Z Miłoszem w Warszawie

Teraz jednak interesowała mnie wyłącznie szczelina pośród dzieł Gombrowicza, która od północnego zachodu graniczyła z Trans-Atlantykiem, podobnie jak poprzednio, lecz od południowego wschodu wyłoniło się oto nowe imperium – rozległa i twarda oprawa jednego z tomów biografii Gombrowicza pióra Klementyny Suchanow.

 

Tak to ruszaliśmy się w tym poranku – który był powtórzeniem dawno umarłych poranków – ale nie było to takie proste… bo wkradło się w pejzaż jakieś nadwątlenie i znów wydało mi się, że wszystko, będąc tym samym, jest czymś innym zgoła.

Witold Gombrowicz

 

No więc przyjechaliśmy po raz pierwszy razem – tylko we dwóch, Miłosz i ja – do Warszawy, Miłosz, lat trzynaście, ja, lat trzydzieści dziewięć. I pięknie! Pojechaliśmy sobie najpierw rowerami miejskimi z dworca na Pragę, do szwagra, który zostawił nam mieszkanie, żebyśmy mogli sobie przenocować, a sam pojechał, jak to on, do Italii. Szwagier podróżuje wyłącznie do Italii, wszędzie indziej na Ziemi, jak mówi, jest gorzej, gdyż nie ma tam Italii. Podobno Goethe powiedział, że jeżeli ktoś raz był w Italii, ten już nigdy nie będzie zupełnie nieszczęśliwy. Jakoś tak powiedział Goethe, albo trochę inaczej, to już szwagier, wybitny znawca Goethego, wie lepiej ode mnie.

Jasny blask szwagrowego mieszkania wzbudza u osób je odwiedzających religijny szacunek, dlatego po wejściu do holu Miłosz najpierw bardzo niepewnie – z nadmierną niepewnością huncwotów – zdjął buty, co jest dla niego czynnością nową, którą wykonuje zaledwie od czterech czy pięciu lat (wcześniej wszędzie po prostu wbiegał), i wszedł do otwartego salonu, gdzie rozsiadł się od razu w białym fotelu. Sięgnął po leżący na białym biurku niebiesko zdobiony wachlarz japoński z elementami plastikowymi, rozłożył go i zaczął się wachlować. Ja w tym czasie również zdążyłem już zdjąć buty i po miękkim, niebiańsko czystym białym dywanie podszedłem do półki z książkami… Ta biblioteka! Najbogatsza biblioteka domowa miasta Warszawy! Nareszcie! Przez chwilę poczułem się jak w ogrodzie botanicznym w pełni sezonu. Storczyki, palmy i sekwoje. I to wszystko w środku Europy!

– Proszę synu, popatrz, Gombrowicz – wskazałem na dwa grube tomy z oranżowym nazwiskiem świecącym z wypukłych grzbietów. – To był największy błąd komisji noblowskiej – dodałem. – Synu, nazwisko Gombrowicz obciąża sumienia członków komisji noblowskiej… – mówię, ale widzę, że Miłosz ma w uszach słuchawki. – Czego słuchasz? – pytam a on odpowiada jak zwykle: – Niczego – więc ja, jak zwykle, reaguję (taki mamy podział ról): – Strasznie chciałbym posłuchać niczego, mogę? – Miłosz podaje mi białego skorupiaka z plastiku, którego wkładam sobie do ucha i słyszę: Kolejny dzień minął, joł. Z pogodną miną, joł! Pada śnieg, pada śnieg, pada śnieg… Wyciągam słuchawkę z ucha, drugą od razu wyszarpuję z ucha Miłosza, na co on przyzwala… dziwne… ale i wcale nie dziwne…

