fot. Adam Wiedemann
fot. Adam Wiedemann

Trzy opowiadania

Patrz, praca barmana, łapa rozjebana – pokazał mi rozcięty palec, poza tym dłonie miał piękne, ale brudne. Dałem mu wino i korkociąg, żeby pokazał, jak się otwiera, ale nie potrafił. Bo tym korkociągiem potrafię tylko ja, zresztą korek był wyjątkowo oporny. Przyniosłem z kuchni szklanki od Kamila, Danielowi się to podobało, że szklanki, a nie jakieś kieliszki pierdolone. Nalał sobie całą szklankę żubrówki i wypił duszkiem, nie krzywiąc się.


Noga

Miasto ciąży. Otwieram drzwi balkonowe i wpada zaraz mdły plemnik, zapładnia wszystkie sprzęty i pościele, nie ma się gdzie położyć, nie ma gdzie siąść. Zwłaszcza nocą, gdy ten jajowód słońca niby już jest odłączony, ale wciąż działa, wciąż działa, nawet muzyka skandynawska robi się rozmemłana, flejtuchowata, siebie samego powąchać nie sposób, a co dopiero kota. Wszędzie włosy, śluz, niedomyte naczynia i gówna w kuwecie, śliska szynka w lodówce i skamieniały ser. W tej sytuacji wyjściem wydają się horrory, strach powoduje zimne poty i teoretycznie pozwala zasnąć. Puszczam pierwszy: rodzinka jedzie do domku, ma samochód, ma nawet łódkę, wszystko ma. Atakuje ją druga taka sama rodzinka, ale tak nieudolnie, że nasza rodzinka nr 1 wychodzi z tego prawie że bez szwanku. Film mógłby potrwać krócej, gdyby jego bohaterowie nie byli tak głupawi. Puszczam więc inny, i jakież zaskoczenie, rodzinka jedzie do domku, ma samochód, nie ma łódki, to bodaj jedyna różnica. Tym razem atakującym jest kot, najpierw zabija dziewczynkę, potem dziewczynka zabija mamę, potem mama zabija tatę, przy życiu zostaje chłopczyk zamknięty w samochodzie. Koniec, zasypiam, nie śni mi się wcale, że chodzę po cmentarzu i nagle noga wpada mi do grobu kota. Ale kiedy się budzę, palec u nogi mam spuchnięty, a za paznokciem trochę białej farby, widocznie śpiąc kopnąłem w ścianę. Mimo wszystko postanawiam iść na obiad umówiony z Beatą Zużewicz, tzn. jadę rowerem, bo pieszo bym nie doszedł, Beata jest w żałobie i ma na sobie czarny kostium w białe kwiaty, wygląda rewelacyjnie. Co jemy? Oczywiście ten nienawistny chłodnik i makaron w sosie orzechowym, czy nie można już było wymyślić obrzydliwszego sosu? Wracam do domu i patrzę na swoją nogę, porównuję te obie nogi, jedna jest męska, druga babska. Ta babska nie umie już chodzić, przemieszczam się nadeptując na piętę, tzn. piętą nadeptując podłogę, jak gdybym zamiast nogi miał jakiś kołek. I co tu zatem robić?, na miasto już nie pójdę, choć różne imprezy kuszą. Postanawiam napisać recenzję z książki starszego kolegi, kiedyś to był pisarz co się patrzy, jego pierwszą książkę kupiłem w kiosku. Więc piszę do koleżanki, która jest naczelną, lecz ona natychmiast odpisuje, że nie, że nie chce, tyle jest teraz gorących nazwisk. Przypomina mi to o gorącu i pot się ze mnie leje, wlatuje między majtki i brak