyszałam, mama kazała mi się schować, ale słyszałam to.

Wydał nas syn dozorcy, jego własny syn. Niemcy później zabili także dozorcę, za ukrywanie Żydów. Przyszedł do sklepu z niemieckim żołnierzem. To był gruby żandarm. Nazywał się Schultze. Kiedy wszedł do sklepu od razu skierował się w stronę skrzyń, gdzie się schowaliśmy. Musiał wiedzieć. Najpierw otworzył moją.

– Guk mal, so ein schönes judisches Kind. Komm raus, Fräulein!

My chodziliśmy wszyscy do polskiej szkoły. Mówiliśmy dobrze po polsku, a niektórzy uczyli się niemieckiego. Dużo żydowskich dzieci chodziło do polskich szkół, do gimnazjum i do liceum. Wtedy w Gritze było kilka polskich i żydowskich szkół powszechnych, gimnazjum i liceum Piotra Skargi. To były dobre szkoły.

Obok sklepu, zaraz na początku Mszczonowskiej była herbaciarnia Lesera Chaima. Chodziliśmy tam z koleżankami na ciastka. Polacy zajmowali te sklepy, kiedy Żydów zaczęto przepędzać do getta. Przejęli na samym początku sklep Kiwy Brauna, cukiernię Ostwinda, sklep Budzynera, a potem wszystkie inne. To się odbywało za zgodą władz. Co to były zresztą za władze? Niemcy na burmistrza wyznaczyli Polaka, zdziecinniałego staruszka, Antoniego Wojdaka, który wykonywał wszystkie ich polecenia. Prawdziwą władzę sprawował Landkomisarz Maurer. Polacy szybko przejmowali żydowskie składy i nazywali je „chrześcijańskimi”, mówili Niemcom, że już wcześniej „upatrzyli” sobie jakiś sklep i zaczynali prowadzić tam handel.

Przed wojną w Gritze żaden Żyd nie mógł oczywiście zostać nigdy burmistrzem i wielu mówiło, że tak ma być, bo żyjemy w Polsce i władze muszą być polskie, choć było nas tam więcej niż Polaków, ale mogliśmy mieć swoich radnych. Często w radzie miasta, jak mówił tata, było nas więcej, tak jak więcej było nas po prostu w mieście. Ale już przed wojną, kiedy zaczęły się nagonki i ataki na Żydów, część zaczęła wyjeżdżać do Palestyny i do USA, głównie z powodu jawnej wrogości Polaków.

Ja byłam z naszej szóstki najstarsza. Wszyscy mówili, że jestem bardzo piękną Żydówką. Miałam długie jasnoblond włosy. Może to mnie uratowało. Ale też ze mną był największy kłopot. Pozostałe dzieci były małe i łatwo je można było schować, ze mną było trudniej.

Skąd u nich ta nienawiść, która wszystkich opanowała, tych absolwentów Heidelbergu, Fryburga, ochotników z Moguncji i Lipska?

Ukrywających się dzieci poszukiwała polska policja. Kiedy Polacy wydawali Żydów, Niemcy najczęściej szli po nich z pejczami i prowadzili na kirkut, tuż obok cmentarza parafialnego i tam ich zabijali, spychali do wspólnej mogiły, posypywali warstwą ziemi i wapna, i było po wszystkim.

Ci Żydzi, którzy przeżyli wojnę, uciekli zaraz na wschód, do Lwowa i uratowali się w Związku Sowieckim. Po wojnie wrócił do Gritze Hersz Reiter, był ode mnie o kilka lat starszy, przed wakacjami 1939 roku zdał maturę i pojechał do Lwowa na studia. Wrócił do miasta po wojnie, ale nie wiadomo co się z nim stało, ani gdzie zginął. Wtedy zamordowano także Mojsze Grynberga i Nycha Fejgmana. Zamordowali ich Polacy. Wrócili z obozu w Smoleńsku. Wróciło też dwóch braci Hammer. Wiem, że doktor Jerzy Gruss i jego żona Jadwiga zostali zamordowani przez AK. Wtedy wszyscy pozostali uciekli do Wrocławia, mnie zabrano do Chorzowa, do sierocińca.