– Skup się synu. Wina komisji noblowskiej z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego promieniuje na wszystkie następne komisje noblowskie i na wszystkich następnych członków i członkinie wszystkich następnych komisji noblowskich. Do dnia dzisiejszego, a niestety zapewne także do jutrzejszego, każda kolejna komisja noblowska powinna (była) oficjalnie przeprosić za błąd swojej poprzedniczki. Jeżeli tego nie zrobiła, tym samym przejęła, w duchowym spadku, winę komisji z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego naszej ery. Każdego kolejnego roku czekamy na przeprosiny komisji noblowskiej, które nie następują. Z każdym noworocznym konfetti, z każdym hukiem noworocznych sztucznych ogni i z każdą noworoczną euforią ponownie zaczynamy czekać na te przeprosiny, które jednak nie następują, itd. w nieskończoność. Wszyscy nobliści, którzy nastali po Gombrowiczu, są – trzeba to powiedzieć – niewiarygodni! (Może z wyjątkiem Becketta.) Bo jak można uwierzyć w ludzi, którzy skwapliwie przyjęli nagrodę Nobla po Gombrowiczu? Nie dbali o Gombrowicza albo zapomnieli o Gombrowiczu. Beckett otrzymał Nobla w sześćdziesiątym dziewiątym, gdyż Gombrowicz akurat wtedy Nobla nie mógł już otrzymać, ponieważ był zmarł; ale przede wszystkim, Beckett był realnym, więc rzeczywistym konkurentem Gombrowicza, i dlatego też nie mamy do niego o nic pretensji; jednak po sześćdziesiątym dziewiątym liczą się już tylko ci nobliści, którzy odmówili przyjęcia nagrody przez wzgląd na Gombrowicza. Komisja noblowska z roku pańskiego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego popełniła historyczny błąd, o którym my nigdy nie zapomnieliśmy. Pociesza nas tylko jedno, wiesz co?

– Co?

– Najlepsi pisarze nie dostali Nobla. Tołstoj…

– No tak – stwierdza Miłosz, jakby od zawsze wiedział, że Tołstoj.

– Musisz coś przeczytać – mówię do przeglądającego się teraz w srebrnym zwierciadle Miłosza, który wciąż wachluje się powściągliwie. – Masz, przeczytaj na początek Przygody. – Podaję Miłoszowi Bakakaj. 

– A ten Gombrowicz jeszcze żyje? – widzę, że Miłosz patrzy na mnie znad Bakakaju.

– Nie. Zmarł w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym we Francji. Urodził się w Małoszycach, ale nie pamiętam w tej chwili w którym… był po sześćdziesiątce.

– To krótko żył.

– Krótko?

– A na co umarł? – Miłosz kartkuje Bakakaj.

– Chyba na zawał – mówię. – Długo chorował na astmę, ale bezpośrednią przyczyną śmierci był chyba zawał, jakoś tak, albo atak astmy. – Wyciągam z kieszeni telefon i sprawdzam Gombrowicza w Google… nie pamiętam dokładnie którego dnia, ale na pewno w lipcu… Gombrowicz umarł w środku lata… Miłosz tymczasem przestał czytać, zamknął Bakakaj i cisnął go na stojącą pod oknem pufę zdobioną złotą nicią. „Ta pufa z pewnością ma w sobie coś indyjskiego.” – myślę o pufie, bo zasięg słaby, Android w telefonie młynka kręci a pufa jakby z innego świata wyjęta…

– Czyli można powiedzieć, że ten Gombrowicz wyjechał na takie jakby nieskończone wakacje?

– Powiedzieć można wszystko, synu. – Podnoszę Bakakaj z pufy i wsadzam z powrotem na regał… niemalże wsadzam… bo on wcale nie chce się tam zmieścić. No nie chce. Mocuję się z zawieszoną tuż przy suficie, długą na pięć metrów, półką z książkami, które zwarły się w oporny monolit… żeby choć odrobinę miejsca w tym! Pornografia i Trans-Atlantyk ani drgną, wsparte Kosmosem i Ferdydurke od północnego zachodu (Pornografia), a od południowego wschodu dwoma pokaźnych rozmiarów tomami z oranżowym napisem Gombrowicz (Trans-Atlantyk). Ze wszystkich stron piętrzą się inne jeszcze książki, perfidnie opierające się moim staraniom, a wśród nich dzieła Luisa-Ferdinanda Destouchesa, Marcela Prousta, Samuela Becketta, Williama Faulknera, ale też tomy napisane przez dwóch Thomasów – Manna i Bernharda. Na krańcu północnozachodnim majaczą grzbiety masywu Kafki, dzieł zebranych przez szwagra, zaś na krańcu południowowschodnim wybija się ponury grzbiet Śmiechu Kundery. W pewnym momencie zacząłem pomagać sobie miną, która ostatecznie w niczym mi nie pomogła, ale okazała się na tyle groźna i niesamowita, że Miłosz zapytał czy coś się stało.

