wykres-do-magonia

Self-made man

Autokreację widzimy dzisiaj niemal w każdym obszarze przestrzeni społecznej. Dostrzegamy ją w każdym razie na wszystkich kursach i szkoleniach, gdzie bezrobotnym wpaja się trudną sztukę autoprezentacji, czyli kreacji własnego wizerunku (co oczywiście jest formą autokreacji). Dostrzegamy ją, jak to opisaliśmy wcześniej, w gospodarce, w dążeniu do wytwarzania spersonalizowanych towarów i świadczeniu spersonalizowanych usług

Boska twórczość

Napisanie, stworzenie czegokolwiek, zwłaszcza czegoś interesującego, nowego, zdaje się być pracą iście herkulesową, zwłaszcza dzisiaj, gdy napisano już (podobno) wszystko. Jest to jednak złudzenie – tworzenie to praca nie herkulesowa, lecz syzyfowa – rzecz nie (tylko) w tym, że nie potrafimy stworzyć niczego nowego, ale raczej (lub również) w tym, że stworzywszy coś nowego możemy mieć problem z byciem zrozumianymi. Nowość oznacza, że jakaś powtarzana wielokrotnie czynność wygenerowała w którymś z kolei powtórzeniu efekt nieznany powtórzeniom wcześniejszym. Może to oznaczać korzyść, o ile efekt ów rozwiązuje jakiś problem trapiący poprzednie powtórzenia, usuwa wady poprzednich wykonań, bądź też po prostu przydaje wartości wykonaniu nowemu względem poprzednich. Z drugiej strony, nieznany dotychczas, pojawiający się po raz pierwszy efekt jest właśnie nieznany, i dlatego może być trudny do zrozumienia. Niezrozumienie budzi zaś lęk i brak akceptacji lub zgoła wrogość, czyli zerwanie komunikacji. Nowość i twórczość są zatem ambiwalentne, oznaczają bowiem zerwanie ciągłości z dotychczasową praktyką, przynajmniej pod pewnym względem. To zerwanie może być zerwaniem z jakąś wadą czy niedoskonałością, ale ponieważ wspólne działania, powtarzane czynności (także błędy), jednoczą ludzi i umożliwiają komunikację właśnie poprzez zachodzące w nich ciągłości, nowatorstwo może również oznaczać zerwanie z innymi ludźmi. W związku z powyższym niniejszy esej, którego autor chce przede wszystkim być zrozumiany, nie będzie specjalnie twórczy i oryginalny, syntetyzując raczej i kompilując informacje i oceny pochodzące skądinąd. Nie będzie on twórczy i oryginalny, mimo że jest poświęcony zagadnieniu twórczości, a konkretnie pewnej osobliwej formie twórczości, jaką jest tworzenie samego siebie, czyli autokreacja.

Należy rozróżnić dwa słowa, które w angielszczyźnie stanowią jedno: „twórczość” i „kreatywność”. Angielski termin creativity ma zdaniem niektórych historię sięgającą przynajmniej XIX stulecia[1], acz przymiotnik creative i czasownik to create pochodzą odpowiednio z XVII i XIV stulecia (co oznacza, że pojęcie twórczości znano i przed XIX stuleciem, pomimo nieistnienia stosownego rzeczownika odsłownego; znano w każdym razie pojęcie tworzenia). Po drugiej wojnie światowej obecność tego słowa w piśmiennictwie lawinowo wzrosła[2]. Proces ten można tłumaczyć na różne sposoby. Pojęcie twórczości mogło na przykład zyskać nowe znaczenie, nowy sens. Możliwe też, że to nie słowo uzyskało nowe znaczenie, ale znaczyć więcej dla nas zaczęła nazywana przezeń rzecz. Żyjemy bowiem w czasach, które cenią kreatywność. Ale po kolei.

Za sprawą „ideologii kreatywności” pracownik przypisze błąd raczej sobie niż szefowi czy systemowi, co powstrzyma go przed strajkiem i nieposłuszeństwem oraz skłoni do uległości w kolejnym przedsięwzięciu

Starożytność, jak się zdaje, nie znała ani twórczości, ani kreatywności w naszym rozumieniu. Dla Platona wszelki ludzki twórca był tylko odtwórcą – ponad światem, który postrzegamy zmysłami, znajdować się miał świat idei, którego odwzorowaniem są fizyczne przedmioty, ale też pojęcia, jakie nosimy w naszym umyśle. Artysta odwzorowywał te pojęcia w swej sztuce, tak jak geometra odwzorowywał pojęcie trójkąta rysując go lub analizując środkami matematycznymi. Artysta mógł oczywiście narysować przedmiot dotychczas nieznany, lecz oznaczało to tylko, że odkrył jakieś nowe pojęcie lub dostrzegł jakąś nieoczekiwaną konsekwencję pojęcia już znanego. Na tej samej zasadzie geometra mógł odkryć nowe twierdzenie matematyczne – wyprowadzić nowe zdanie z dotychczas znanych przesłanek. W obydwu przypadkach nie powstawał żaden nowy przedmiot – jedynie jakaś nieznana prawda przejawiała się w świecie. Artysta i matematyk byli odkrywcami – ich dzieła stanowiły mapy tego, co dawało się pomyśleć i co zamieszkiwało świat ponadzmysłowy. Greckie poiein znaczyło bardziej „wykonywać” niż „tworzyć”. Starożytność, także pozaeuropejska, widziała w sztuce (poezji) boskie natchnienie, odkrycie poznawcze, a nie stworzenie czegoś nowego. Jeśli ktokolwiek mógł cokolwiek prawdziwie tworzyć, to tylko istoty nadprzyrodzone. Tworzenie jako powoływanie do istnienia czegoś nowego znane było tylko jako wyłączny atrybut boskości. Dopiero europejski renesans zapoczątkował proces sekularyzacji tego  pojęcia sugerując, że i człowiek może sprawić, by powstało coś, czego wcześniej nie było.

