biżuteria autorstwa Pameli Zapaty, fot. Agata Araszkiewicz
biżuteria autorstwa Pameli Zapaty, fot. Agata Araszkiewicz

Aborcyjny ruch oporu

Prawo do aborcji powinno być z natury swojej afirmatywne. Towarzyszyć mu musi powszechnie dostępna antykoncepcja oraz wszechobecna edukacja seksualna, a także rozwój myślenia genderowego, które kobietom powinno pomóc rozwijać świadomość politycznej sprawczości, a mężczyznom poczucie odpowiedzialności w kwestiach rozrodczych

Teoretycznie aborcyjny ruch oporu nigdy nie istniał, ale naprawdę chodzi raczej o to, że nic o nim nie wiemy. W Polsce dzisiaj sondaże dotyczące liberalizacji antyaborcyjnego prawa są coraz bardziej przychylne, jednak ciągle myślenie o aborcji wiąże się z odwagą, wywrotowością, pójściem pod prąd wobec hipokryzji oficjalnego dyskursu. W okresie transformacji nasz kraj zaprzepaścił dyskurs modernizacyjny na rzecz rozpamiętywania tanich uraz i hodowania resentymentu. Publiczna debata stała się narodowym mistrzostwem w wynajdywaniu tematów zastępczych. Jak inaczej nazwać fakt, że jednym z pierwszych „osiągnięć” młodziutkiej nowej polskiej demokracji był nie tyle gospodarczy czy społeczny program odpowiadający realnym potrzebom, co zakaz aborcji?

Narodowe emocje a seksualność kobiet

Epigoński paradygmat postromantyczny[2], który zapanował po 1989 roku, przyzwyczajony do utrzymywania polskich emocji rozhuśtanych na wysokościach walki narodowo-wyzwoleńczej, nagle musiał zmierzyć się z czymś tak „banalnym” jak zwykła cywilna wolność. I nie starczyło mu mocy ani doświadczenia. Wyglądało to tak, jakby tradycyjna polska faworyzująca męskość mentalność, nagle zagubiona i przerażona wyzwaniami nowej demokracji, musiała zacząć od podporządkowania sobie kobiet. Choć romantyczne, niepodległościowe hasło, tak ważne w polskiej tradycji, „za naszą i waszą wolność” można by również rozciągnąć na polityczny obszar walki o równouprawnienie, stało się inaczej. Okazało się najdobitniej, że polska jednostka, w imię której toczymy bój od blisko dwóch stuleci, jest raczej rodzaju męskiego.

Czy ten triumf mizoginii wiążę się z brakiem umiejętności przepracowania tradycji militarno-partyzanckich na walkę o wartości egzystencjalne, walkę o nowocześnie rozumianą wolność jednostki, jej płeć i związane z nią miejsce, prawa, uświadomienie i przełamanie dyskryminacji? Bez wątpienia szum skrzydeł polskiej husarii, szum polskiej emfazy i uniesienia martyrologicznego oraz pompatyczne pielęgnowanie historycznej pozycji ofiary, zagłusza jęki wszelkich innych ofiar. Każdemu wyparciu towarzyszy zamaskowany powrót odegnanych treści. Stąd prawdopodobnie bierze się charakterystyczne polskie podstawienie skrajnej prawicy, które każe aborcję nazywać „Holokaustem nienarodzonych”… Ofiary antysemityzmu i ofiary zakazu aborcji, którymi są głównie kobiety, w tym jednym geście zostają skazane na marginalizację i milczenie, wskazując wykluczonych polskiej, katolickiej, męskiej demokracji.

Parę lat temu wzięłam do ręki numer belgijskiego wydania „Elle”, którego naczelna Béa Ercolini w słowie wstępnym pisała z niedowierzaniem o wystawie, zaprezentowanej przez polskich posłów w Europejskim Parlamencie w Brukseli. Sprawa jest dosyć znana – zdjęcia ludzkich płodów porównywano jednoznacznie z obozami Zagłady. Brak taktu i tupet organizatorów pokazu budził u autorki kolorowego pisma nie tylko absurdalne zdziwienie, ale i lęk, związany z natężeniem pogardy wobec kobiet, który w tym akcie dostrzegła. Jej mainstreamowa zachodnia reakcja była w spontaniczny sposób bardziej postępowa niż stanowisko niejednego, niekoniecznie kolorowego pisma w Polsce, ale nawet inteligenckiego magazynu. Aborcja jest tematem medycznym, humanistycznym, egzystencjalnym, ale w Polsce stała się przede wszystkim obszarem taniej demagogii.

Praw kobiet nigdy nie można uznać za ostatecznie osiągnięte – powtarzała jedna z najważniejszych postaci walki o aborcję XX wieku, Simone de Beauvoir. To zaledwie ostatni wiek właśnie, a właściwie jego końcowe trzy dekady przyniosły najwięcej osiągnięć, jeśli chodzi o wolność kobiet. Jak dowodzi francuska historyczka Xavière Gauthier w książce Naissance d’une liberté (2002, „Narodziny wolności”) zanim zachodnia demokracja uznała hasło kobiet „nasze brzuchy należą do nas” minęło wiele „ciemnych” wieków. Tradycja idzie nam wbrew. Grecy i Rzymianie uznawali aborcję za nielegalną, gdyż mogła być dowodem cudzołóstwa, ale chętnie uciekali się do dzieciobójstwa, gdy uznawali je za konieczne. Chrześcijaństwo przecięło wszelką ambiwalencję – jedynie Bóg decyduje o życiu i śmierci. Pod przewodnictwem Kościoła, równie niechętnego antykoncepcji, aż do naszych czasów represja i skazywanie za aborcję się radykalizują i intensyfikują. Pierwsza połowa XX wieku przynosi rodzaj kolejnego polowania na czarownice, czyli prześladowania „fabrykantek aniołków”, jak określała je Gabriela Zapolska, czyli kobiet, dokonujących aborcji nielegalnie. Ruch feministyczny jest tu prawdziwą obyczajową rewolucją – walcząc, przynajmniej na Zachodzie Europy z pozytywnym skutkiem, o przywrócenie podmiotowej roli kobiet w sprawach, które ich przede wszystkim najbardziej cieleśnie dotyczą.