majtek, chciałbym być manekinem ze sklepu. Chcę mimo wszystko przeczytać tę książkę kolegi, ale najpierw tę pierwszą, kiedyś się takie książki pisało, autotematyzm, przygody, nieśmieszne żarciki z Gombrowicza, który wszak wtedy był jeszcze zabroniony, i z Marilyn Monroe, która nie była jeszcze ikoną kobiecej traumy i męskiej dominacji, piękne antyrefleksje typu: kupa jest przebiegła i mściwa, o nie, nie wyjdzie tak prędko, jeszcze podusi chwilkę, podynda w powietrzu, pomajta się troszeczkę, pomerda, powisi i dopiero – plask!, korespondencja autora z bohaterem, którym jest… on sam! Tak mnie to wciągnęło, że zapomniałem o własnej nodze, która wszakże wykonywała podówczas swoją własną działalność na polu puchnięcia, zrobiła się tak biała i pękata, że odłożywszy książkę przestraszyłem się na jej widok. Dalejże do komputera, pytania internautów do lekarzy pozostawały bez odzewu, owocowały zaproszeniami do klinik, im droższych, tym lepszych. Przypomniałem sobie o maści, którą mam od lat, dała mi ją Marzena B., obecnie już była żona Artura B., wtedy jeszcze żona, miałem grać na fortepianie, ale akurat stłukłem sobie rękę, więc dała mi tę maść i mimo wszystko zagrałem. Teraz maść okazała się w dwójnasób zbawienna, mój babski paluch zmniejszył się niemal dwukrotnie, natomiast, cóż za niespodzianka!, w ogóle nie przestał boleć, bolał wręcz samoistnie, bez potrzeby poruszania nim w celu sprawdzenia, czy boli. W tej sytuacji pójście do sklepu po piwo wydało się niepodobieństwem, napisałem więc siłą bezwładu i rozpaczy kilka messengerowych wiadomości do najlepszych przyjaciół, jacy mi przyszli do głowy, robiąc rzecz jasna z całej sprawy dowcip i komedię, lecz sugerując, że cierpię i pragnę kogoś bliskiego. Przyjdę na dniach, jak ci nie przejdzie, odpowiedział Paweł. Boję się, odpowiedział Adaś. Dobra, odpowiedziała Ewa, ale muszę iść spać, bo osiem godzin siedziałam na lotnisku. Inni przysłali uśmieszki i serduszka. Zdenerwowałem się, zszedłem do sklepu boso, nadeptując na piętę, oo, nasz tęczowy pedał, co ci się stało?, zawołali pijacy siedzący jak zwykle pod sklepem, wyjątkowo miałem ich w dupie. Kupiłem chleb i zgrzewkę piw, wtargałem je do domu, już dobrze. Tymczasem przyszła do mnie propozycja: mam zrobić wywiad ze swoją byłą dziewczyną, obecnie laureatką słynnej Szymborci. Aż zapomniałem o nodze i napisałem do niej, czy chce. Nie odpisała, tylko oddzwoniła wręcz, że tak, jak najbardziej, kocham cię zawsze jak zwykle. Sformułowałem zatem pytanie, wysłałem i w oczekiwaniu na odpowiedź wypiłem kilka piw. Gdy przyszła, była tak zaskakująco rozczarowująca, że odechciało mi się ten wywiad robić, jeszcze, niczym umierający, wykonałem kilka bezwładnych ruchów w celu jakby dalszego życia, ale nie było to uzasadnione, gdyż zaraz zapadłem w ciężki pijacki sen.
Dziś noga już jest na chodzie i przyszło do mnie dwanaście osób z pomarańczami.