Van Gogh w korporacyjnym uniformie

Słowo „twórczość” zrobiło niesamowitą karierę w wieku XX. Jedna szkoła myślenia[3] głosi, że twórczość, na przekór zarysowanej powyżej historii tego pojęcia, towarzyszyła nam od zawsze. Odkąd tylko nasi przodkowie zaczęli tworzyć pierwsze narzędzia, budowle, dzieła sztuki, zawdzięczamy jej nasz ewolucyjny i cywilizacyjny sukces. Nie znaczy to jednak, że od razu uświadomiliśmy sobie źródło naszej pomyślności – przez stulecia przypisywaliśmy wszelką realną inwencję boskim natchnieniom, nadprzyrodzonej mądrości, która objawiając się w świecie pouczała ludzkość o tym, jak tworzyć. W miarę jednak rozwoju nauki i kultury zrozumieliśmy naturę tkwiącej w nas siły, by następnie, wraz z rozwojem cywilizacji przemysłowej, pomnożyć tę siłę do skali masowej. Rozwój cywilizacji i powstanie nowych dziedzin techniki oraz gospodarki zwiększyły bowiem niewiarygodnie zapotrzebowanie na nowe rozwiązania, technologiczne i artystyczne, a tym samym na ludzi, którzy mieliby ich dostarczać. Co więcej, wiele gałęzi gospodarki uległo daleko idącej „indywidualizacji” uruchamiając produkcję towarów spersonalizowanych, wycelowanych w gusta konkretnych odbiorców. Rozwój gospodarczy oznacza również często nadpodaż produkcji, co z kolei wymusza poszukiwania nowych sposobów zdobycia klienta. Można tego dokonać na przykład poprzez opracowanie oryginalnej estetyki wyrobów. Dzięki temu dany towar pod względem cech funkcjonalnych nie lepszy ani nie gorszy od tego, co oferuje konkurencja, będzie jednak częściej kupowany, właśnie z uwagi na estetykę. Pierwsza szkoła postrzega zatem w twórczości jeden z fundamentów człowieczeństwa i źródło naszych cywilizacyjnych sukcesów. Szkoła druga ma tutaj podejście bardziej cyniczne i kojarzona jest z lewicą[4]. Zgodnie z nią postulat twórczości stanowi rodzaj „liberalnej nowomowy” mającej skłonić pracowników do akceptacji często kiepskich warunków pracy oraz wpoić im przekonanie, że niedogodności przez nich doświadczane są wynikiem ich własnej niedoskonałości a nie skutkami wyzysku czy niesprawiedliwości. Mówiąc konkretniej: rzecznicy szkoły lewicowej sugerują, że sukces słów takich jak „twórczy” i „kreatywny” związany jest z tym, że są one propagowane przez kulturę korporacyjną. Przedsiębiorcy, coache, trenerzy rozwoju osobistego i inni autorzy pełniący rolę autorytetów dla pracowników chcących osiągnąć sukces posługują się tymi słowami jako oznaczeniami postaw i zachowań, jakie winien przejawiać współczesny człowiek sukcesu. Sugerują oni pracownikom, że powinni być „twórczy”, „kreatywni”, gdyż w ten sposób osiągną zarówno sukces zawodowy jak i „samorealizację”, czyli zadowolenie z pracy. Tego typu rady służyć mają, zgodnie z interpretacją szkoły lewicowej, raczej tym, którzy je dają (a więc przedsiębiorcom i pracującym dla nich ekspertom zarządzania zasobami ludzkimi) niż tym, którzy je otrzymują, czyli samym pracownikom. Pracownik, którego przekonano, że powinien być „kreatywny”, będzie bardziej skłonny do tego, by przyjmować odpowiedzialność za doświadczane w miejscu pracy niedogodności. Postulat „bycia kreatywnym” zakłada bowiem, że sukces zależy przede wszystkim od nas samych. Nie jest on pochodną zasobów i kapitału, lecz przede wszystkim funkcją tego, co mamy w środku: „pomysłów”, „idei” oraz motywacji, czyli naszej osobistej siły w dążeniu do ich urzeczywistnienia.

Wierząc, że „warto być twórczym”, wierzymy tym samym, że wymyślenie czegoś nowego zaowocuje sukcesem. W domyśle: nawet jeśli nie dysponujemy zasobami pieniężnymi bądź wiedzą. Z takich przekonań wynika jednak, że jeśli przypadkiem sukcesu nie osiągnęliśmy, to jest to nasza wina, naszego braku kreatywności, nie zaś tego, że zabrakło nam pieniędzy, zasobów czy wsparcia firmy. Nie byliśmy albo dostatecznie pomysłowi albo dostatecznie zmotywowani, to wszystko. Tym sposobem odpowiedzialność za ewentualną porażkę w dążeniu do sukcesu sytuuje się po stronie pracownika, ponieważ (kolejne milczące założenie) kreatywność i motywacja zależą od niego, od jego psychiki (w przeciwieństwie do zasobów, do których dostęp jest zazwyczaj uwarunkowany zewnętrznie). Podążający tym tokiem rozumowania pracownik, doświadczywszy trudności w pracy, będzie obwiniał raczej siebie niż pracodawców, choć przecież możliwe jest, że te trudności mogą wynikać z działania tych ostatnich. Jeśli jakiś projekt technologiczny lub marketingowy zawiedzie, to przyczyną tego może być błąd pracowników, kierownictwa albo też niedoskonałość prawna lub po prostu brak środków. Za sprawą „ideologii kreatywności” pracownik skłonny będzie wierzyć w pierwszą z tych możliwości; przypisze błąd raczej sobie niż szefowi czy systemowi, co powstrzyma go przed strajkiem i nieposłuszeństwem oraz skłoni do uległości w kolejnym przedsięwzięciu. Tym samym „kreatywność” okazuje się niezwykle skutecznym i prostym narzędziem kontroli pracownika „od wewnątrz”, działającym w jego własnym umyśle.