Archiwum Nouvel Observateur z 2011 z okazji 40-lecia "Manifestu 343"
Archiwum Nouvel Observateur z 2011 z okazji 40-lecia „Manifestu 343”

Przełomem okazało się wydanie tuż po wojnie Drugiej płci Simone de Beauvoir, która omawiając kolejne aspekty kondycji kobiet otwarcie mówi o prawie do aborcji. Jednak upłynie 25 lat, zanim ta sama Simone de Beauvoir zredaguje słynny Manifest 343, zwany czasem „Manifestem 343 zdzir”[3], który opublikowało w 1974 roku francuskie pismo „Le Nouvel Observateur” (nr 334, 1974). Pierwsze jego zdania brzmiały: „Milion kobiet dokonuje rocznie we Francji aborcji. Ryzykują życie w warunkach niebezpiecznych dla zdrowia, będąc skazane na nielegalne aborcyjne podziemie, podczas gdy ten sam zabieg wykonywany legalnie jest z medycznego punktu widzenia bardzo prosty. (…) Deklaruję, że sama jestem jedną z nich. Deklaruję, że miałam aborcję”. Tekst podpisało 343 kobiet anonimowych i znanych we Francji i na świecie, wśród nich znalazły się m.in.: Catherine Deneuve, Françoise Sagan, Romy Schneider, Margeuritte Duras. Niezwykły medialny skandal był jednym z największych osiągnięć zachodniego feminizmu, choć potrzeba było jeszcze 5 lat, by francuska prawica (sic!) pod wpływem charyzmatycznej polityczki Simone Veil przegłosowała Prawo do Dobrowolnego Przerywania Ciąży (IVG – Interruption Volontaire de la Grosesse), jak od tej pory się ono nazywa (znamienne, że Simone Veil była więźniarką Auschwitz…).

na skutek zakazu aborcji z polskich gabinetów lekarskich zniknęły nowoczesne, stosowane praktycznie bez zagrożenia aparaty próżniowe (jako zbyt podejrzane) i wróciło się do starej ryzykownej metody łyżeczkowania…

Prawo do aborcji powinno być z natury swojej afirmatywne. Towarzyszyć mu musi powszechnie dostępna antykoncepcja oraz wszechobecna edukacja seksualna, a także rozwój myślenia genderowego, które kobietom powinno pomóc rozwijać świadomość politycznej sprawczości, a mężczyznom poczucie odpowiedzialności w kwestiach rozrodczych. Aborcja może być dokonywana z powodów egzystencjalnych, ale też ze względu na sytuacje zagrażające zdrowiu psychicznemu czy fizycznemu, życiu, lub będące wynikiem przemocy, gwałtu lub traumy. Pamiętam, gdy w połowie lat dwutysięcznych, już mieszkając w Paryżu towarzyszyłam Wandzie Nowickiej na zorganizowanej przez polską Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, której wówczas przewodniczyła, delegacji polskich lekarzy, w wizycie w jednej z najbardziej znanych paryskich klinik dokonujących aborcji Maternité de Lila. Oprowadzająca nas lekarka długo mówiła o specyficznym charakterze wyboru, jakim jest przerwanie ciąży, który dokonuje się zawsze po obowiązkowej wizycie u psychologa i wyczerpującym wywiadzie na temat stanu ducha i życiowej kondycji pacjentki. Kobiety otaczane są przez cały czas wsparciem i opieką, także psychologiczną, niejednokrotnie proszą, aby podczas zabiegu trzymać je za rękę. Poczucie równowagi kobiety, jak i dobra psychofizyczna kondycja traktowane są jako niezbywalne prawa pacjentek.

Zwiedzając tę klinikę, czułam się, jak gdybym była poza społecznym nawiasem, w kobiecym raju, a wszystkie te przeżycia uzmysławiały mi jak bardzo drogocenną i tkliwą rzeczą jest kobieca zdolność prokreacji, noszenia ciąży i rodzenia. Wydawało mi się jednak, że polscy lekarze są smutni. Mimo że w ramach aborcyjnego ruchu oporu (który przecież jednak istnieje!) zdecydowali się na tę podróż, miałam wrażenie, że zabraniają sobie panującego tu doskonałego poczucia empatii wobec pacjentek, czując, że ono im zagraża. Ich komentarze ograniczyły się do informacji, że na skutek zakazu aborcji z polskich gabinetów lekarskich zniknęły nowoczesne, stosowane praktycznie bez zagrożenia aparaty próżniowe (jako zbyt podejrzane) i wróciło się do startej ryzykownej metody łyżeczkowania…

Aborcja jak tabu albo matkobójstwo

Dlaczego nawet dla oświeconych ludzi aborcja jest takim tabu? Jaka gra i o jaką stawkę się tu toczy? Aby przyjrzeć się zbiorowej wyobraźni, weźmy pierwsze z brzegu przykłady dwóch głośnych filmów, których tematem jest aborcja: Vera Drake Mike’a Leigha (2004) i Revolutionary Road Sama Mendesa (2008). Takie okresy jak czas niestabilnej sytuacji światowej i wielki kryzys gospodarczy na pewno nie sprzyjają poprawie sytuacji kobiet – uruchamiają mechanizmy konserwatywne odsyłania ich z powrotem do sfery domowej, do tradycyjnych ról. I oba te filmy, choć z odmiennych pozycji światopoglądowych, to właśnie analizują i przepowiadają. Mike Leigh stworzył zaskakująco zachowawczą opowieść o „dobrej” z pozoru, prostej kobiecie, która jest „fabrykantką aniołków” – potajemnie para się dokonywaniem nielegalnych zabiegów i niechcący sprowadza śmierć na młodą kobietę. Revolutionary Road opowiada o młodej żonie i matce uwięzionej w american dream na amerykańskim przedmieściu, której kolejna ciąża udaremnia plany życiowe. W rozpaczy dokonuje sama aborcji (przy użyciu wieszaka oczywiście!), śmiertelnej w skutkach.

kadr z filmu "Vera Drake" (2004)
kadr z filmu „Vera Drake” (2004)

Oba filmy opowiadają o latach 50. XX wieku, gdy nowy powojenny porządek ukonserwatywnił ideologię społecznych ról kobiety. Aborcja jest w nich jak kobieca autoagresja, nieustannie obraca się przeciwko samym kobietom. Jednak, choć z odmiennych punktów widzenia (Mike Leigh bardziej zachowawczo personalizuje problem i rozlicza się z „dobrem” i „złem” w człowieku, Sam Mendez przeprowadza rodzaj społecznej krytyki amerykańskiego snu), oba filmy ukazują presję, która zamyka kobiety w ubezwłasnowolnionych, ciasnych przestrzeniach mentalnych. To, że nie mają wyboru w walce o swoją wolność, oznacza, że muszą przegrać. Wina jest systemowa i wiąże się z odmową uznania pełni praw kobiety jako nowoczesnej jednostki, która nie byłaby z góry skazana na niepowodzenie.