Podobno wróciło nas do Gritze w 1945 roku tylko sześćdziesiąt siedem osób. Tylu zostało nas z pięciu tysięcy. Po roku było już tylko trzydziestu, a w grudniu 1946 w Gritze nie było już nikogo z nas, żadnego Żyda, miasto stało się zupełnie judenrein, nad czym tak usilnie pracowali Niemcy, a co udało się dopiero po wojnie, Polakom.

Nikt nie czuł się bezpiecznie. Niemcy traktowali nas nieludzko. Skąd to się u nich wzięło? Nazione dei poeti, musicisti e filosofi… Skąd u nich ta nienawiść, która wszystkich opanowała, tych absolwentów Heidelbergu, Fryburga, ochotników z Moguncji i Lipska? Selekcjonowali ludzi do pracy. To była przepustka do życia, ale praca okazywała się tylko jego krótkim i męczącym przedłużeniem. Rodzice pracowali po dwanaście godzin. Do jedzenia dostawali zupę z trawy. Po pracy było najbardziej niebezpiecznie, ale najgorzej było trafić na roboty poza Gritze, bo wtedy już się nie wracało.

Granatowi policjanci musieli codziennie przyprowadzić na kirkut po dziesięć „główek” żydowskich. Taką mieli obowiązkową dniówkę. Każdego dnia były tam egzekucje. Czasem nawet, żeby wykonać dniówkę, przynosili martwe żydowskie dzieci w workach. Nie wiem skąd, ale podobno widziało to wiele osób.

To oni zajmowali się Żydami w czasie wojny. Przed wrześniem byli polskimi policjantami, a ich mundury w czasie wojny nie miały tylko polskich emblematów, polskiego orzełka, poza tym były takie same. Zachowywali się różnie, ponoć część z nich należała do AK, ale większość współpracowała z Niemcami, była im posłuszna i wyłapywała ukrywających się Żydów. Niektórzy godzili się na łapówki, żeby kogoś uwolnić, ale tylko niektórzy.

Żandarm wyciągnął mnie ze skrzyni. Stanęłam naprzeciw niego. Patrzył się na mnie przez chwilę, na moje jasne włosy, poskręcane i w zupełnym nieładzie, pogładził je.

– Bist du Jude? – zapytał z niedowierzaniem.

Syn dozorcy stał za nim i przyglądał mi się uważnie.

Kiwnęłam głową, że tak. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Ale myślę, że on jednak nie całkiem chciał uwierzyć, że jestem Żydówką. Inaczej bym się nie uratowała.

– Wie heisst du?

– Bela – odpowiedziałam.

Umierałam ze strachu.

– Bela? Doch sehe ich, dass du hübsch bist!

Moi rodzice nie byli bogaci, ale zrobili wszystko by dać mi dobre wykształcenie. Chodziłam do polskiej szkoły, mówiłam dobrze po polsku i nieźle po niemiecku. Może już wtedy bali się nastrojów, które zaczęły panować na mieście i w całym kraju, może woleli zrobić ze mnie Polkę, co mi wcale nie przeszkadzało. Sami byli bardzo zasymilowani, mówili po polsku, jeździli po świecie. Kochałam książki, czasem tata kupował „Wiadomości Literackie” i czytałam je w domu. Dzięki szkole i polskim lekturom mówiłam płynnie i bez akcentu, a moje polskie przyjaciółki nigdy nie robiły sobie z tego żartów. Do dzisiaj mówię dobrze po polsku i kiedy w naszym kibucu zjawi się jakiś Polak lub polska rodzina, nie mogą się nadziwić. Nikt nie rozpoznałby we mnie Żydówki, przecież nasz dom był polski. Miałam niebieskie oczy i jasne blond włosy, co wzbudzało zazdrość moich koleżanek. W szkole uczyłam się niemieckiego, a mój tata powtarzał go ze mną w domu. Tłumaczył poezję, ale tylko dla siebie, nie wydawał tego nigdy i niestety wszystkie te tłumaczenia zaginęły w czasie wojny, no a dzięki temu, że ćwiczyliśmy niemiecki w domu, przeżyłam wojnę, przeżyłam ją dzięki moim blond włosom i dzięki mojemu ojcu….