Warszawa, 17.6.19

 

fot. Adam Wiedemann
fot. Adam Wiedemann

 

Mucha

Jest lato, więc jest też mucha, choć much od lat nie było, ta jest pierwsza od lat. Lata po mieszkaniu, po pokoju, chociaż pewnie w łazience lepiej by jej było, a w każdym razie bezpieczniej, bo tu jest Irina, jej wróg naturalny numer jeden w ramach łańcucha pokarmowego, istniejącego zresztą tylko w przenośni, bo Irina ma już swoje lata i co prawda dostrzega muchę, zaczaja się na nią, przyjmując pozę i minę oznaczającą „polowanie”, ale atak nie następuje i mucha chyba nawet nie wie o czyhającym na nią konwencjonalnym niebezpieczeństwie. Zresztą co ona tam w ogóle wie? Roman Lis twierdzi, że muchy są mądre i kiedy czyta, siadają na kartach książki i wskazują mu najistotniejsze słowa. Nie sposób dyskutować z takimi stwierdzeniami, w dobrze napisanym tekście każde słowo jest najistotniejsze i nawet mucha nie może się pomylić, nie wiem tylko, co tam Roman akurat czyta, po polsku, czy po francusku?
Wczoraj przyszła Monisia i przypomniał mi się Kazumi, nawet nie w kontekście muchy, tylko w ramach rozmowy o mieszkaniach studenckich, ona wciąż mieszka w takim mieszkaniu, ma jakichś współlokatorów, ja już sobie czegoś takiego nawet nie wyobrażam, podobnie jak ona mieszkania w akademiku, w Warszawie i też w Łodzi mieszka się w mieszkaniach studenckich, podczas kiedy w Krakowie akademik nie był niczym strasznym, tzn. był dla mojej mamy i początkowo nie pozwalała mi w nim zamieszkać, doszło do wynajęcia stancji u Baby, po której nastąpiła kolejna Baba i dopiero gdy ta druga też mnie wyrzuciła (Baby uwielbiają wyrzucać, to chyba dla nich największa frajda), sam załatwiłem sobie akademik i się do niego przeniosłem (w dosłownym tego słowa znaczeniu, miałem bowiem dobytku tyle, że mieścił się do plecaka. Oraz maszynę do pisania w walizce).
Akademik nazywał się Akropol i miał chyba kilkanaście pięter, „z Akropolu jest widok na Kapitol”, powiedziała kiedyś Lucy w czasie imprezy, doskonale podsumowując sytuację. Na każdym piętrze były trzy czy cztery tzw. „składy”, składające się z dwóch dwuosobowych pokojów przedzielonych wspólną łazienką. Dostałem pokój z Królem Jerzym, tak się właśnie nazywał i był spoko, dla mnie jednak ciekawsi byli chłopcy z drugiej części „składu”, zwłaszcza Kazumi, którego poznałem natychmiast, gdyż był to chłopiec nadzwyczaj wesoły i towarzyski, co więcej: pisarz. Jego współlokator nie wiem jak miał na imię, nigdy się chyba nie odzywał, ale miał tę przyjemną cechę, że chodził bez majtek, tzn. w spodniach, ale wróciwszy z zajęć zaraz te spodnie zdejmował i tak sobie chodził, co było dla mnie jakąś tam atrakcją, podczas kiedy z Kazumim wiedliśmy swoje złożone dysputy.
Otóż Kazumi był synem Japończyka i góralki, sam w sobie wyglądał jak Japończyk, ale z góralskim nosem, nie był ładny, tylko raczej ciekawie brzydki, natomiast jego mama kolegowała się z samym Ludwikiem Jerzym Kernem i stąd opowiadanie Kazumiego „Mucha” ukazało się w Przekroju i Kazumi był najsłynniejszym w naszym „składzie” (a może i w całym Akropolu) pisarzem. Całkiem już nie pamiętam, o co w tym opowiadaniu chodziło, chyba było o chłopcu, który zmienił się w muchę. Pamiętam, że mi się podobało, ale to może dlatego, że Kazumi bardzo mi się podobał, choć wstydziłem się go kochać, był małym chuligankiem i chodziliśmy nocą sprejować, on był w tym mistrzem, mnie się ta farba zawsze wylewała na palce. Nie pamiętam za bardzo jego twarzy, ale pamiętam jego dłonie, małe i zwinne niczym „łapki” lub też „pazurki”.
Przed wakacjami pożegnaliśmy się tak o, powiedział, że będzie miał fajne wakacje, bo mama kupiła mu samochód, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się z nim umówić na przejażdżkę tym samochodem. Pojechałem do Francji, gdzie mieszkała wtedy Beata Zużewicz, chciałem się dostać na wykłady prof. Derridy, ale byłem za cienki bolek na to, wróciłem po nieudanej próbie zostania babysitterem, a wtedy dotarła do mnie wieść (ale jak dotarła?, nie mam pojęcia), że Kazumi się roztrzasł na śmierć w tym swoim samochodzie, w czasie pierwszej przejażdżki. Opowiedziałem to wszystko Monisi, po czym ona też coś opowiedziała, po czym ja znów coś. Mamy dużo tych historyjek, każdy je ma. Potem Ludwik Jerzy był moim kolegą z pracy, ale nigdy go o Kazumiego nie zagadnąłem. A może zagadnąłem i sam już nie pamiętam? Przyjmijmy, że zagadnąłem i odpowiedział: Był to chłopiec, który zmienił się w muchę.