ciężko pracującym korporacyjnym wyrobnikom próbuje się wmówić, że stanowią rodzaj współczesnej „cyganerii artystycznej”, że ich praca jest wyrazem buntu przeciwko konwencjom społecznym

Kontrola ta działa jeszcze na kilka innych sposobów. Głoszona w korporacjach kultura kreatywności buduje w pracownikach (często fałszywe) poczucie sprawstwa i „zadomowienia” w miejscu pracy. Wmawiając pracownikom, że istotą ich działań jest kreatywność, przekonuje się ich, by postrzegali siebie nie jako nieistotne kółeczka w maszynie firmy, obracające się tylko po to, aby przetrwać, ale jako wolne istoty (tworzenie wiąże się przecież z wolnością, jest jej wyrazem), które są w firmie z własnej woli, gdyż chcą się rozwijać. Retoryka „kreatywności” idzie zazwyczaj w parze z retoryką „samorealizacji”, która przedstawia pracę jako rozwój siebie samego, własnych talentów i możliwości. Przekonanie pracownika do takiej perspektywy powoduje, że postrzega on pracę jako coś, co jest dobroczynne dla niego samego, nawet jeśli faktycznie nie jest. Praca zostaje w ten sposób przedstawiona jako styl życia, jako sposób na „bycie sobą”. Propagowanie takiej perspektywy jest kolejnym mechanizmem skłaniającym pracownika do akceptacji warunków pracy. Jest to możliwe także dlatego, że retoryka kreatywności buduje swoiste alibi „antyelitaryzmu” – ciężko pracującym korporacyjnym wyrobnikom próbuje się wmówić, że stanowią rodzaj współczesnej „cyganerii artystycznej”, że ich praca jest wyrazem buntu przeciwko konwencjom społecznym. Ten fałszywy obraz – „fałszywy”, bo wszelkie owoce „kreatywności” służą w pierwszym rzędzie właścicielom korporacji, nieustannie się ich domagającym, co nie bardzo zgadza się z postulatem „twórczej wolności” – służyć ma podporządkowaniu pracownika firmie. Stanowi przy tym rodzaj mechanizmu obronnego, przy pomocy którego jednostka może zaakceptować swoją pozycję społeczną i związane z nią niedogodności.

Z powyższego widać dobrze, że spór o genezę pojęcia „twórczości/kreatywności” okazuje się sporem o współczesne społeczeństwo i jego kształt. Jest to też spór między zwolennikami „wolnego rynku” a „lewicą”, acz oba terminy bezpieczniej traktować nieco umownie (stąd cudzysłowy). Ten spór winien być rozumiany z pewną subtelnością. Obie jego strony często zgadzają się co do faktów, które jednak inaczej oceniają. Obie wiążą wzrost znaczenia pojęcia kreatywności z rozwojem kapitalizmu. Szkoła pierwsza, „wolnorynkowa”, nie musi wcale przeczyć temu, że „etos kreatywności” oswaja pracowników z systemem korporacji i czyni funkcjonowanie w nim strawnym. Zaprzeczy jedynie uznaniu, że takie oswojenie jest oszustwem kamuflującym wyzysk. To raczej, powie obrońca „kapitalizmu”, lewicowe bunty lat sześćdziesiątych osiągnęły nareszcie swój cel w postaci modyfikacji stosunków pracy i zwalczyły dehumanizację panującą w korporacjach, synchronizując życie pracownicze z życiem twórczym, nadając temu pierwszemu pełniejszy sens. „Etos kreatywności” byłby w takim ujęciu realnym postępem, wiążącym się zresztą z realnymi udogodnieniami (np. nienormowanym czasem pracy). Choć tego rodzaju podejście można uznać za cyniczne, społeczna akceptacja dla kapitalizmu wskazuje na to, że ma ono spore poparcie.

Muszą postrzegać siebie nie tylko jako twórców, lecz także jako tworzywo

Jaki jest związek powyższej egzegezy pojęcia „twórczości/kreatywności” z autokreacją? Otóż, fenomen autokreacji to ostateczna bodaj forma „etosu kreatywności”. Ludzie, których przekonano, że przynależą do kasty twórców innowatorów, a którzy muszą konkurować jako pracownicy na wolnym rynku i adoptować się do zmiennych okoliczności na tymże wolnym rynku, siłą rzeczy muszą postrzegać siebie jako przedmioty, a nie jedynie podmioty twórczości. Muszą postrzegać siebie w obu tych aspektach, więc nie tylko jako twórców, lecz także jako tworzywo. Tworzywo, które kształtuje samo siebie. Muszą też afirmować ten stan rzeczy. Jeśli bowiem dali się oni przekonać do tego, że wolny rynek przynosi wolność tworzenia i realizacji marzeń, a także samorealizacji, gdyż praca twórcza to nie tylko obowiązek czy przyjemność, ale sposób bycia, to muszą konsekwentnie uznać, że rozwijając się zawodowo i kreując nowe dzieła, kreują sami siebie, i że to faktycznie stanowi cel ich życia w społeczeństwie lub zgoła życia w ogóle. Etos kreatywności przekształca się zatem ostatecznie w etos autokreacji, co znaczy w uproszczeniu – w postulat mówiący, że celem człowieka jest stworzyć samego siebie.

Autokreacja jest jednak potencjalnie wieloznacznym pojęciem. Czy tworząc siebie realizujemy jakiś „przepis” na siebie zawarty „w nas samych”? Gdyby tak było, za autora tego pojęcia mógłby uchodzić starogrecki poeta Pindar ze swoim zawołaniem: „Stań się, czym jesteś”. Lecz pojawiałoby się wówczas pytanie czy taki rodzaj tworzenia to faktycznie twórczość, a nie, jak wspomniałem wyżej pisząc o poglądach starożytnych Greków, „odkrywanie” siebie. Taka „autokreacja” istniałaby i w dawnych kulturach, które wierzyły, iż wychowanie (a zatem kształtowanie) człowieka winno opierać się na wiedzy pochodzenia nadnaturalnego, czyli na boskich nakazach lub platońskich ideach. Dla nas jednak autokreacja może oznaczać i najprawdopodobniej oznacza coś innego, mianowicie kreowanie siebie „ex nihilo”, „z niczego”; stwarzanie siebie nie w oparciu o istniejący wcześniej wzorzec, lecz w oparciu o nasz własny autorski pomysł, wymyślony przez nas i nieistniejący przedtem, zanim pojawił się w naszej głowie.