Aborcja jest rodzajem zwornika bezpieczeństwa sumienia naszych zachodnich patriarchalnych społeczeństw. Oba filmy, mówiąc o aborcji, pokazują śmierć kobiety. W lekturze psychoanalitycznej, przywołując myślenie francuskiej filozofki Luce Irigaray, zaciekłość nieporozumień wokół aborcji odsyła do gestu matkobójstwa, który funduje zachodnią wyobraźnię i struktury symboliczne. Wedle Irigaray, opisane przez Freuda ojcobójstwo, leżące u zarania struktury społecznej, poprzedza stłumione i ukryte matkobójstwo, czego ślady odnajdujemy w mitach greckich. Grecka bohaterka Klitajmestra, czując się oszukana i zdradzona, zabija swego męża Agamemnona, który opuścił ją bez wieści i poświęcił ich wspólną córkę Ifigenię, aby zapewnić powodzenie swej miłosnej i militarnej wyprawie po piękną Helenę. Agamemnon zostaje pomszczony przez swego syna Orestesa, który w zmowie ze swą siostrą Elektrą, zabija matkę. Od szaleństwa ocala go Apollo, ale córka pozostaje w pomieszaniu zmysłów. Tak wedle Irigaray działa społeczny patriarchalny porządek opisany przez Freuda. Syn i córka w społecznym rozwoju mają opuścić matkę, symbolicznie ją zabić, by odnaleźć się w kulturze, domenie Prawa Ojca. Córki pozostają osłabione symbolicznie, nie radząc sobie z tą separacją, zaś synowie powinni, w przymusie substytucji, a więc podporządkowania sobie innej kobiety – odnaleźć matkę. Kobieta nie może więc decydować o swej zdolności prokreacyjnej – ponieważ jest JUŻ ZAWSZE matką, musi rodzić, gdyby podać to w wątpliwość, fantazmat lęku o jej zbrodniczą moc unicestwienia swoich dzieci powraca ze zdwojoną siłą. Jej własne moce prokreacyjne zostają przywłaszczone i zdemonizowane na skutek ukrycia wcześniejszej, dokonanej na niej symbolicznej zbrodni.

Kadr z filmu "Revolutionary road" (2008)
Kadr z filmu „Revolutionary road” (2008)

Pamiętam, jakie poczucie bezpieczeństwa i wolności dała mi wizyta u lekarki w Belgii, gdzie mieszkam, gdy wiele lat później sama byłam w ciąży. Przed pierwszymi badaniami prenatalnymi, choć wykazały one brak jakichkolwiek powodów do obaw, moja ginekolożka wyznaczyła mi także prowizoryczną datę aborcji w razie, gdyby coś było nie tak. Data domniemanej aborcji była jak otarcie się o śmierć, ale na innych zasadach. Przez tyle wieków wolność kobiet otaczana była pogardą i niezrozumieniem, dzisiaj także jest ona stale zagrożona. Zakaz legalnej aborcji jest pełną hipokryzji fikcją. Jest zamachem na psychiczną i fizyczną integralność kobiety oraz jej nieodzowne prawo decydowania o sobie. Jest brakiem poszanowania jej prokreacyjnych zdolności.

3 października 2016, Czarny Protest w Krakowie, fot. Kasia Prus
3 października 2016, Czarny Protest w Krakowie, fot. Kasia Prus

Parasolki sufrażystek, czyli aborcja jest OK!

Każdego roku w Polsce bardzo wiele kobiet dokonuje nielegalnej aborcji. Wiemy o tym, gdy czasami jakaś nasza znajoma musi wyjechać za granicę, aby tego dokonać, lub gdy inna przyjaciółka zbiera na zabieg zbyt drogi i zawsze ryzykowny, gdyż przeprowadzany nielegalnie. Pamiętamy słynny medialny skandal, który wybuchł po opublikowaniu w „Wysokich Obcasach” wywiadu z piosenkarką Natalią Przybysz, w którym wyznała, że zdecydowała się dokonać aborcji poza granicami kraju z powodów egzystencjalnych i zachowania równowagi własnej, dwudzietnej już rodziny. Nawet głosy na polskiej feministycznej lewicy oskarżały artystkę o lekkomyślność i nadmierną potrzebę wygody. Podobnie zresztą w absolutnie krytycznej atmosferze odbyła się akcja Aborcyjnego Dream Teamu na kolejnej okładce „Wysokich Obcasów”, gdzie trzy pogodne młode kobiety wystąpiły w koszulkach z napisem „Aborcja jest OK!”. Zarzucano im użycie złej stylistyki, nadmiernie „różowej” (chodziło o tło i kolor szminki), zbyt dużo glamouru (kobiety były lekko umalowane i uczesane w naturalny sposób), ale najwięcej zarzutów dotyczyło lekkości hasła: „Aborcja jest OK!” („jak tak można?!…”).

pobrane

Tymczasem aborcyjny ruch oporu, czyli konieczność zejścia do podziemia, będzie istnieć tak długo, jak długo ten zakaz będzie obowiązywał. Nielegalna i niebezpieczna aborcja – wraz z historyczną figurą „fabrykantek aniołków” – to jeden z jego najbardziej ciemnych przejawów. Podobnie jak ruch świadomego macierzyństwa, który Irena Krzywicka wraz z Tadeuszem Boyem Żeleńskim założyła w dwudziestoleciu międzywojennym. Polegał on na otwarciu kliniki, która udzielała porad z zakresu edukacji seksualnej oraz utworzeniu dodatku do „Wiadomości Literackich”, najważniejszego pisma epoki, o tytule „Życie świadome” (pisały do niego m.in.: Zofia Nałkowska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Wanda Melcer, stale atakowane wraz z Krzywicką nie tylko przez prawicę, ale także przez liberalnych pisarzy jak Maria Dąbrowska, Jarosław Iwaszkiewicz czy Jan Lechoń za dominację zainteresowania seksualnością…). Podobnie jak gabinet aborcyjny, który Simone de Beauvoir, ryzykując karę więzienia, otworzyła w swoim mieszkaniu, zanim aborcja nie została we Francji zalegalizowana. Podobnie jak Trybunały Aborcyjne, które na początku lat dwutysięcznych organizowała Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny zapraszając media i odczytując historie kobiet, które umarły, zostały trwale okaleczone podczas nielegalnej aborcji lub ją przeprowadziły. Wymieńmy tu jeszcze kolejne ważne punkty złotej listy oporu: komitety Barbary Labudy[4], akcje Kobiety na falach[5] i Lekarze kobietom (proponujący dostęp do antykoncepcji awaryjnej), czy obywatelski projekt Ratujmy kobiety[1]  oraz zaradną Ciocię Basię, grupę aktywistek, udzielających wsparcia w sprawie wykonania zabiegu, działającą dzisiaj w Berlinie. Chciałabym też wspomnieć o ważnym fenomenie z perspektywy belgijskiej historii kobiet. W latach 70-tych brukselski psycholog o polsko-żydowskich korzeniach Marc Abramowicz, blisko współpracujący z gineokologiem Willym Peersem (którego nielegalna i partyzancka praktyka, wymyślona jako polityczny opór, doprowadziła w Belgii do przegłosowania prawa za wyborem) wysyłał pacjentki do Polski, gdzie aborcja była legalna (operacja określana była jako „polish connection”, a na Dworcu Centralnym w Warszawie kobiety odbierała …ciocia Gienia z egzemplarzem belgijskiego dziennika „Le Soir” pod pachą).