Warszawa, 18.6.19

 

fot. Adam Wiedemann
fot. Adam Wiedemann

 

Żarówka

Powróciwszy do domu ze świąt, tak się to mówi, ze świąt z rodzicami, nakarmiwszy Irinę i rozejrzawszy się, czy wszystko gra, i nawet zadzwoniwszy już do mamy, że wszystko gra, na razie łażę, zastanawiam się, czy odpalać komputer, czy może położyć się, zdrzemnąć, bo w pociągu to raczej oka nie zmrużyłem, czy może zjeść najpierw śniadanie?, idę do kuchni, patrzę przez okno, a tam na ławce siedzi chłopiec, a nawet bardzo ładny chłopiec, nagle aaa!, wcale nie jakiś tam chłopiec, tylko Daniel tam siedzi, na tej ławeczce, na której zwykle bezdomny albo Pani Gruba, albo bezdomny z Panią Grubą, siedzi Daniel i płacze. Tak w każdym razie siedzi, jakby płakał, w pozie płaczącego chłopca, który rozpacza, czoło wsparłszy na ręce wspartej o oparcie tej ławki, stuprocentowo w tym smutny i bardzo piękny, piękny jak zawsze.
To jego imię poznałem, jak jeszcze tu mieszkali, kłócąc się nieustannie, Daniel, otwórz!, wołała Zuzia, bo zwykle wracał pijany, szedł spać i jej nie otwierał, albo to ona nie chciała go wpuścić, wtedy grzmocił w te drzwi jak oszalały, a są to drzwi żelazne, obite blachą, hałas był na blok cały, ale nikt nie reagował, bo to spokojny blok i nikt w nim nie mieszka poza mną, Panią Grubą i panią Dorotą, której zazwyczaj nie ma, albo jak jest, to słucha Mahlera i nic nie słyszy poza nim. Chociaż czasami byli też weseli, mieli gości i u nich leciała muzyka, słyszalna już całkiem wszędzie, wtedy przychodziło dwóch policjantów, a do nich Zuzia niewiniątko, jestem biedną studentką, zawsze udawało jej się jakoś ich ugłaskać. Tylko pani Halinka nie znosiła Zuzi, mówiła na nią „ta mała kurewka”, co w ustach pani Halinki brzmiało wyjątkowo wręcz wulgarnie, no ale mieszkali z nią przez ścianę i mogli jej bardziej doskwierać, teraz pani Halinka jest już w Domu Starców i jedyne, co jej doskwiera, to nadmiar spokoju.
A ja myślałem sobie, czasami tak fantazjowałem, że Zuzia kiedyś wyrzuci Daniela tak całkiem na pysk, a wtedy ja go sobie wezmę. Nie było to marzenie realistyczne, tylko takie jakby odruchowe, nie znaliśmy się przecież wcale, tyle co czasem w sklepie, rano, obaj będąc tam po piwo, o, wcześnie dziś sąsiad zaczyna, kto wczoraj siedział do późna, ten dziś zaczyna wcześnie. Wtedy to właśnie myślałem o wzięciu sobie Daniela, bo zamienialiśmy te zdania twarzą w twarz, a jego twarz wcielała po prostu wszelkie kanony piękna i nie wiem, kto mógłby się z nim równać w sensie czystej estetyki twarzy. Wyrzuciła ich w końcu chyba właścicielka, w każdym razie znikli znienacka i nawet tego nie zauważyłem, musiało mnie wtedy nie być. Po prostu przyszła kiedyś nowa sąsiadka, pożyczyć kombinerki, nawet trochę podobna do Zuzi, ale przecież wszystkie dziewczyny w okularach wyglądają teraz tak samo.
I nagle moje marzenie się spełnia, akurat dzisiaj, gdy jestem tak niewyspany, a jutro mam prowadzić wieczorek. Ale co zrobić, trzeba spojrzeć w twarz marzeniu, jak mówi poeta, zacząłem się z powrotem ubierać, myśląc, pod jakim pretekstem wyjść, bo pretekst jakiś musi przecież być. Dobrym pretekstem jest wyjście do sklepu, tylko po co?, skoro wszystko mam przywiezione od mamy, kiełbasy jakieś, sery. Jedyną rzeczą brakującą wydało mi się winko, winko zawsze się przyda, zwłaszcza przy pierwszej rozmowie z Danielem, dlaczego teraz właśnie jestem zupełnie trzeźwy?, pomyślałem z żalem. Ubrałem się zatem i wychodzę, ale nie tak zaraz wyszedłem, bo usłyszałem nagle, że pani Dorota gada z kimś na korytarzu, nie chciałem się na nią natknąć, więc odczekałem, aż zapadnie cisza. Wychodzę w końcu, a tu Daniel, siedzi na schodach, głowa spuszczona, obraz