Autokreację widzimy dzisiaj niemal w każdym obszarze przestrzeni społecznej

Problem jednak w tym, że nie obserwujemy czegoś takiego jak „stworzenie z niczego”. Powstanie fizycznego obiektu jest zawsze przekształceniem jednego fizycznego surowca w inny. Również powstanie jakiegoś projektu, schematu czy idei, jest operacją polegającą na przetworzeniu treści/informacji. Pomysły, idee, wynalazki rodzą się zazwyczaj jako odpowiedzi na określone problemy techniczne czy społeczne. Poznanie tych problemów dostarcza informacji i wiedzy, które sprzyjają powstaniu nowego rozwiązania. Czym zatem dokładnie jest autokreacja i do czego jest nam ona potrzebna? Lecz przede wszystkim: gdzie dokładnie możemy ją zobaczyć?

Na to ostatnie pytanie najlepsza będzie odpowiedź najprostsza: wszędzie. Autokreację widzimy dzisiaj niemal w każdym obszarze przestrzeni społecznej. Dostrzegamy ją w każdym razie na wszystkich kursach i szkoleniach, gdzie bezrobotnym wpaja się trudną sztukę autoprezentacji, czyli kreacji własnego wizerunku (co oczywiście jest formą autokreacji). Dostrzegamy ją, jak to opisaliśmy wcześniej, w gospodarce, w dążeniu do wytwarzania spersonalizowanych towarów i świadczeniu spersonalizowanych usług (tutaj autokreacja ma podwójny charakter: może występować zarówno po stronie sprzedawcy, który definiuje siebie, swoją markę, więc kreuje się, wytwarzając produkt wykonany w specyficznej stylistyce i skierowany do określonego grona odbiorców, jak i po stronie odbiorców, którzy kształtują swój psychospołeczny wizerunek poprzez kupno produktów o określonej stylistyce, określonej marki). Dostrzegamy autokreację w cyberprzestrzeni, a więc w tym medium komunikacyjnym, które z natury rzeczy nie tylko dostarcza treści, ale i wymusza swobodę ich kreowania, w tym także własnego „wizerunku” (strony internetowej, profilu, awataru, logo). Dostrzegamy ją także w życiu społecznym jako samoidentyfikację jednostki definiującej swoją orientację seksualną, poglądy polityczne i religijne w ramach pluralistycznego społeczeństwa.

Gospodarcza podszewka autokreacji

Powszechny etos autokreacji wydaje się mieć zatem trzy przyczyny i trzy wymiary: postindustrialną gospodarkę (opierającą się na tworzeniu raczej idei i usług niż produkcji wyrobów), infotechnologię (przynajmniej w obecnym kształcie) oraz pluralistyczne społeczeństwo demokratyczne. Te trzy przyczyny nie są jednak równoważne. Pierwsza z nich wydaje się dominować nad innymi i determinować pozostałe. Argument jest tu taki, że we wszystkich tych trzech sferach autokreacja jest tak naprawdę wyborem określonej marki z zaprezentowanej nam oferty: szczoteczkę do zębów, awatara na Facebooku oraz wyznanie i partię polityczną wybieramy z dostępnych opcji (grup producentów, dostępnych zdjęć, istniejących partii i kościołów). Ten wybór ustawia nas raczej w roli konsumentów towarów niż twórców, co już wskazuje na to, że to logika pierwszej z tych sfer, a mianowicie sfery rynkowej określa wszystkie trzy wymiary. Ale to nie wszystko. Rzecz w tym, że artykuły gospodarcze występują w ramach oferty o wiele szerszej i atrakcyjniejszej niż np. tożsamości polityczne czy religijne. Na świecie występują wprawdzie setki różnych religii, wyznań i kościołów, ale jeśli chciałbym wybrać taki, do którego mam szanse należeć bez przeprowadzki, jestem zazwyczaj zmuszony dokonać wyboru spośród zaledwie kilku dostępnych na rynku idei religijnych. De facto zatem, wybór wyznania jest o wiele bardziej ograniczony niż wybór szczoteczki do zębów. Jeśli wybór w ramach proponowanej oferty jest jednak formą autokreacji, to jest nią o tyle, o ile ta oferta jest odpowiednio bogata. Jeśli zaś oferta życia społecznego jest uboższa niż w życiu gospodarczym, to jednostki będą siebie kreować przede wszystkim w sferze gospodarczej, a nie społecznej. To gospodarka będzie głównym motorem etosu autokreacji.

infotechnologia wpływa na gospodarkę, ale nie wydaje się w żaden sposób podważać definiującej tę ostatnią relacji producent-konsument