Ten ruch oporu ma swoje punkty heroiczne i tragiczne. Na przykład interesujący jest tu przypadek Kai Godek – najbardziej zaciekłej figury reakcji, walczącej o całkowity zakaz aborcji. Uwikłanie w patriarchalną dynamikę powoduje, że kobieta walcząca o ograniczenie wolności kobiet staje się elementem prawicowego szantażu. Umożliwia utrwalanie upodrzędnionej roli kobiet, dając pozorny argument wolności działania i wyborów reprodukcyjnych. Rownież specyficzne znikanie i pojawianie się Kai Godek w publicznej debacie podkresla jej rolę figuratywną.
Ten ruch oporu ma także dużo punktów rozpaczliwych – mniej udanych i mniej skutecznych kart: jak proaborcyjne marsze na początku lat 90., które pomimo wszystko nie wpłynęły na uniknięcie wprowadzenia zakazu. Jak nieskuteczność feministycznych polityczek polskich i polskiej lewicy, którym pomimo obecności w rządzących gremiach nie udawało się przepchnąć tematu aborcji. Ale przede wszystkim, ma bardzo rzadko publicznie opłakiwane ofiary, zmarłe kobiety.

Polski feminizm ciągle nie jest w stanie wypracować narracji „środka” lub inaczej mówiąc narracji post-uniwersalnej, która uwzględniając wrażliwość na perspektywę kobiet, potrafiłaby dotrzeć do politycznego mainstreamu lub społecznego ogółu. Nie mamy wypracowanych jednoznacznych argumentów, nie wiadomo do końca, która linia rozumowania byłaby najbardziej skuteczna (medyczna, społeczna, egzystencjalna, mentalna). Największą przeszkodą jest wzmocniony politycznie reakcyjny i potężny wpływ Kościoła, zawsze uprzedmiatawiającego kobiety oraz obecność religii w szkołach, która zastępuje edukację seksualną i obywatelską w domenie praw reprodukcyjnych. Choć dziś sytuacja w Polsce jest specyficzna – w świetle prób zaostrzenia dostępu do aborcji, przez rządzącą krajem populistyczną skrajną prawicę, sceną społeczną niedawno wstrząsnął masowy fenomen Czarnych Protestów kobiet. W 2016 roku po raz pierwszy w historii na niespotykaną dotąd skalę polskie kobiety – właśnie z powodu aborcji – wyszły manifestować w obronie swych praw przeciwko populistom. Podczas pierwszego dnia protestu padało, więc ulice polskich miast i miasteczek zaroiły się od parasoli. Z jakiegoś powodu ten interesujący symbol, który natychmiast zdominował estetykę protestu, współgra z identycznym motywem ważnym w historii polskiej walki kobiet o swoje prawa. Konieczne jest przypomnieć go dzisiaj, w stulecie wywalczenia przez Polki praw wyborczych w 1918 roku. Szelest parasolek rozkładanych na wietrze historycznie współgra ze stukotem parasolek sufrażystek, które chcąc przyspieszyć decyzję prezydenta Józefa Piłsudskiego, udały się do jego willi, by uderzać w okna ówczesnym atrybutem kobiecej mody. Jednak czy możemy liczyć na to, że wobec triumfu populistów współczesne parasolki będą miały podobną siłę?

Czarny Protest zdumiał swoją wielkością nie tylko radykalną prawicę (czym spowodował zresztą jej ustąpienie w kwestii zaostrzenia prawa). Można go porównać do wczesnej Solidarności – zanim stała się ona politycznym rozgrywającym przy Okrągłym Stole i zanim zamieniła się w anty-kobiecy konserwatywny ruch społeczny, którym jest teraz – była spontanicznym, oddolnym zrywem masowym jednoczącym milion członkiń i członków (kobiety odgrywały w podziemiu zapomnianą i przemilczaną, doniosłą rolę). Czy drugi taki masowy gest będzie miał wyzwoleńcze znaczenie dla praw kobiet w Polsce? Warto podkreślić, że Czarny Protest nie miał tyle charakteru progresywnego, co zachowawczy. Kobiety wyszły na ulicę, by obronić status quo – a więc restrykcyjnego prawa do aborcji, dopuszczającego ją tylko w trzech przypadkach (zagrożenia zdrowia i życia kobiety, gdy ciąża jest wynikiem czynu zabronionego, deformacji płodu), prawa, które nie jest przestrzegane, będąc stale obiektem medyczno-ideologicznych manipulacji.

3 października 2016, Czarny Protest w Krakowie, fot. Kasia Prus
3 października 2016, Czarny Protest w Krakowie, fot. Kasia Prus

Medialne skandale, albo czy kobieta to człowiek?

By lepiej ukazać dynamikę problemu, przywołajmy kolejny skandal medialny sprzed paru lat. Jego specyfika polega na tym, że toczył się on w centrum mainstreamowej debaty. Jedna ze znanych polskich feministek, Katarzyna Bratkowska powiedziała w programie publicystycznym polskiej telewizji, którego tematem było przerywanie ciąży, tuż przed katolickim świętami Bożego Narodzenia: „jestem w ciąży i usunę ją w Wigilię”. Ta deklaracja wraz z medialną burzą, jaką wywołała, okazała się istotnym momentem polsko-polskiej wojny, która toczy się od początku transformacji. Podczas niej Polska stała się krajem, w którym konserwatywna scena publiczna dzieli się na skrajnie i na umiarkowanie prawicową. Nie ma w niej ciągle miejsca na wiarygodną, postępową, nowoczesną i równościową lewicę. W obrębie takiego rozdania żyjemy w państwie, które zamiast tolerancji i otwartości krzewi agresję oraz pogardę wobec inności. Owszem kobiety są spóźnionymi obywatelkami nowoczesnych demokracji zachodnich. Większość praw wywalczyły zaledwie w ciągu ostatniego stulecia, co odzwierciedla dystrybucja ról społecznych i stratyfikacja społecznych napięć. Stosunek do kompetencji kobiet, do kobiecego ciała, rozrodczości, seksualności bardzo długo był elementem walki o kobiecą podmiotowość. Jednak w Polsce – kraju o zaburzonej ciągłości państwowej i trudnej historii, pewne aspekty tej walki są jeszcze bardziej spóźnione, choćby dlatego, że mentalnie pozostajemy ciągle właściwie państwem wyznaniowym.

Katarzyna Bratkowska w studio TVN24, źródło: Youtube
Katarzyna Bratkowska w studio TVN24, źródło: Youtube

Deklaracja Bratkowskiej ściągnęła na nią ataki niesłychanej agresji i poniżenie, potwierdzając, że Polki pewnie długo jeszcze będą obywatelkami drugiej kategorii. Jednym z najważniejszych adwersarzy feministki był akademicki duchowny. Dlaczego osoba żyjąca w celibacie i z daleka od społecznych realiów, ma być autorytetem w sprawie aborcji? Chrześcijański elementarz etyczny, który był tu przywołany, postuluje, że najważniejszą wartością jest życie. To właśnie wywyższenie abstrakcyjnego „życia” pozwalało księdzu głosić z najwyższą powagą nienawistne uwagi o „kobietach nie mogących powstrzymać się od seksu, nawet pomimo dziesięciu aborcji”. Ujawnia to podskórne dno zapiekłej wojny ideologicznej: zakaz aborcji jest elementem walki z kobiecą seksualnością i z kobietami w ogóle. Nie ma w tym nic dziwnego – intelektualny przekaz płynący z pism Ojców Kościoła przez wieki pozostawał niezmiennie mizoginiczny.

