Autor: Shalom (Praca własna) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], Wikimedia Commons
Autor: Shalom (Praca własna) [CC BY-SA 3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0)], Wikimedia Commons

Kundel

Psychodeliczna ideologia rasowej nieczystości

Jestem kundlem. W pełni słońca. Nie ma dla mnie miejsca w świecie zwierząt. Inne psy nie zwracają na mnie uwagi, czasem tylko podnoszą uszy na dźwięk szmeru, jaki towarzyszy mi, gdy przemierzam miasto, ale szybko wracają do swoich spraw. Dla ludzi właściwie nie istnieję. Tylko pchły. Żyją na moim ciele, głęboko w sierści. Czuję ich obecność, pojedyncze ruchy, wielkie przemieszczenia, choć one nie wiedzą nic o mnie; dla nich jestem tylko pożywieniem. Niekiedy, wydaje mi się, że maleję i podróżuję na ich kruchych grzbietach przez gęstwinę skóry, a wtedy na mnie też pojawiają się pchły, a ja znów na nich, rozpędzony, i tak bez końca. Potrafię długo rozkoszować się tą myślą.

Podobno urodziłem się martwy, krąży o mnie taka opowieść (choć ja nie wierzę już w żadne historie).

W wyniku wypadku, którego nie pamiętam (a może nigdy się nie wydarzył?) straciłem zmysły. Często więc leżę na rozgrzanym słońcem betonie. Nieraz tak długo, że staję się plamą, której krawędzie falują w cieple; mimo to mam wrażenie, że jestem najintensywniejszym ze stworzeń.

Z braku bodźców zewnętrznych, wewnętrzne poruszenia migrują na powierzchnię ciała tworząc wrażliwą powłokę, którą pokryty jestem ze wszystkich stron. Powstaje osobliwy sojusz zewnętrza z tym, co napływa od wewnątrz, w tym układzie sił tracę granice. Właściwie to jestem ciągłym stawaniem się, a moje ciało tak zżyło się z tą drugą skórą, polem napięć, co mnie otacza, że jest już tylko linią. Gdybym miał imię, mogłoby brzmieć: „Przeciek” (to dobre imię dla kundla), wciąż coś przechodzi z jednej strony na drugą, w wymianie, która po mojej śmierci trwać będzie nadal.

Podobno urodziłem się martwy, krąży o mnie taka opowieść (choć ja nie wierzę już w żadne historie). Niewiele ponadto można o mnie powiedzieć – takie „wylegujące się w słońcu nic” (ileż to razy zastanawiałem się, czy to światło pada na mnie, czy też promienie słońca przynoszą mnie w miejsce, w którym leżę. Czasami wydaje mi się (mi?), że jestem po prostu wyświetlany).

Gdy idę przez miasto, rozwieram się serią mikro-kanalików składających się z pomniejszych bruzd, pęknięć i szczelin (te z kolei złożone są z ran; raniących się ran, kwantowych ran – zdań protokolarnych, którymi mówi moje ciało), tak jakby ta ograniczona powłoka mogła być nieskończenie otwarta, otwarta na nieskończone otwieranie się. Kanaliki są zarazem wypustkami, to różne formy chwytania, łączenia się, wchodzenia w układy. Przemieszczając się tworzę takie całostki z tym co napotkane – małe, nic nieznaczące, strumienie ciszy, ani słowa o nich; wpada coś na mnie i ja wpadam na to coś, i rozwiewamy się, czasem tylko oświetli nas promień słońca, choć blask jest zbyt duży by cokolwiek zobaczyć.

jestem najintensywniejszym ze stworzeń

Jestem mieszańcem, jestem z mieszaniny, jestem mieszaniem się.

Bywam smutny, że nikt nie dzieli ze mną moich prędkości, wystarczyłoby wskoczyć na mój grzbiet, otulić się miękką sierścią (jeszcze ciepłą od słońca) i poczuć to, co ja, gdy spadam na tańczącą gwiazdę.

DATA PUBLIKACJI: 16 grudnia 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 23 grudnia 2016