– A gdzie tam stało, synu, nic się nie stało… tylko nicość szczeliny nie rozpościera się dostatecznie – odpowiedziałem i wysunąłem z półki Pornografię, by w jej miejsce wsadzić Bakakaj, co udało się bez trudu. „Może by tak do teatru z nim, na Ferdydurke? Czy za wcześnie jeszcze?” – pomyślałem, zmagając się z ciasnotą ksiąg – tworem wysoce konserwatywnym i niepodatnym na zmiany czy naciski z zewnątrz – zwartych w porządku alfabetycznym oraz w kilku innych porządkach, które zna tylko ich twórca.

Szwagier nigdy nie dopuścił mnie do tajemnicy kodu, zgodnie z którym poukładane są tytuły w jego bibliotece. Prawda, nigdy nie prosiłem ani o ów kod, ani o ów dostęp, dlatego nie ma z mojej strony cienia pretensji o to… Na półkach na pozór obowiązywała kolejność alfabetyczna, ale po dokładniejszym sprawdzeniu okazywało się, że wyjątków od reguły alfabetyczności jest wcale niemało i że są one rozrzucone chaotycznie na obszarze trzech czwartych księgozbioru, przypominającego kształtem – gdy nań spojrzeć z dystansu szezlonga – Afrykę. Teraz jednak interesowała mnie wyłącznie szczelina pośród dzieł Gombrowicza, która od północnego zachodu graniczyła z Trans-Atlantykiem, podobnie jak poprzednio, lecz od południowego wschodu wyłoniło się oto nowe imperium – rozległa i twarda oprawa jednego z tomów biografii Gombrowicza pióra Klementyny Suchanow.

– Synu! Chodź, słuchaj – mówię – zrobimy tak: wsadzimy najpierw Bakakaj, tu – wkładam palec wskazujący w wąską szczelinę między okładkami – od prawej; i patrz… ta szczelina jest bardzo wąska, spróbuję to wsunąć o tu, o, dociskając ją do tej twardej – o; ale książki są gęsto upakowane, to mi pomożesz, dobra?

– Okejos tato, co mam robić?

– Zrób tak: ja się zaprę i spróbuję to rozsunąć na ile się da, a ty wycelujesz tą książeczką i wsuniesz ją tam, tu, o. – Podaję Miłoszowi Pornografię, z kolei sam wkładam palce w szparę między Trans-Atlantykiem a Bakakajem i z całej siły rozdziawiam ją na boki. Miłosz unosi książkę wysoko nad głową i bez trudu wsuwa ją w poszerzony przeze mnie wyłom. Tak oto Gombrowicz dołącza do Prousta, Becketta, Faulknera, Bernharda, Manna, Céline’a, Kundery i Kafki. Po udanej akcji, Miłosz, jakby zmęczony lub znużony, wraca do wachlowania, zalegając tym razem już nie na fotelu obrotowym mojego świetnego szwagra, lecz na obitym zielonym aksamitem szezlongu; ja z kolei wychodzę na wyłożony bambusową matą balkon, z którego rozpościera się widok na park Skaryszewski i na dwie, trzy chmury rozrzucone byle jak.

„Lipiec – myślę – noc. Astma i noc. Pośród astmy, w wyniku rozwiniętej astmy, z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego lipca, nocą, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego, w Vence, we Francji. Nie zapomnieć.”

DATA PUBLIKACJI: 24 lipca 2018
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 6 sierpnia 2018