Chodzi tu przede wszystkim o krzewienie ideologii niższości i niesprawności umysłowej kobiet, czyli o kontrolę nad nimi w państwie wyznaniowym (znamienne, że Bratkowska zwracała się do księdza per „proszę pana”). „Rozpusta” kamufluje pogardę dla seksualności, „zmiażdżona główka dziecka między nogami kobiety” – jednoznacznie zamyka sprawę aborcji jako aktu kryminalnego. Kobieta pozostaje workiem rozpłodowym. Rozumiemy, że ta argumentacja odzwierciedla zapatrywania osoby duchownej, która mówi z perspektywy swego światopoglądu, uniwersalizując go w sposób pełen nadużyć. Wobec tego, postawa Bratkowskiej pełna bezkompromisowego i beztroskiego buntu miała w sobie coś przekonującego. Czyż nie była już rodzajem punkowego „fuck you” jej pierwotna deklaracja – „dokonam aborcji w Wigilię”? Rozmawiając z politykiem, który był zwolennikiem zaostrzenia kar za aborcję, Bratkowska nie podjęła debaty na temat „prawa naturalnego”, tylko zmieniła zasady gry i charakter dyskusji, powiedziała: „Proszę, by pan doniósł na mnie, pilnował mnie, rozkazał mi urodzić. Pan – mnie. Niech pan powie: «Rozkazuję pani urodzić i będę nasyłał na panią policję i zostanie pani zmuszona»”.

F9BB9379-CBA9-4155-936D-C254DAFEB204

I stała się tym samym bohaterką pierwszych stron gazet, o zgrozo, w okresie świątecznym. Znane dziennikarki, w tym Monika Olejnik, natychmiast zareagowały tonem karcącym i wypomniały jej „feministyczną agresję”. Pewien znany jezuita zaproponował, że wystąpi z zakonu i zaadoptuje dziecko, które ona urodzi. Profeministyczne środowiska starej lewicy wypomniały Bratkowskiej „tragiczną, nieprzemyślaną prowokację”… Medialna burza w szklance wody pozwoliła, by na liberalnej scenie skupić się na inkryminowaniu feministki, która ośmieliła się pokazać, że prawo o zakazie aborcji jest martwe, skazując setki tysięcy kobiet w Polsce na kosztowne podziemne i niebezpieczne zabiegi lub konieczność turystyki aborcyjnej.

Deja vu, Strajk Kobiet 17 stycznia 2018 roku w Krakowie, fot. Dorota Ostrowska
Deja vu, Strajk Kobiet 17 stycznia 2018 roku w Krakowie, fot. Dorota Ostrowska

Ujawnia to polską samoświadomość oblężonej twierdzy. Jesteśmy niemal jedynym krajem w Europie mającym tak ostre prawo regulujące przerywanie ciąży. W Irlandii w wyniku masowego, solidarnego udziału kobiet w krajowym referendum przegłosowano prawo do aborcji, w Hiszpanii wybrany w czasie kryzysu, konserwatywny rząd natychmiast stracił poparcie społeczne, kiedy tylko zabrał się za zaostrzanie liberalnego proaborcyjnego prawa, co dodatkowo wywołało falę ulicznych protestów. W Polsce – w okresie przed, jak i podczas Czarnych Protestów (casus Bratkowskiej, ale i Przybysz, czy Aborcyjnego Dream Teamu) – osoba bezkompromisowo obnażająca aborcyjną hipokryzję naraża się na ogólne potępienie. I co najbardziej przykre – nie ma żadnej znaczącej siły politycznej, która sprzyjałaby proaborcyjnym poglądom. Jest to swoista klęska polskiej demokracji.

Spędzałam wówczas święta w Polsce i byłam zdumiona tym, w ilu rozmowach musiałam tłumaczyć moim rozjuszonym, oburzonym rozmówcom, czym tak naprawdę jest „prawo do aborcji”. Mam tylko jedno wytłumaczenie – niezależnie co byśmy myśleli, we współczesnej Polsce nie ma mowy o żadnej modernizacji, czy liberalizacji obyczajów. Wręcz przeciwnie – rozwija się dziwna, nowa ideologia wyznaniowa, która każdy przejaw działalności i istnienia człowieka, zwłaszcza kobiet, podporządkowuje zachowawczemu rozumieniu norm. Nie ma tu mowy o szerokim rozumieniu seksualności, która ciągle pozostaje domeną prokreacji (macierzyństwo i ciąża pozostają zaś immanentną częścią seksualności kobiecej) jako jednym z najważniejszych aspektów ludzkiej kondycji, wymagającym refleksji i szacunku. Nie ma tu mowy o podmiotowym traktowaniu kobiet, które są, jak uważano w XIX wieku, osobami niespełna rozumu, wymagającymi społecznej kurateli. Dominuje „kolonialne” przekonanie, że „aborcja jest złem, ale złem koniecznym”. Tymczasem zawłaszczanie brzucha kobiety, przymuszanie jej do rodzenia wbrew jej woli, jest nie tylko pogwałceniem jej praw. Jest przede wszystkim odzieraniem z szacunku jej prokreacyjnych zdolności, jest odmową afirmacji kwintesencji jej człowieczeństwa, jaką jest prawo do decyzji – pozytywnej lub negatywnej – o prokreacji. Gdybyśmy nie byli tak bardzo patriarchalnym społeczeństwem może moglibyśmy zaufać kobietom, oddać im ich prawa, nie ograniczając ich przez mizoginiczne przeciwstawianie życia dziecka życiu matki. Zresztą od dawna już psychologia prokobieca podkreśla fakt, że przez wiele miesięcy matka i dziecko są jednością, w tym sensie dobra kondycja matki oznacza dobro dziecka. Gdybyśmy naprawdę afirmowali matkę w kobiecie, przymus rodzenia by w ogóle nie istniał.

Ana-suromai z podziemia, czyli frustracja czy prowokacja?

Czuję ogromną frustrację, pisząc to wszystko. Polski tak zwany kompromis aborcyjny jest fikcją od wielu lat – być może od zawsze, ponieważ nie zadowala żadnej ze stron. Argumenty religijne w świeckim państwie są mizoginiczną drwiną z cierpienia kobiet, argumenty feministek właściwie nie mają żadnej siły przebicia. Praktycznie nic więcej nowego powiedzieć nie można. Możliwa jest tylko jakaś potworna repetycja tych samych gestów, chocholi taniec polskiego piekła. Piekła kobiet. Nie tyle chodzi w nim o to, że taniec piekielny to zawsze dwa kroki naprzód, trzy w tył. Polskie piekło polega na tym, że nawet nikt nie udaje, że chciałby iść do przodu. Problem prawa do aborcji w większości rozwiniętych i dobrze funkcjonujących krajów zachodnich, został jakieś pół wieku temu rozwiązany, nawet jeśli występują nadal na tym tle napięcia. Społeczeństwo obdarza zaufaniem kobiety, starając się zapewnić im pełnię praw, w ramach których tworzy szeroką możliwość asystowania w sprawach życiowo dla nich trudnych. W Belgii debatuje się nad przedłużeniem prawa do wykonania zabiegu do 18 tygodnia ciąży oraz wycofananiem aborcji z kodeksu karnego, gdzie, mimo powszechnej dostępności zabiegu,  jest ciągle, niesłusznie wedle powszechnej opinii, zapisana. W Polsce, gdzie zarówno skrajnie prawicowi, jak i liberalni politycy oraz pełniący funkcje publicznych wyroczni księża mają tylko frazesy na ustach pełne „prorodzinnej polityki”, samotna matka nie jest figurą powszechnego szacunku i politycznej troski (wiadomo, że prawdziwa rodzina musi mieć ojca…).