Wiedziałam, że zaraz znajdzie pozostałych. Starałam się nie zerkać w stronę wnęki, żeby syn dozorcy nie odgadł, gdzie się schowali pozostali, ale on już wiedział. Patrzyłam prosto przed siebie. Sklep był pusty, właściciele uciekli. Żandarm odwrócił się i spojrzał na mnie. Zobaczył jak usilnie staram się nic po sobie nie dać poznać i zaśmiał się.

– So ein braves Mädchen!

Powoli podszedł do wnęki.

– Spielen wir warm und kalt, mein Kind? Bist du fertig?

– Nein, Herr Offizier! – do oczu napłynęły mi łzy.

– Wie so, Bela?

– Ich kann jetzt nich spielen, Herr Offizier.

– Na und? Warm oder kalt? – zapytał wskazując wnękę.

– Kalt, Herr Offizier! – krzyknęłam szlochając.

– Aber doch, es ist sehr warm, sehr, sehr warm, meine kleine Bela!

Niemcy wyciągali dorosłych z domów, ustawiali na ulicy w szeregu z rękoma w górze i kazali im tańczyć i śpiewać różne zimres. Ważne osoby zmuszali do sprzątania ulic, poniżali ich, bili, obcinali brody i robili sobie z tego zabawę. Poniżali tak naszego rabina. Te poszturchiwania i poniżenia szybko zamieniły się w zabijanie. Bandyci z Schutzpolizei i z Sonderdienstu bawili się w strzelanie do ludzi na ulicy i bicie ich pejczami. W końcu zaczęli zabijać bez ostrzeżenia, ot, tak po prostu, szli ulicą, widzieli Żyda, wyciągali z kabury pistolet, odbezpieczali i strzelali w tył głowy, gratulując sobie później i śmiejąc się. Czasem ustawiali po kilku w rzędzie i próbowali to zrobić jednym strzałem, żeby zaoszczędzić amunicję. Większe zabawy robili w chrześcijańskie święta, chyba wydawało się im, że tak je lepiej uczczą, strzelając do Żydów. W noc sylwestrową 1942 wpadli na ulicę Zatylną, strzelali do ludzi i bili ich pejczami. Później poszli do kasyna wojskowego i cieszyli się z nadejścia Nowego Roku. Polacy, usłużni i w oczekiwaniu na nagrodę, donosili im o ukrywających się poza gettem, prowadzili ich do mieszkań, do piwnic, komórek, denuncjowali sąsiadów.

Wielu mówiło, że getto w Gritze to nie było prawdziwe getto. Nie było muru, nie było drutu kolczastego, żyliśmy jednak w strasznych warunkach.

Gritze było naszym miastem. Moja rodzina mieszkała tutaj od pokoleń. To była nasza ojczyzna, nasze miejsce na ziemi i nikt z nas nie wyobrażał sobie innego. Mieszkała tam polska mniejszość, a nie żydowska. Było nas więcej niż w innych miastach Mazowsza – w Mogielnicy, Warce, w Tarczynie, a pamiętam, że w tych wszystkich, jak mówili Polacy „żydowskich mieścinach” mieliśmy jakąś rodzinę – ciotki, wujków, a moi kuzyni jeździli czasem do Góry Kalwarii. Ich losy potoczyły się różnie. Część Żydów uważała, że trzeba uciekać do getta w Warszawie i nigdy stamtąd nie wrócili. Kiedy o tym, co dzieje się w warszawskim getcie opowiedział nam Josef Hammer, to z przerażenia, jakie nas wszystkich ogarnęło, część wyjechała do Białobrzegów, gdzie getta jeszcze nie było, licząc na ratunek, nawet nasz rabin Ele Lipszyc. Dom rabina znajdował się przy Lewiczyńskiej. Wielu Żydów spotykało się wówczas przy Lewiczyńskiej, w bożnicy, naprzeciwko mykwy.

– Wer haben wir hier, schöne Bela! Siehst du?

Żandarm wyciągał ze skrzyni po kolei wszystkie dzieci – Reginę, Rywkę, małego Icka, który miał dopiero cztery lata, Józka i pięcioletnią Malę.

– Bela, du hast doch nicht „warm” gesagt und was sagst du jetzt dazu?