nędzy i rozpaczy, nawet na mnie nie spojrzał. Co to, sąsiedzie, wracamy na stare śmieci?, powiedziałem, siląc się na żartobliwość. Podniósł głowę, popatrzył nieprzytomnym wzrokiem, nic nie powiedział. Ale kiedy schodziłem schodami, poszedł do windy i zjechał, na dole znaleźliśmy się równocześnie. I teraz już rozmowa, sorry, powiedział, jest Zuzia?, mam taką pamięć do miejsc, wszędzie gdzie jestem, tam ją widzę, teraz tutaj przyszedłem. Znam to, powiedziałem, Zuzi już dawno nie ma, teraz mieszkają tam jakieś inne dziewczyny, tam u was. Nie ma Zuzi?, ale ty tu zawsze jesteś, i będziesz, kiedyś jej się śniło, że leżałeś w wannie i grałeś na saksofonie, Zuzi się to śniło.
W ten sposób przeszliśmy na ty. Z bliska nie był już tak piękny, miał na twarzy nie blizny, ale takie nieusuwalne ślady po zadrapaniach, które zostają, gdy się kogoś podrapie paznokciami, nie żeby go bardzo szpeciły, ale robiły różnicę. Był kompletnie pijany, ale zarazem trzeźwy, powiedział, że odprowadzi mnie do sklepu, a kiedy się okazało, że idziemy do alkoholowego, stwierdził: No to się napijemy. Ale w sklepie wdał się w rozmowę z panem Tomkiem, ja miałem już swoje winko i jakoś głupio było mi na niego czekać, więc powiedziałem cześć i poszedłem do domu, od razu też żałując tego, co zrobiłem. A z drugiej strony nie żałując, bo tak naprawdę to zachciało mi się sikać i w domu pierwsze kroki skierowałem do łazienki, a tam pyk!, nagle ciemno, przepaliła się żarówka, która służyła chyba jeszcze Babci, no trudno, wysikałem się po ciemku, ale zarazem powstał pretekst, by znowu zejść do sklepu, bardzo dobrze.
Daniel siedział na ławce i pił żubrówkę zero siedem z gwinta, chodź!, zawołał, więc mu powiedziałem, że tylko skoczę po żarówkę, kupienie poszło gładko, a potem poszliśmy do mnie, bo wódkę pić na ławce nie jest bezpiecznie nawet pod moim blokiem. Zresztą nie znoszę żubrówki, więc jak weszliśmy, zabrałem się za swoje winko, które lubię i nigdy mi nie szkodzi. Nie tak otwieraj wino, powiedział stanowczo Daniel, który już równie stanowczo rozsiadł się na moim krześle, mnie zostawiając krzesło dla gości, czułem się z tym nieswojo, bo nigdy nie siadam na krześle dla gości, ale jakoś tak Daniela przesadzać nie miałem śmiałości, skoro już usiadł, to niech siedzi. Patrz, praca barmana, łapa rozjebana – pokazał mi rozcięty palec, poza tym dłonie miał piękne, ale brudne. Dałem mu wino i korkociąg, żeby pokazał, jak się otwiera, ale nie potrafił. Bo tym korkociągiem potrafię tylko ja, zresztą korek był wyjątkowo oporny. Przyniosłem z kuchni szklanki od Kamila, Danielowi się to podobało, że szklanki, a nie jakieś kieliszki pierdolone. Nalał sobie całą szklankę żubrówki i wypił duszkiem, nie krzywiąc się.
Daniel, oczy Daniela patrzące tylko na mnie, nie bardzo wiem, o czym z nim gadać, skręcam sobie papierosa, on zdejmuje bluzę, ukazuje się tatuaż na ramieniu, na który patrzę z niesmakiem, bo nie lubię tatuaży, jakiś chaotyczny ornament z taką jakby pustą tabliczką. Tu mi się wpisują dziewczyny, mówi Daniel, bo widzi, że na to patrzę. Sam chętnie bym się tam wpisał, ale: Coś ci się żadna ostatnio nie wpisała?, mówię. No nie wpisała się… Zuzia… nie wiem w ogóle, gdzie ona teraz jest…, narzeka Daniel. Zawsze jak tu mieszkaliście, mówię z kolei ja, miałem ochotę was zaprosić, żebyśmy się lepiej poznali, ale jakoś do tego nie doszło. No właśnie, NAS – Daniel nagle wzburzony – a dlaczego nie chciałeś MNIE zaprosić, wiem, takich jak ja się nie zaprasza. Przecież ja właśnie chciałem CIEBIE, myślę sobie, ale tego nie mówię, znowu zapada krępujące milczenie, Daniel nalewa sobie kolejną szklankę wódki i znów wypija jednym haustem.

