autorka ilustracji: Jagna Wróblewska
autorka ilustracji: Jagna Wróblewska

Niedźwiedź

Widział skały wznoszące się przed nim i kłosy traw poniżej. Po chwili zjawił się niedźwiedź. Patrzyli na siebie, nie wiadomo jak długo.

Wyszedł wcześnie, było pusto, tylko psy szczekały. Nie spał tej nocy, leżał i przebierał rękami w ciemności.

Niebo jest ostre, od ziemi odbija się światło. Od trawy, która jest wciąż wilgotna i staje na drodze, liści. Jeden z nich leży z dala od reszty, nabrzmiały.

Zerwał się wiatr. Podmuch, który szarpie konary drzew przychodzi do niego z opóźnieniem, rozwiewa włosy.

Przechodzi przez most. Na dole strumyk opływa liczne kamienie. Stoi przez chwilę wystawiony na przesuwanie się rzeczy, na gałąź zwiniętą i wychyloną ku sobie, chmury; moja głowa już tańczy, myśli, już jest na dnie, spoczywa w miękkim piachu, pośród kamieni, biała i lśniąca, na niej światła, światełka, pędzą i rozgrzewają do kości.

Droga prowadzi w górę. Po obu stronach las. Jest też wzniesienie nieopodal, ciąży nad nim gęste powietrze; a gdybym padł przed tą górą ziemi, myśli, oddał się jej? Czy coś by ze mnie wyrosło?

Podnosi patyk, trzyma i rozciera pachnące ręce.

Trochę dalej prowadzi się wyrąb lasu. Nie ma nikogo, maszyny stoją spokojne. Przechodząc odbija się w pękniętej szybie, która dzieli go na wiele kawałków. Siada na pniu, patrzy na okolicę; myśli – to wszystko, co rozcina mnie i wiąże ze sobą, bierze się z widoku, który roztacza się wkoło, jego falowań, szmerów. Podnosi głowę, tarcza słońca zasnuta obłokiem.

Szedł z dala od szlaku odginając rękami gałęzie, niedźwiedź też szedł, ocierał się o drzewa

Widać szczyty gór, drzewa kołyszą się lekko. Zwierzęta gdzieś w oddali, bez ruchu, tylko w środku, w fałdach grubego futra, plastrach mięśni, jest jakieś krążenie. Idzie lekko, niesiony, myśli – czy moje ucho nie odtwarza w sobie tej wędrówki, nie dodaje nowych zakrętów? Już tyle przeszedłem, a ono coraz ciaśniejsze, takie gęste. Nie sposób się cofnąć, zawrócić, traci się słuch od wracania po śladach.

Na skraju lasu widzi cień. Rozległy, ściśnięty w swych granicach i zarazem płynny. Ziemia, którą się karmi, ginie na jego powierzchni, wessana. Patrzy, jak przesuwa się wzdłuż linii drzew. Dźwięk łamanych gałęzi, szelest. Cień zniknął w miejscu, gdzie teren opada w dół, po chwili, zza kępy wysokich traw wynurzył się niedźwiedź. Wielkie mięso, pięknie ożywione.

Nozdrza parują, oczy to kule dryfujące wraz z tym, co się wydarza; pierwotny kłąb spoczywający w listowiu, nic innego jak głaz porośnięty brunatnym mchem; rozpościera się teraz, idzie. On śledzi go wzrokiem, myśli – to gorące sadło, to śpiew, który rozkłada uszy, spulchnia glebę.

Zwierzę wchodzi głębiej w las. Zboczył ze szlaku żeby go nie stracić. Wilgotne powietrze zostaje w piersi.

Niedźwiedź nasłuchuje. Spokój nieznany ludzkości.

Wiele dzieje się teraz wokół ust, w miejscu, które ciało uznało za swoje ostatnie rzeźbienia – to punkt, gdzie jego szczyt leży na wierzchu świata. Zaczęło się tam mrowienie, odczuwał je często będąc dzieckiem, kiedy błądząc po osiedlu znajdował w krzakach, pod blokiem, martwe gołębie. Przysypywał je wtedy piachem, chcąc zdusić podniecenie, jakie rozpychało się w jego niewielkim ciele na widok wyschniętych oczu, piór powiewających na wietrze. Zdawało mu się, że ten kawałek ścierwa, tak cichy, ledwie widoczny, jest na granicy wybuchu i nie mógł opanować drżenia. Czeka nas jeszcze – pomyślał o sobie i niedźwiedziu, co kroczy w oddali – kilka małych eksplozji, słyszę, jak kołyszą się do snu w swoich ostrych, rozgrzanych do białości łóżeczkach.

Szedł z dala od szlaku odginając rękami gałęzie, niedźwiedź też szedł, ocierał się o drzewa. Choć nie sposób określić, czy szli równo względem siebie, czy był to jedynie ruch zdwojonego błądzenia, niedźwiedź niósł ułamki jego ciężaru, głowę oddzieloną od reszty, tak lekką, bezmyślną, sierść łaskotała oniemiałą twarz dźwiganą na grzebiecie, oczy, szkliste, nieruchome, ogrzane unoszącym je cielskiem. On zaś miał w sobie coś z niedźwiedzia, coś, co przenikało przez skórę i zwalniało przy sercu. Dochodziło do jakiejś wymiany, przepływu, który zalewa swoje źródło i nie znajduje ujścia, wyładowania będącego tym samym, co objęcia, w których gaśnie niepokój ciała; małe usta ssące pierś i pierzyna z mleka, pocisk, który nie trafił do celu i teraz leży skulony, ciepły w dotyku. Byli drogą, co otworzyła się za sprawą wspólnego kroczenia, rozstąpiła lekko, jak rana płytka i bezbolesna, rysa na jakieś powierzchni, draśnięcie; byli przejściem tej drogi.

Zrobiło się ciepło, gdy dotarł do polany. Widział skały wznoszące się przed nim i kłosy traw poniżej. Po chwili zjawił się niedźwiedź. Patrzyli na siebie, nie wiadomo jak długo. Niedźwiedź ruszył w kierunku lasu i zniknął za drzewami, on stał jeszcze, zwrócony ku słońcu. Nie było widać ich śladów na ziemi.

DATA PUBLIKACJI: 25 kwietnia 2020
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 25 kwietnia 2020