Pozostaje jeszcze sfera infotechnologiczna. Tutaj oferta wydaje się być nawet większa niż w sferze gospodarczej. Profil na Facebooku mogę sobie zdefiniować, wybierając spośród tysięcy obrazków, filmów, marek, itp. Problem w tym, że i ta sfera okazuje się być również wtórna wobec sfery gospodarczej, bo autokreację w cyberprzestrzeni wciąż napędza w olbrzymim stopniu gospodarka. W swoich „polubieniach” umieszczamy nazwy produktów (definiując się jako ich konsumenci). Umieszczając memy i wybierając awatary, składamy zwykle hołdy popkulturze i tym samym przemysłowi rozrywkowemu. Same profile służą często jako narzędzia pracy, marketingu i komunikacji z klientem, są badane i skanowane botami internetowymi, w celu wychwycenia naszych preferencji konsumenckich. Pokazuje to, że infotechnologiczny wymiar autokreacji jest zależny od jej wymiaru gospodarczego. Nasza autokreacja w sieci to w dużym stopniu pochodna autokreacji jako producentów i konsumentów, czyli jako podmiotów i przedmiotów gospodarczych/ekonomicznych. Oczywiście również infotechnologia wpływa na gospodarkę, ale nie wydaje się w żaden sposób podważać definiującej tę ostatnią relacji producent-konsument; podczas gdy gospodarka wprowadza tę relację do stosunków społecznych panujących w cyberprzestrzeni. Wniosek z tego jest taki, że gospodarczy wymiar autokreacji dominuje nad pozostałymi dwoma, albo z uwagi na szerszy zakres wyboru (względem autokreacji społecznej), albo z uwagi na relację przyczynową (względem autokreacji infotechnologicznej, którą gospodarczy wymiar autokreacji stymuluje). Owa dominacja oznacza, że autokreacja jest zazwyczaj związana z konsumpcją jakichś dóbr i jest pochodna względem naszej roli konsumentów/producentów. Mówiąc prościej, stwarzamy siebie, czyli swój psychospołeczny system identyfikacji, głównie jako ludzie, którzy coś sprzedają albo coś kupują, względnie jako sprzedający i kupujący równocześnie. Zgodnie z takim tokiem rozumowania: autokreacja związana jest zazwyczaj z pojęciem marki. Skoro dokonujemy samookreślenia sprzedając i/lub kupując określone towary i usługi, to istotne jest oznaczenie tych towarów i usług jako pochodzących z określonego źródła. To oznaczenie – znak towarowy, marka – jest jednym z narzędzi naszej autokreacji. Dodajmy, że towary i usługi też nie muszą być bynajmniej materialne, mogą mieć charakter idei lub tożsamości społecznych, wciąż jednak stanowią przedmioty relacji „quasi-rynkowych” wchodząc w zakres pewnej „oferty”. Zaciera to różnice między marką a oznaczanym nią towarem i dodatkowo podkreśla rolę tej pierwszej w procesie autokreacji.

autokreacja jako rezultat desperackich prób poszukiwania kapitału

Marki będą zatem podstawowymi „tokenami” autokreacji, najbardziej rozpowszechnionymi oznaczeniami czyjegoś samookreślenia. Nawet jeśli czyjeś samookreślenie będzie mieć charakter „społeczny”, a nie merkantylny, to wyrazi się to afiliacją z konkretnymi markami (narodowy katolik wybierze zarówno odzież określonej marki, jak i media określonego rodzaju i grup kapitałowych; podobnie postąpią liberał z lewicowcem). Prawdopodobnie dla dowolnego liczącego się światopoglądu lub strony politycznej dałoby się znaleźć powiązane z nimi marki. Zatem autokreacja jest zasadniczo zjawiskiem ekonomicznym albo w każdym razie takim, którym rządzą przede wszystkim procesy ekonomiczne. Jest to więc fenomen ściśle związany z handlem. Spróbujmy więc spojrzeć na autokreację właśnie z perspektywy ekonomicznej, jako na rezultat desperackich prób poszukiwania kapitału.

Kapitał społeczny zamiast kapitału finansowego

W styczniu 2016 roku w Stanach Zjednoczonych ukazała się książka „The Rise and Fall of American Growth”[5] autorstwa amerykańskiego ekonomisty Roberta J. Gordona. Na prawie 800 stronach faktograficznego tekstu autor uzasadnia szczegółowo swój sceptycyzm wobec podzielanego przez wielu przekonania o możliwości nieograniczonego wzrostu gospodarczego. Gordon argumentuje, że żyjemy w czasach gospodarczego i cywilizacyjnego „spowolnienia”. Upatruje źródeł gwałtownego rozwoju gospodarczego, jakiego doświadczył Zachód w XX wieku (zwłaszcza w jego drugiej połowie), w wynalazkach i technologiach, które, jak elektryczność, swoimi korzeniami sięgają jeszcze wieku XIX. Dalej autor zwraca naszą uwagę na fakt, że tego rodzaju rewolucja technologiczna jest raczej wyjątkiem w dziejach ludzkości; wcześniejsze epoki nie znały podobnie gwałtownych, pozytywnych przemian, a jedynie – stopniowy, łagodny wzrost rozłożony na stulecia raczej niż dekady. Co więcej, ta wyjątkowa rewolucja niekoniecznie zwiastuje jakąś „nową erę”. Nie ma żadnego powodu by twierdzić, że od tej pory wynalazki tej miary co elektryczność, podróże kosmiczne, komputery, czy energia jądrowa będą pojawiać się co dekadę. Większość z tego, co wydarzyło się w technice w ostatnich dekadach stanowi raczej rozwinięcie osiągnięć opracowanych wcześniej. Wyjątkiem jest oczywiście „rewolucja teleinformatyczna” i rozwój infotechnologii, ale i te osiągnięcia autor postrzega w perspektywie odkryć wcześniejszych. To w pierwszej połowie XX wieku – argumentuje – radykalnie odmieniło się położenie większości obywateli amerykańskich, a to za sprawą takich rozwiązań technologicznych jak właśnie elektryczność, bieżąca woda i kanalizacja. Te rozwiązania, pomijając wygodę, jakiej stały się źródłem, były przyczyną ekspansywnego rozwoju, stymulując wzrost produktywności i znacząco zwiększając ilość wolnego czasu, który następnie mógł być wykorzystany na zwiększenie produktywności w innych dziedzinach. Autor sugeruje, że trudno sobie wyobrazić dziś odkrycia, które mogłyby dokonać czegoś analogicznego, wyzwalając w nas jakieś nowe pokłady produktywności. Rewolucja teleinformatyczna, ostatnie wielkie osiągnięcie naszych czasów, nie wpłynęła na nasze życie tak fundamentalnie jak elektryczność, a i ona, zdaniem Roberta J. Gordona, wydaje się dobiegać końca. Autor oczywiście przyznaje, że nikt nie może przewidzieć przyszłości, ale zarazem, umieszczając rewolucję technologiczną przełomu XIX i XX stulecia w kontekście wcześniejszej historii, a zarazem dokumentując współczesne „wygaszanie postępu”, wskazuje, że nie ma specjalnych powodów, aby wierzyć że w kolejnych wiekach rozwój technologii będzie równie gwałtowny. A ponieważ postęp technologiczny w tej optyce stanowi główny motor postępu gospodarczego, również ten ostatni nie jest bynajmniej gwarantowany.