Magdalena Środa napisała à propos afery Bratkowskiej, że prawicowe oszołomstwo zyskało status prawomocnych wypowiedzi, zaś gdy feministki upominają się o prawa kobiet natychmiast uchodzi to za „nieprzyzwoite”. Prawica szerzy specyficzny kult rozrodczości, epatując roztrzaskanym płodem. Jeśli nie chcemy, by kobiety w Polsce musiały znosić z pokorą swój los i cierpieć w milczeniu, musimy bronić prawa do feministycznej agresji i prowokacji (takich akcji jak wypowiedź Bratkowskiej czy hasło „Aborcja jest OK!” powinno być dużo więcej. Aborcja jest OK! Nie tylko na święta!!!). Uwielbienie dla obrazu zmiażdżonego płodu jest może jakąś kontynuacją właściwego dla polskiej staro-szlacheckiej kultury sarmackiej przywiązania do popędu śmierci, kultu pogrzebu i żałoby. Jest to również odwrócenie się plecami do wszelkiej modernizacji, trwanie przy tym, co przestarzałe. Pro-liferscy Polacy boją się życia. Polski kompromis aborcyjny jest patem – prawica chce go zaostrzyć, feministki nie mają sił go zliberalizować, a lewica się boi. Jedyne co pozostaje, to prowokacja – wyrwa w systemie, przerwanie ciszy. Bezkompromisowy gest Bratkowskiej był strzałem w dziesiątkę. Nie możemy się obyć bez aborcji w Wigilię, taka jest prawda.

Żyjemy w kraju prawicowego obłędu – dyskurs publiczny przypomina oderwaną od rzeczywistości mowę wariata. Triumfuje w niej antyintelektualny kult obskurantyzmu – brak taktu, niepohamowana agresja, wyssane z palca oszczerstwa – to stałe składniki tej społecznej debaty. Czy można zakrzyczeć oszołomów? Dzięki prowokacji Bratkowskiej temat afirmatywnej aborcji wrócił tylko na chwilę, a powinien być stale dyskutowany. Feministka świetnie wykorzystała swoje pięć minut, prezentując rzeczowe argumenty w omawianiu sprawy aborcji z kobiecej perspektywy. Zamiatanie pod dywan problemu aborcyjnego podziemia naraża setki tysięcy kobiet, narażając tym samym ich rodziny, przyszłe lub już urodzone dzieci. Nie dotrzymano żadnej umowy aborcyjnego „kompromisu” – nie ma powszechnego dostępu do antykoncepcji ani edukacji seksualnej. Można jednak próbować odwrócić kierunek debaty, można „zawłaszczać” media, wprowadzić dyskurs empatii dla kobiet.

Bratkowska jako nowoczesna polska kamikadze, igrająca z obrazem aborcji jako śmierci, okazała się sprawną snajperką publicznego dyskursu, choć jej gest nie znalazł szerszego poparcia (w kolejnych przywołanych aferach, związanych z publikacjami „Wysokich Obcasów”, można się jednak dopatrzyć jego kontynuacji). Zawtórowałabym mu także hasłem Moniki Płatek, wypowiedzianym w okresie Czarnych Protestów: „Bezpieczna aborcja jest legalna i rzadka!”. Płatek w swoim tekście Czy kobieta to człowiek? Rzecz nie tylko o aborcji[6] dowodzi również ambiwalentnego statusu zapisu praw kobiet w polskiej konstytucji. Wykładnia polityczna praw człowieka nie jest w stanie zmieścić złożonego charakteru kobiecej kondycji jako dawczyni życia, a więc podmiotu relacyjnego wraz z koncepcją człowieka jako odrębnego, samoistnego podmiotu.

Przypinki z marszu na rzecz bezpiecznej aborcji, fot. Agata Kobylińska, https://www.facebook.com/lodzkiedziewuchy/
Przypinki z marszu na rzecz bezpiecznej aborcji, fot. Agata Kobylińska, https://www.facebook.com/lodzkiedziewuchy/

Świadome wpływu sufrażystek i feministek drugiej fali, musimy przyznać, że kobiety od dawna wprawiają rzeczy w ruch, który jakimś cudem zawsze udaje się zatrzymać. Być może należy uznać, że kobiety ciągle wszczynają ten sam bunt, który ustawicznie zostaje stłumiony i całkowicie rozbrojony. Weźmy dla przykładu samo słowo „feminizm”. Ilu kobiet energia – intelektualistek, autorek, działaczek, ile osobistych tragedii i kobiecych triumfów zbiorowych – leży u jego podstaw. Aby w społeczeństwie patriarchalnym, dążącym do reprodukcji wartości, prestiżu, ważności tylko wokół męskich metafor, wprowadzić istotność pojęcia, zwracającego uwagę na podmiotowość osób dotąd owym męskim metaforom poddanych, czyli kobiet – trzeba było nie lada wysiłku. Wystarczy jednak spojrzeć dzisiaj w Internet, by zrozumieć, że energia, poświęcenie i cierpienie kobiet w żadnym sensie nie zwiększa ich wiarygodności jako podmiotów historycznych. W Polsce, blisko sto lat po uzyskaniu przez kobiety praw wyborczych, słowo „feminizm” nie funkcjonuje jako atrakcyjny prąd myślowy. Bliżej mu do znamion nieokreślonej kondycji mentalnej, skrywającej niby to rzekomą frustrację, a w rzeczywistości wystawiającej na zwielokrotnioną przemoc dyskredytacji i potępienia.

Podobnie jest ze słowem „aborcja” – już na początku lat 90. przegraliśmy debatę z prawicową nomenklaturą „życia poczętego” („świętego!”, dodajmy!). Aborcja nie jest złem koniecznym. Jest papierkiem lakmusowym kondycji praw kobiet w demokracji – to prawo do aborcji definiuje kobiety jako pełnoprawne, wiarygodne podmioty zdolne nie tylko do samostanowienia, ale także podjęcia odpowiedzialnej decyzji, podmioty społeczne, które żyjąc w społeczeństwie są „u siebie”, obdarzone społecznym zaufaniem i całkowitą sprawczością. Tymczasem patriarchat toczy wojnę hybrydową z kobietami. Ostatecznie zakaz aborcji, seksualne szkalowanie czy szykanowanie legalności dochodzenia przez kobiety własnych praw – to wszystko są aspekty tej samej przemocy. Nie ma ona rasy, klasy ani narodowości, ale ma płeć. Na końcu bowiem patriarchalne wartościowanie, które przemocowo hierarchizuje ludzi przez pryzmat seksualności musi zatrzymać się na anatomii. Dziś rozumiem to, czego nie rozumiałam kiedyś – dla nas potrzeba absolutnej afirmacji naszych praw się nie kończy, bo jesteśmy kobietami.