Stałam w tym samym miejscu. Z przerażenia nie mogłam się ruszyć. Józek i Mala przybiegły przestraszone do mnie. Złapały mnie za nogi.

– Lass doch die Kindern und ruf eine Dorosche an. Wir warten auf dich, nicht wahr meine Kindern?

Wyszłam na ulicę. Chciałam uciec, ale przecież nie zostawiłabym siostry, ciągle miałam nikłą nadzieję, że ją uratuje. Niedaleko stał fiakier, zamachałam na niego. To był Ajzyk Kurc, woził Niemców, czasami jeździliśmy z nim, kiedy rodzice zabierali nas do kuzynostwa. Miał najładniejszą dorożkę w mieście. Zamachałam na niego. Bałam się, że jemu też może się coś stać przeze mnie.

– Panie Kurc, niech pan nam pomoże, niech pan poczeka tutaj – krzyczałam przerażona.

Wbiegłam do sklepu. Schultze siedział na jednej ze skrzyń. Wokół niego stały dzieci. Dawał im cukierki, które wziął z półki, głaskał po główkach.

– Da bist schon, Bela! Kindern, jetzt werden wir eine kleine Excursion machen, gut?

Józek, który najlepiej rozumiał niemiecki, przytaknął mu głową.

– Gut! Sehr Gut! Kommen euch mit – zakomenderował – Bella, du auch.

Myślałam, że upadnę, nogi zrobiły mi się jak z gumy.

– Chodźcie – powiedziałam do dzieci – pojedziemy z panem żandarmem.

Wielu mówiło, że getto w Gritze to nie było prawdziwe getto. Nie było muru, nie było drutu kolczastego, żyliśmy jednak w strasznych warunkach. Szczególnie od chwili, kiedy do miasta przesiedlono Żydów z Łodzi, z Kujaw, z Włocławka. Dopiero wtedy utworzono getto. Nie trwało to też długo, po trzech miesiącach wszystkich przesiedlono do Warszawy.

My, wkrótce po wkroczeniu Niemców przenieśliśmy się do naszych przyjaciół. Mieszkaliśmy we dwie, a później już kilka rodzin w jednym mieszkaniu, pamiętam, że było nas ośmioro w pokoju, my – czyli ja z moją siostrą, rodzice i rodzina Szoela Lachmana, który wszedł do Judenratu i przynajmniej jakiś czas był bezpieczniejszy niż inni Żydzi. Judenrat nakazał wszystkim noszenie opasek i powołał służbę porządkową. Po roku od wybuchu wojny Niemcy wysiedlili większość Żydów do getta. Zapanowała panika, zaczęliśmy szukać mieszkań, bogaci szybko się przenieśli, do ostatnich dni zostali najbiedniejsi, dla nich w getcie zostały tylko piwnice i strychy. Za wyjście poza getto groziła od razu śmierć. Niemcy zabijali wtedy bez ostrzeżenia. Panował straszny ścisk, ponieważ dosiedlili do nas Żydów z okolicy, wszystkich ścisnęli w niewielkiej części miasta. Czasem w jednym pokoju było kilkanaście osób. Zdarzało się, że ludzie wychodzili na przymusowe sprzątanie ulic, a wtedy Niemcy, pod pretekstem pozostawienia mieszkań w nienależytym porządku, odłączali od getta kolejne ulice, robiąc miejsce Polakom, a ludzie musieli dołączyć do pozostałych, co jeszcze bardziej zwiększało ścisk. Nie było co jeść, Niemcy chcieli zabić nas głodem. Widziałam jak moi rodzice tracą siły. To wtedy zaczęli mnie ukrywać w sklepie. Z robót każdego dnia wracało coraz mniej dorosłych, a najczęściej, po całym dniu pracy, Niemcy zabijali na ulicy tych najsłabszych.

Polacy i Niemcy dosyć zgodnie współpracowali w zabieraniu nam wszystkiego – domów, mieszkań, kosztowności, ubrań, a nawet ziemi. Wujek Jankiel Grynberg posiadał aż trzy hektary ziemi w samym mieście. Pewnego dnia powiadomiono go, że ziemia nie należy już do niego, ale do niejakiego Stężyckiego.