Taka strategia jednak jest być może wszystkim, co nam zostało

Załóżmy, że ta diagnoza jest prawdziwa, i że gospodarka faktycznie spowalnia. Nie dlatego, że jest „niedostatecznie kapitalistyczna”, albo, z drugiej strony „niedostatecznie socjalistyczna”, ale dlatego, że nowe  osiągnięcia technologiczne, nie będąc tak rewolucyjnymi jak wcześniejsze, w połączeniu z kurczącymi się zasobami, nie wystarczają do zaspokojenia roszczeń szybko rosnącej populacji planety. Roszczeń, które, dodajmy także rosną, gdyż dzięki globalizacji i mediom olbrzymie masy ludzkie są świadome poziomu życia na Zachodzie i pragną go również osiągnąć. Ale jak zauważył Zygmunt Bauman, przywołując myśl Róży Luksemburg[6], kapitalizm jako ustrój z natury eksploatacyjny potrzebuje wciąż nowych terenów ekspansji, nowych źródeł generowania kapitału, ponieważ do swojego istnienia potrzebuje nieustannego rozwoju, który, jak wyżej stwierdziliśmy, nie jest możliwy. Co zatem pozostaje kapitalistycznej gospodarce, a może nawet gospodarce w ogóle? Nota bene głód rozwoju oraz ekspansywność gospodarczych projektów można przecież dostrzec również u lewicy, proponuje ona tylko inne od prawicy narzędzia polityczne prowadzące do jego zaspokojenia. Pozostaje więc rozwój wirtualny. Skoro brakuje zasobów a nowe nie są udostępniane z uwagi na zwalniający postęp technologiczny, to zostaje sprzedaż i produkcja marzeń o rozwoju, iluzji rozwoju, makiet rozwoju, „quasi rozwoju” itp. Dokonuje się zastąpienia realnego rozwoju wartością symboliczną, czyli fikcyjną. Wirtualny rozwój oznacza m. in. mydlane bańki finansowe, czyli generowanie dużej ilości „urojonego” kapitału przez wielokrotne operacje na papierach wartościowych. Tworzy się w ten sposób wirtualne bogactwo, które oczywiście oznacza prędzej czy później niewypłacalność, bankructwo i znany nam od kilku lat kryzys. Taka strategia jednak jest być może wszystkim, co nam zostało. Zarówno gospodarka, jak i społeczeństwo do sprawnego funkcjonowania potrzebują wartości i celów. Aby krwiobieg życia społeczno-gospodarczego funkcjonował sprawnie, ludzie muszą pracować, tworzyć i produkować. Żeby ich do tego skłonić, niezbędna jest motywacja. Kiedyś była nią wiarygodna obietnica dobrobytu, ale jeśli dobrobyt okazuje się nieosiągalny, wiarygodną obietnicę dobrobytu musi zastąpić obietnica niewiarygodna, symulakrum dobrobytu, lub zgoła coś jeszcze innego.

Etos autokreacji skłania jednostkę ku zmienianiu raczej jej samej niż otaczającej ją rzeczywistości i ku czerpaniu przez nią satysfakcji raczej z tego, kim się stała, niż z tego, co zrobiła

Cóż to wszystko ma wspólnego z autokreacją? Otóż, może być ona właśnie owym tajemniczym antidotum, owym „czymś jeszcze innym”, do czego możemy się odwołać w naszej kapitalistycznej pogoni za sukcesem. Autokreacja w warunkach spowolnionej gospodarki może pełnić rolę zastępczej motywacji. Działa tutaj znany od dawna mechanizm resentymentu. Nie możemy mieć rzeczywistego rozwoju gospodarczego, nie możemy mieć rzeczywistych, tańszych, lepszych produktów, w dodatku za coraz niższą cenę (tak było na Zachodzie do tej pory), musimy zatem powołać do istnienia nową wartość społeczno-gospodarczą, która będzie mieć znaczenie w obrocie towarowym. Zaczynamy więc traktować marki jak towary i zachowujemy się tak, jakby wybór określonej marki satysfakcjonował jednostkę w tym samym stopniu, co wybór produktu. Etos autokreacji powoduje, że jest to możliwe, gdyż skłania jednostkę ku zmienianiu raczej jej samej niż otaczającej ją rzeczywistości i ku czerpaniu przez nią satysfakcji raczej z tego, kim się stała, niż z tego, co zrobiła (i ile zarobiła). Ponieważ zanikający rozwój gospodarczy czyni jednostkę coraz mniej produktywną, w stosunku do jej potrzeb (lub w każdym razie ogranicza ilość dostępnego dla niej bogactwa), konieczne jest zminimalizowanie znaczenia tych potrzeb oraz zmniejszenie znaczenia samej produktywności. Dzięki temu jednostka nie odczuwa frustracji z faktu, że nie jest zdolna wytworzyć lub uzyskać nowych dóbr albo w ten czy inny sposób zmienić fizycznej rzeczywistości. Odtąd za właściwe terytorium wartościowej zmiany uznaje ona siebie samą, a nie świat.