Iwona Demko, 408 223 podniesień spódnic, czyli Mój sen o Czarnym proteście
Iwona Demko, 408 223 podniesień spódnic, czyli Mój sen o Czarnym proteście

Chciałabym zakończyć ten tekst dwoma obrazami. Jeden z nich to praca krakowskiej artystki Iwony Demko, powstała jako baner pod wpływem protestów za aborcyjnym kompromisem. Jej tytuł brzmi: 408 223 podniesień spódnic, czyli Mój sen o Czarnym Proteście i odnosi się do liczby mieszkanek Krakowa w dniu pierwszego Czarnego Protestu 3 października 2016 roku. Przedstawia ona zmultiplikowaną postać artystki, która na tle symbolicznych krakowskich Sukiennic unosi spódnicę, ukazując nagą waginę (a właściwie jej fantom, by podkreślić dwuznaczność, nie tylko w sztuce, kobiecej nagości). Demko odwołuje się tutaj do znanego już w starożytności, opisywanego przez Herodota czy Plutarcha, rytuału ana-suromai[7], co należy tu tłumaczyć jako „podciągnięcie” spódnicy. Zwyczaj ten był związany z egipskimi wierzeniami religijnymi, oddającymi cześć jednej z bogiń. W drodze na uroczystości, odbywające się w Delcie Nilu, kobiety zbiorowo, podpływając pod miasta portowe, unosiły spódnicę i obnażały srom[8]. Podobny akt odbył się podczas wojen perskich – miał on zawrócić tchórzliwych wojowników, uciekających przed wrogami do miasta, którzy w efekcie odnieśli zwycięstwo[9] (zawstydzenie Persów przedstawia płótno flamandzkiego artysty Otta van Veena Perskie kobiety z końca XVI wieku). Co ciekawe, podobne sytuacje zdarzają się również w innych częściach świata, w innych kulturach i cywilizacjach. W Afryce od XIX wieku znany jest rytuał anlu, którym kobiety przez obnażenie waginy regulują napięcia społeczne związane z męską przemocą. Jeden z ostatnich odnotowanych incydentów anlu (czy też ana-suromai) zdarzył się w Kamerunie w latach 60. XX wieku[10].

Otto van Veen, Perskie kobiety, przed 1629, zbiory Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu
Otto van Veen, Perskie kobiety, przed 1629, zbiory Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu

Zwielokrotnione napięcia kolonizacyjne doprowadziły do zamieszek, kobiety podczas walki między lokalnymi grupami etnicznymi obnażyły waginy. „Rozebrały się i podtykały [mężczyznom] pod nos srom, by w ten sposób okazać, że są niegodni ciała, które wydało ich na świat” [11]. Warto też wspomnieć tu o spektakularnym przypadku użycia ana-suromai przez Leymah Gbowee, liberyjską działaczkę pacyfistyczną, laureatkę pokojowej Nagrody Nobla, która pobudziła kobiety do masowych protestów podczas tak zwanej drugiej wojny w Liberii (przełom lat 90. i 2000). Skutkiem siły ich aktywności było zwieńczenie długotrwałych działań wojennych przez dojście do władzy pierwszej, demokratycznie wybranej kobiety-prezydentki w Afryce – Ellen Johnson Sirleaf w 2008 roku[12]. Ogromnie wzmacnia tu wymowę pracy Demko jej rezonowanie ze współczesnym aktywizmem feministycznym. Rytuał ana-suromai ma w nim swoje uznane miejsce jako źródło inspiracji: wystarczy wspomnieć feministyczne demonstracje w Mediolanie z okazji Dnia Kobiet w latach 2017-2018[13], czy akcje brytyjskiej artywistki Nicoli Hunter (dawniej Canvan), fundatorki ruchu „Rising the skirt”, które aktywizują kobiety w różnych krajach zarówno w celach osobistych, jak i emancypacyjnych i politycznych[14].

Cytując gest, opisany zarówno w starożytności przez Herodota, jak i praktykowany obecnie na kontynencie afrykańskim, Demko zwołuje niejako polską kobiecą rebelię. Nie chodzi tu tylko o sam gest wyjścia na ulicę, co Polki, jak wiemy ‒ pierwszy raz w historii ‒ spełniły tak masowo i skutecznie. Chodzi także, jeśli nie przede wszystkim, o wiele więcej, o rewolucję symboliczną, bazująca na przepracowanych wyobrażeniach związanych z seksualnym porządkiem. Niestety praca Demko w polskim środowisku artystycznym funkcjonuje jako prześmiewczy mem, „niepoważna sztuka”, gest, wzbudzający tyleż śmieszność, co lekceważenie. Jej powiązanie z polityczną wrażliwością na położenie kobiet w maczystowskim kraju pozostaje całkowicie niewidoczne[15].

Drugi obraz pochodzi z początku lat dwutysięcznych to występ w programie Pegaz po jednej z pierwszej feministycznych warszawskich Manif, do którego zostałam zaproszona. Nim zdążyłam rozejrzeć się po studiu, rzuciła się na mnie kierowniczka produkcji, krzycząc: „zakaz użycia słowo na a…!” Byłam tak skołowana, że najpierw nie zrozumiałam o co jej chodzi. Ach tak, przecież my wszyscy ciągle jesteśmy w podziemiu…


Dziękuję Agacie Czarnackiej za inspirującą lekturę tego tekstu.

Jest on rozszerzoną wersją artykułu, pomieszczonego w katalogu nadchodzącej wystawy „Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy” Muzeum nad Wisłą w Warszawie, filia Muzeum Sztuki Nowoczesnej, 26 października 2018-3 lutego 2019, https://artmuseum.pl/pl/wystawy/niepodlegle

Przy pisaniu tekstu odwołuję się do moich dwóch felietonów z „Czasu Kultury” (nr 4/2010 i nr 6/2013)


[1] Odrzucony przez polski sejm w styczniu 2018 roku projekt, broniony przez Barbarę Nowackią, miał liberalizować restrykcyjne prawo.

[2] Odwołuję się tutaj do dwóch koncepcji Marii Janion związanych z historią idei, dotyczącą polskiej kultury – «paradygmatu romantycznego», opisującego podporządkowanie aktywności symbolicznej myśli narodowo-wyzwoleńczej w sytuacji politycznego nieistnienia Polski na mapie Europy przez ponad wiek oraz «romantyzmu epigońskiego», czyli formacji pisarstwa późno-romantycznego, które zamieniło wieszczy wczesny romantyzm narodowy (interesujący i bardziej otwarty, pomimo ograniczeń) na patriotyczny kicz. W książce Czy będziesz wiedział co przeżyłeś Maria Janion obwieściła kres paradygmatu romantycznego – w transformacji musimy zaobserwować jednak jego ukryte trwanie, które polega między innymi na ciągłym oczekiwaniu podporządkowania wolności jednostki (w tym przede wszystkim kobiet i innych mniejszości) na rzecz oczekiwań ogółu i fantazji o dobru „wspólnoty” (rozumianej nacjonalistycznie i definiowanej przede wszystkim jako rodzina patriarchalna).