 

fot. Adam Wiedemann
fot. Adam Wiedemann

 

Na szczęście w naszą sprawę wdaje się Irina, przyciągnięta zapachem skarpetek Daniela, ubrany jest cały na czarno, ale skarpetki ma żółte, w minionki, śmierdzące ładnie chłopcem. Irina kładzie się wręcz na nich, też lubi ten zapach. Jak ma na imię, ile ma lat?, dwanaście?, pyta Daniel, zgadłeś!, cieszę się, choć dwunastu jeszcze nie skończyła, skąd wiedziałeś? Moja też ma dwanaście, mówi, ma na imię Kropka, bo jest biała w czarne kropki, ale się zestarzała ostatnio, ledwo chodzi. Irina jakby słysząc to, zrywa się nagle i popisowo wskakuje na parapet, Daniel jest zachwycony.
Siedzenie z kimś tak pięknym jest straszliwie męczące, niby mógłbym tak siedzieć cały czas, ale z drugiej strony nudzę się, samym sobą, czuję się nudny i nic na to nie poradzę. Rozmowa schodzi na bycie warszawiakiem, bo on jest warszawiakiem z dziada pradziada, jego dziadek nosił pieniądze wyłącznie w kieszeni, nigdy nie miał portfela, on tak samo. Też noszę pieniądze w kieszeni, mówię. Zauważyłem, mówi, w sklepie. I znów siedzimy i tak na siebie patrzymy, doprowadzony tym do ostateczności puszczam płytę, pierwszą z brzegu, są to Sonaty kościelne Mozarta, dużo masz tych płyt, mówi Daniel. Dużo, bo o nich piszę, mówię, piszę o muzyce do gazet. Jesteś DZIENNIKARZEM? – Daniel podekscytowany – może znasz kogoś, kto robi fajne zdjęcia? Bo wiesz, ludzie często mi mówią, nawet zbyt często… że jestem ładny. Ostatnie słowa wypowiada wręcz szeptem, zawstydzony, jesteś piękny, mówię mu i czochram go po włosach, czemu poddaje się z zaskakującą przyjemnością, włosy ma czarne i sztywne jak druciki. Przychodzi mi na myśl Ada, która mogłaby mu zrobić parę „artystycznych” zdjęć swoim aparatem, mówię, że mam taką koleżankę fotografkę. Mógłbym zostać modelem, myślisz? Mógłbyś, a nawet powinieneś.
Patrzymy znów na siebie, ja na niego z miłością, on na mnie z jakąś nadzieją, pytam go o numer telefonu, ale on nie ma telefonu, kiedyś się trudnił handlem telefonami, a w tym zawodzie niebezpiecznie mieć swój telefon. Nalewa sobie wódki, stukamy się, twoje zdrowie, mówi, i twoje, odpowiadam, ja mam dwadzieścia jeden lat, mówi, mnie zdrowie niepotrzebne. Pijemy, po czym zrywa się, wzywają go obowiązki barmana, choć ledwo się trzyma na nogach, wstaje i zaraz przewraca się na krzesło i łamie je w drobny mak, jest od niego twardszy, co czuję podnosząc go z ziemi, twardy i ciężki, jakby zrobiony ze złota i drogich kamieni. Wychodząc, bierze ze sobą resztę wódki, ściskamy się jak przyjaciele, już jest na schodach, ale wraca i jeszcze raz się ściskamy, jeszcze mocniej. Butelka stłukła mu się na parterze, potem jeszcze przez parę dni leżały te szkła i śmierdziało żubrówką. A ja postanowiłem wkręcić żarówkę, w absolutnych ciemnościach nie było to łatwe, omal nie spadłem z krzesła.

Warszawa, 23.4. – 2.7.19

DATA PUBLIKACJI: 9 lipca 2019
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 11 sierpnia 2019