Nigdy nie czuliśmy się bezpiecznie, nawet w domu. Ciągle nas nękano, szukano cennych przedmiotów, jakby w każdym żydowskim domu kryć się miały jakieś skarby. Na niewiele zdało się zamykanie na klucz, napastnicy podpalali drzwi, wyważali je siłą, żyliśmy w ciągłym strachu, rabowano, gwałcono, chowaliśmy się w piwnicach, na strychach. To wyglądało na systematyczną akcję. Zabierali nam wszystko – meble do swoich mieszkań, dywany, kilimy, żyrandole, godność. Jakbyśmy już wtedy byli martwi.

niektórzy wołali „Koniec z Żydkami!”, czasem ktoś podbiegł i zabrał coś z kolumny, ubrania, tobołki

Żandarm wsiadł pierwszy. Usadowił się wygodnie w dorożce i machnął zachęcająco do nas. Podałam mu Icka i Malę, potem weszła moja siostra, Józek i Regina. Rywka patrzyła się na mnie z przerażeniem.

Kiedy do Warszawy wybudowano drogę, można tam było już bez przeszkód jeździć automobilem lub autobusem. Rodzice wybierali się tam czasem w niedzielę lub sobotę, czasami zostawali u naszej cioci w Warszawie. Chodzili do teatru, do kina. Zostawała z nami wtedy opiekunka. Była Polką. Nazywała się Jadwiga i bardzo ją kochaliśmy. Ale zaraz po wybuchu wojny uciekła. Nie rozumiem, dlaczego tak się zachowała, przecież była częścią naszej rodziny.

Niemcy skorzystali z tej drogi przy likwidacji getta. Deportacja rozpoczęła się w szabas, ogłosił to Noech Bitter, a ci co zgłosili się pierwsi mieli „wielkie szczęście”, bo mogli zabrać wszystko, co chcieli, nie wiedzieli jednak na czym to szczęście polega. Mieli stawić się w niedzielę na podwórzu Lejba Kurca, naprzeciwko Judenratu, ruszyli w drogę, ale zanim dotarli do Warszawy, po drodze wszystko im zabrano. Nikogo z nich już nigdy nie zobaczyliśmy.

Potem były kolejne transporty. Zebrano Żydów na rynku, pełno gestapo, wszystkich bardzo bito, nawet małe dzieci, nic nie można było ze sobą zabrać i popędzono na dworzec kolejki wąskotorowej i znowu bijąc i zabierając dobytek, załadowano do bydlęcych wagoników. W drodze na stację zabijano starych i chorych, także na dworcu. Przy wywożeniu obecni byli też volksdeutsche i Polacy, którzy okradali i bili kobiety batami, a małe dzieci wyrzucali z ciężarówek na bruk i potem kopali, kobietom zabierali futra, pieniądze, jeśli kto miał i zrywali biżuterię, wyrywając z uszu kolczyki, ściągali pierścionki łamiąc palce, jak byśmy byli żywymi trupami. Pozostali Polacy przyglądali się, nie wolno im było nic do nas mówić ani pomagać, ale niektórzy wołali „Koniec z Żydkami!”, czasem ktoś podbiegł i zabrał coś z kolumny, ubrania, tobołki, tak że niektórzy zostawali z niczym.

Całą drogę trzymałyśmy się za ręce. Rywka siedziała obok mnie, a Icek i Mala u mnie na kolanach. Żandarm wyglądał na zadowolonego. Przyglądali się nam ludzie, pokazywali sobie palcami. Usłyszałam, jak ktoś zawołał: „Dobrze, niech zabiorą te żydowskie dzieci”. Syn dozorcy cały czas biegł za dorożką.

Kirkut jest dzisiaj już tylko wąskim pasem ziemi przy obwodnicy miasta, otoczonym drutem kolczastym, zamkniętym dla tych co tutaj leżą i dla tych, którzy chcieliby tutaj wejść, nie ma macew, tylko zbiorowa, bezimienna mogiła dla kilku tysięcy, a przecież kirkut był równie duży co sąsiadujący z nim cmentarz parafialny. Tuż przy murze cmentarza jest piaskarnia, samochody z przyczepami podjeżdżają, żeby zabierać piach, z którego wystają białe ludzkie kości. W wiśniowym sadzie, który rośnie na starych grobach z drugiej strony kirkutu, ktoś strzelał ze śrutu do szpaków, próbujących posilić się ciemnoczerwonym sokiem nieomal czarnych, dojrzałych owoców.