„Nie pracujesz przecież dla pieniędzy”, czyli podszepty demona wyzysku

Przykłady można mnożyć. Część z nich zresztą już pojawiła się w tym tekście. Powiedzieliśmy na przykład, że „etos kreatywności” może zostać wykorzystany do skłonienia pracownika do akceptacji gorszych warunków pracy w imię „samorealizacji” i „wolności twórczej”. W tym kontekście kreatywność i autokreacja ściśle do siebie przylegają. Pracownik najpierw „kreuje siebie”: określa się jako niezależna jednostka, która pragnie realizować swoje osobiste pasje twórcze i podążać za swoim indywidualnym stylem, niekoniecznie pasującym do dominującej na rynku stylistyki. Takie samookreślenie pracownika jest na rękę pracodawcy, który może uzasadnić niższe pensje jako spowodowane „outsiderskim” charakterem rozwijanych w firmie projektów. Co więcej, to sam pracownik może postrzegać swoją pracę w firmie jako formę buntu przeciwko „wielkim korporacjom i ich rozwiązaniom”, mimo że jego firma także posiada znaczący wkład w rynek (lub mogłaby go posiadać gdyby nie zanikający wzrost gospodarczy). Skrajnym rezultatem takiego kierunku myślenia jest żywione lub/i wyrażane przez pracownika (który zinternalizował w pełni „etos autokreacji” poprzez pracę) przekonanie, że nie pracuje dla pieniędzy. Na pierwszy rzut oka takie przekonanie może się wydawać absurdalne, ale jest ono w pełni zgodne z etosem korporacyjnego Van Gogha. Sztuki wszak nie uprawia się przede wszystkim dla pieniędzy, byłaby to przecież sztuka nieautentyczna i fałszywa. Liczą się inne wartości (np. autokreacja). Z takiego rozumowania wieje demonizmem, ale pozbawieni skrupułów pracodawcy zapewne biorą je, nomen omen, za dobrą monetę.

Niedogodności takie jak słabnący popyt i w konsekwencji obniżone wynagrodzenia mogą więc zostać do pewnego stopnia złagodzone przez zaszczepienie pracownikom innych wartości niż rynkowy sukces. Przewartościowanie jest tu jednak określone przez resentyment. Tam, gdzie nie ma mowy o realnym sukcesie rynkowym, stawia się na autokreację. Zmiana rzeczywistości zostaje postawiona w gorszym świetle niż „produkcja samego siebie”, co skutkuje małym popytem, a ten z kolei wymusza niskie płace. Skoro więc sukces i bogactwo nie są w naszym zasięgu, racjonalizujemy nasze niedole, twierdząc że pracujemy w imię „samorealizacji”, że rezygnujemy z pieniędzy, pracując „dla siebie”, stawiając na rozwój osobisty. O tyle jednak, o ile taką postawę wymusza kurczący się rynek, jest to samooszukiwanie się.

Etos autokreacji służy zatem racjonalizowaniu niedoborów i generowaniu dodatkowej, „wirtualnej” wartości produktów. Widać to nie tylko w wymianie handlowej. Autokreację można określić jako strategię „urojonego upodmiotowienia”. Kurcząca się gospodarka powoduje wzrost relatywnego ubóstwa (relatywnego względem oczekiwań). Pauperyzuje to całe grupy społeczne i wzmaga ich poczucie zagrożenia, czemu towarzyszy erozja więzi społecznych. W tym kontekście następuje oczywiście radykalizacja społeczeństwa, które artykułuje swój sprzeciw, formułując zazwyczaj destrukcyjne postulaty polityczne. Ten proces idzie jednak w parze z autokreacyjnymi zabiegami nadawania sobie tożsamości, wiodącymi poprzez indywidualny wybór z oferty symbolicznej (marek, ideologii, religii) aktualnie dostępnej na rynku. Kluczowe jest tu zrozumienie, że grupy tracące znaczenie i perspektywę dobrobytu desperacko potrzebują wyartykułować jakoś swoją tożsamość. Jest to konieczne z uwagi na kontekst walki politycznej: grupy te artykułują swoją tożsamość, by w oparciu o nią się zjednoczyć i w ten sposób móc walczyć o odzyskanie utraconej (bądź nigdy nie posiadanej) pozycji. Ale takie wyjaśnienie może być niewystarczające. W wielu wypadkach bowiem ruchy protestu jednoczą się poprzez tożsamości, które nie mają bezpośredniego przełożenia na walkę polityczną. Przykładem mogliby być polscy wielbiciele tzw. „żołnierzy wyklętych”, zwolennicy prawa do posiadania broni w USA, Ku-Klux-klan, jak i różnego rodzaju ekstremiści religijni. Takie grupy organizują się wokół dyskursów, które tylko w części przydają się w politycznej działalności, bowiem ich radykalizm i ekstremizm skutecznie komplikują próby zbudowania koalicji i wprowadzenia trwałych zmian społecznych i gospodarczych z ich udziałem. Przynależność do tych grup motywowana jest więc nie tyle i nie tylko interesem politycznym, lecz pragnieniem kompensacji.

jest to swoisty pakt realnej jednostki z symbolicznym diabłem

Grupy tracące pozycje społeczną lub takie, które nagle, dzięki dostępowi do infotechnologii, „odkryły” swoje relatywne ubóstwo, czują głęboką potrzebę rekompensowania sobie brakujących dóbr poczuciem dumy. Stąd zwrot ku rozmaitym, często anachronicznym i pragmatycznie nieużytecznym, a często też arbitralnym i słabo umocowanym w tradycji, tożsamościom, mającym generować owo poczucie dumy, rekompensujące wykluczonym z dobrobytu ich niski status socjoekonomiczny. Jest to niewątpliwie forma autokreacji, gdyż autokreacją jest np. określenie siebie jako wolnego i miłującego wolność obywatela dlatego tylko, że posiada się w domu karabin, lub dlatego, że jest się katolikiem, lub dlatego, że darzy się ciepłymi uczuciami politycznych radykałów sprzed stu lat. Spoiwem powstających tą drogą tożsamości zbiorowych jest autokreacja, będąca odpowiedzią na frustrację jednostek tworzących zbiorowość. Realizowana w ten sposób autokreacja jest do pewnego stopnia pozytywnym fenomenem, gdyż aktywizuje jednostkę, motywuje ją do udziału w dyskusji publicznej, w życiu społecznym i politycznym. Niestety autokreacja pomyślana jako kompensacja immanentnie dąży do radykalizacji, ponieważ nigdy nie może zrealizować się w pełni, będąc zawsze przecież zapośredniczoną w zewnętrznych zbiorowych symbolach (jest to swoisty pakt realnej jednostki z symbolicznym diabłem), powodując ekstremizm, bigoterię i agresję wobec (również arbitralnie wykreowanych) „kozłów ofiarnych” np. mniejszości i uchodźców.