[3] Po francusku – „Manifest de 343 salopes”. To znany satyryczny tygodnik „Charlie hebdo” opublikował tydzień później karykaturę na swojej okładce z pytaniem „Kto zapłodnił 343 zdzir z manifestu za aborcją?”. Odpowiedź brzmiała: „Ależ to było dla Francji!”. W 2005 roku Maud Gelly w tekście „Le MLAC et la lutte pour le droit d’avortement” (Fondation Copernic, http://archive.wikiwix.com/cache/?url=http%3A%2F%2Fwww.fondation-copernic.org%2Fspip.php%3Farticle75, dostęp 2 wrzesień 2018) pisała: „Fakt, że ta karykatura, która powinna być wymierzona w polityków, pozostawiła dla potomności jedynie maczystowską obelgę wobec kobiet, jest dosyć znaczące dla anty-feminizmu, który poprzedza czasami wielką zmianę historii walki kobiet o swoje prawa” (przeł. A. A.)

[4] W 1993 roku „powstające spontanicznie w całej Polsce [z inicjatywy Barbary Labudy] komitety na rzecz referendum w sprawie karalności aborcji zebrały 1,7 mln podpisów pod skierowanym do Sejmu wnioskiem o referendum.” Por. Katarzyna Chmielewska i Tomasz Żukowski, „Aborcyjny kompromis?”, Tygodnik Przegląd, 19 listopad 2006, https://www.tygodnikprzeglad.pl/aborcyjny-kompromis/ (dostęp 30 sierpień 2018)

[5] Powstała z inicjatywy Rebekki Gomperts akcja, propagująca edukację seksualną, antykoncepcję i prawo do aborcji, która prowadzi gabinet aborcjny na statku „Langenort”. Zawitał on do Władysławowa w 2003 roku.

[6] Monika Płatek, Czy kobieta to człowiek?, http://nowaorgiamysli.pl/index.php/2018/03/22/czy-kobieta-to-czlowiek/ dostęp 2 września 2018

[7] Nazwa ta pochodzi od greckiego rzeczownika ἀνάσυρμα, czyli określenia w stylu „spódnica do góry”, ze względu na transliterację formy czasownikowej ἀνάσυρομαι, która daje formę „anasyromai” – rytuał ten bywa określany również jako anasyrma. Obie formy „ana-suromai’ i „anasyrma” stosuje się wymiennie.

[8] Herodot, Dzieje, przeł. S. Hammer, Czytelnik, Warszawa 1954, s. 134.

[9] Plutarch, O cnotach kobiet, przeł. J. Szymańska-Doroszewska, „Studia Antyczne i Mediewistyczne” nr 5 (40), 2007, s. 41.

[10] D. Ducret, Zakazane ciało. Historia męskiej obsesji, przeł. A. M. Nowak, Znak, Kraków 2016.

[11] Tamże, s. 251.

[12] Warto tu przywołać, stale aktualizowaną listę użycia rtyuału ana-suromai w historii, podaną na stronie, prowadzonej przez brytyjską artywistkę Nicolę Hunter: https://www.raisingtheskirt.com/historical-accounts.html, dostęp 8 czerwca 2018.

[13] https://blakk-mamba.deviantart.com/art/Ana-Suromai-668048009, dostęp 2 września 2018

[14] Hunter mówi: „‘Raising the Skirt’ has influenced my practice for many years (www.nicolacanavan.com); by questioning notions of beauty and the status of women socially and culturally across many religions, and how this affects how the female body is translated across mass media; I feel it would be an important step back to go forward, to reclaiming the cunt as a powerful tool in assertion”.” https://mommuseum.org/2015/07/01/raising-the-skirt-with-m-a-m-a/ Por. także https://mommuseum.org/2015/07/01/raising-the-skirt-with-m-a-m-a/ – https://madworldnews.com/feminists-raise-the-skirt-project/ , dostęp 2 września 2018.

[15] Wedle krytyczki wpływowego magazynu o sztuce „Szum” – Karoliny Plinty praca Demko to „jedyny kit [ubiegłego] roku” (sic!). Plinta pisze, że uderza w niej „poziom zmasowanego absurdu” krakowskiej artystki, „znanej ze swojej obsesji na punkcie wagin”, która (…) postanowiła zamanifestować swoje poparcie dla Czarnego Protestu, czego rezultatem „było 408 223 ocenzurowanych wagin Iwony Demko, które mogliśmy (nie)oglądać na wizualizacji jej snu. Chociaż trzeźwo myśląc – komentuje autorka – należałoby tu raczej mówić o koszmarze sennym” – K. Plinta i in., Hity i kity. Podsumowania. rok 2017 w sztuce, „Szum”, 29.12.2017, https://magazynszum.pl/hity-kity-podsumowania-2017-rok-w-sztuce/, dostęp 2 września 2018.

 

Agata Araszkiewicz

  Agata Araszkiewicz

Doktor nauk humanistycznych, historyczka literatury, krytyczka sztuki, tłumaczka pism Luce Irigaray, felietonistka „Czasu Kultury”, działaczka feministyczna. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca i członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet. Pracę doktorską zaczęła pisać po polsku u prof. Marii Janion w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, a obroniła po francusku u prof. Anne Berger na pierwszym z założonych w Europie przez prof. Hélène Cixous Centrum Studiów Kobiecych i Genderowych (Centre d’Etudes Féminines et de Genre). Wykładała na gender studies na Uniwersytecie Warszawskim. Autorka rozpraw z dziedziny feministycznej filozofii i krytyki literackiej, a także tekstów o sztuce publikowanych w polskich i zagranicznych czasopismach, pracach zbiorowych i katalogach wystaw. Opublikowała monografię „Wypowiadam wam moje życie. Melancholia Zuzanny Ginczanki” (2001), a także zbiór esejów „Nawiedzani przez dym” (2012) oraz książkę „Zapomniana rewolucja. Rozkwit kobiecego pisania w dwudziestoleciu międzywojennym” (2014) (pierwotnie książka została wydana po francusku „La révolution oubliée. L’émergence de l’écriture féminie dans l’entre-deux-guerres polonais”). Opiekunka merytoryczna wystawy sztuki współczesnej „Zuzanna Ginczanka. Tylko szczęście jest prawdziwym życiem” w warszawskim Muzeum Literatury w 2015 roku. Opracowała i opatrzyła posłowiem tomik poezji Zuzanny Ginczanki  „Mądrość jak rozkosz”  (2017). Ma status badaczki stowarzyszonej z Laboratoire d’études de genre et de sexualité (UMR LEGS) CNRS/ Paris 8/ Paris Ouest. Jest też liderką belgijskiego Kongresu Kobiet oraz współtwórczynią i merytoryczną opiekunką Uniwersytetu Trzech Pokoleń w Belgii. Mieszka w Brukseli.


DATA PUBLIKACJI: 28 września 2018
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 8 października 2018