Kiedy dojechaliśmy do bramy kirkutu, wiedziałam już, co nas czeka. Żandarm zarzucił karabin na ramię.

– Bela, du wartest hier, ich komme gleich – i wziął za rękę moją młodsza siostrę.

Kirkut w Gritze 1923 r., Arthur Levy, via Wikimedia Commons
Kirkut w Gritze 1923 r., Arthur Levy, via Wikimedia Commons

Nie wiem dlaczego mnie zostawił. Może miał jakieś plany wobec mnie, może wystarczyło mu pięć żydowskich główek tego dnia, może nie pasowała mu moja aryjska uroda, może za bardzo różniłam się od pozostałych.

Rywka przytuliła się do mnie. Płakałyśmy.

– Powiedz rodzicom, że ich kocham, Bela.

Dobiegł syn dozorcy.

Schultze szarpnął Rywkę za ramię.

– Na schon gut. Gehen wir!

Poszli z żandarmem. Trzymali się za ręce. Jedno po drugim.

Syn dozorcy pobiegł gorliwie za nimi. Nie chciał, żeby minęła go nagroda.

Cały kirkut był już wtedy zniszczony, zabrano macewy i wyłożono nimi chodniki i drogę do Kobylina, gdzie mieszkał Werner Zimmermann, niemiecki starosta, groby były rozkopane w poszukiwaniu kosztowności.

Za chwilę zniknęli. Usłyszałam krzyki. Chciałam biec, ratować siostrę, ale najpierw rozległ się pierwszy strzał, po nim szczęk zamka, drugi strzał, szczęk metalu, trzeci strzał, czwarty i piąty. Rywka, Regina, Mala, Icek i Jozek. W takiej kolejności? Nie wiem.

I wtedy uciekłam. Ajzyk krzyczał coś za mną, ale nie wiem co, byłam jak w amoku, z dala usłyszałam stukot kopyt, krzyki żandarma i strzały. Odbiegłam na tyle daleko, że nie mógł już mnie zobaczyć. Jacyś ludzie wołali coś za mną. Wtedy uciekłam do lasu i wróciłam do miasta dopiero po trzech latach. Nikt z mojej rodziny już nie żył.

Czerwony Krzyż zabrał mnie do Niemiec, a stamtąd z żołnierzami Betaru pojechaliśmy do Santa Maria al Bagno w Apulii, na sam koniec włoskiego buta. To była moja najdłuższa podróż. Kiedy dotarliśmy na miejsce, ujrzeliśmy piękną mała zatokę. Niektóre z nas przyjechały nad morze po raz pierwszy w życiu. Do Palestyny płynęliśmy dwa razy, bo Brytyjczycy nie chcieli nas wpuścić do portu w Hajfie, więc musieliśmy czekać w obozach przejściowych na Cyprze.

Mam na imię Bela, a na nazwisko Kopacz. Bela Kopacz. Urodziłam się w Gritze na Mazowszu, jak moi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie. Jestem ostatnią Żydówką, która przeżyła okupację i powrót do miasta po wojnie. Kiedy wybuchła wojna, miałam osiem lat, a kiedy likwidowano getto, dziewięć. Tata dał mi tak na imię, ponieważ jak nikt inny w rodzinie miałam blond włosy i niebieskie oczy, pamiętam, że czasem, kiedy uczyliśmy niemieckiego, mówił do mnie „Mein hübsches, braves Mädchen!”.

Gritze to było moje miasto, moje rodzinne miasto, z którego wielu Polaków się śmiało. W Warszawie lepiej się było nie przyznawać, że stamtąd pochodzisz.

29 sierpnia 2016


Jest to historia zmyślona, choć do podobnego zdarzenia, wedle świadków, miało dojść. Postacie także są fikcyjne, ale przecież Bela Kopacz istniała i mieszkała w Gritze naprawdę…

DATA PUBLIKACJI: 18 kwietnia 2018
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 28 kwietnia 2018