Spoza gróźb wyziera desperackie roszczenie aby zostać docenionym

Ubożejące społeczeństwa potrzebują opium… Jako że nie dostrzegamy w najbliższej przyszłości żadnego wiarygodnego źródła trwałego wzrostu gospodarczego, a nasze zasoby nie wystarczają do zaspokojenia naszych rosnących aspiracji, sięgamy po narkotyk. Nie tyle po środek chemiczny, a w każdym razie nie en masse lub przynajmniej nie tylko. Naprawdę mocnym narkotykiem, którego wszystkim nam trzeba, jest duma wynikająca z poczucia tożsamości, z poczucia osobistej mocy (choćby urojonej). Tę tożsamość musimy jednak sami sobie nadać, nigdy nie jest przecież tak, by tożsamości, które już posiadamy, do tego wystarczały. Dążymy zatem do stworzenia owej tożsamości, czyli do stworzenia (na nowo) siebie samych. Naszym narkotykiem staje się sztuka, sztuka autokreacji. Desperacko tworzymy siebie, chcąc poczuć się tym bardziej wartościowymi, im mniej wartościowi wydajemy się sobie spoglądając na siebie przez okulary globalnej gospodarki. Ironia polega na tym, że im mniej pozyskujemy i produkujemy zasobów materialnych i narzędzi (w stosunku do naszych potrzeb i aspiracji), tym bardziej skupiamy się na przekształcaniu siebie samych. Człowiek okazuje się więc jednak homo faber, ale gdy kończą się narzędzia i materiały, sam siebie czyni narzędziem i materiałem. Przekształcając siebie stajemy się sami dla siebie, rozpatrując rzecz z punktu widzenia ekonomicznego, ostatecznym zasobem i ostatecznym towarem. Sami dla siebie jesteśmy naszym ostatnim dziełem.

Kiedy uznania nie uzasadnia realny sukces, wtedy na plan pierwszy wychodzi głośne JA, które prezentuje innym siebie i tylko siebie, pod płaszczykiem zbiorowego MY

Ludzie pozyskują z natury zasoby, produkują z nich rzeczy a następnie handlują. Gdy jednak kończą się zasoby i produkty, człowiek ima się ostatniego zasobu, jaki mu pozostał – siebie samego – i konstruuje z niego swój ostateczny produkt. Po czym staje się sam sobie komiwojażerem, który wszem i wobec zachwala wartość swojego produktu – siebie samego. W gruncie rzeczy komiwojażerami siebie samych są owi wszyscy ekstremiści, nacjonaliści i rasiści. Krzycząc o swojej dumie, o swoim prawie, o tym, co im się należy, oddzielając lekką ręką dobrych od złych, porządnych od zepsutych, patriotów od zdrajców; ci ludzie faktycznie sprzedają siebie i zachwalają swoją wartość. Spoza gróźb wyziera desperackie roszczenie, aby zostać docenionym, choć zapewne także szantaż i groźba wobec wszystkich dookoła: „Spełnijcie moje żądania, bo jak nie…” Nie widać jednak nikogo, kto mógłby dostarczyć uznania radykałom… poza nimi samymi. Kiedy uznania nie uzasadnia realny sukces, wtedy na plan pierwszy wychodzi głośne JA, które prezentuje innym siebie i tylko siebie, pod płaszczykiem zbiorowego MY.

nie miejmy złudzeń

I taka właśnie jest zadziwiająca konkluzja losów homo oeconomicus w czasach końca wzrostu gospodarczego: Nie posiadając zasobów, narzędzi, produktów, towarów, sprzedawców i kupujących, człowiek w akcie autokreacji staje się sam dla siebie zasobem, narzędziem, produktem, sprzedawcą przekonującym siebie samego o swej wartości i kupującym siebie jako produkt (wizerunek, markę i styl). I w tym oto osobliwym monopolu/monopsonie pojedynczych jaźni dopełnia się ekonomiczny wymiar ludzkiego istnienia w dojrzałym kapitalizmie. Choć figura człowieka utożsamiającego się ze wszystkimi ogniwami procesu produkcji przywodzi na myśl Absolut metafizyków, choć taki człowiek może wydawać nam się bogiem gospodarki, to nie miejmy złudzeń. Nie jest on żadnym bogiem, lecz jedną z godnych pożałowania istot, niepotrzebnych, produkowanych hurtowo przez globalną gospodarkę. Ale to przecież my jesteśmy takimi ludźmi, czyż nie?

By Vlévhi (Own work) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], via Wikimedia Commons
By Vlévhi (Own work) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], via Wikimedia Commons
[1] http://www.dictionary.com/browse/creativity (dostęp: 15. 11. 2016).

[2] http://s-usih.org/2013/06/the-origins-of-creativity.html
(dostęp: 15. 11. 2016).

[3] Richard Florida, Narodziny klasy kreatywnej: oraz jej wpływ na przeobrażenia w charakterze pracy, wypoczynku, społeczeństwa i życia codziennego, przeł. Tomasz Krzyżanowski, Michał Penkala., Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2010.

[4] Na przykład: Gerald Raunig, Gene Ray, and Ulf Wuggenig, Critique of Creativity: Precarity, Subjectivity, and Resistance in the ‘Creative Industries’, (London: MayFly Books, 2011).

[5] Robert J. Gordon,The Rise and Fall of American Growth: The U.S. Standard of Living Since the Civil War, Princeton University Press, 2016.

[6] Zob. Zygmunt Bauman, Panika wśród pasożytów, czyli komu bije dzwon [w:] Wojny klimatyczne, przeł. Michał Sutowski, wstępem opatrzył Zygmunt Bauman, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2010.

DATA PUBLIKACJI: 29 listopada 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018