art-is-a-drag

Art is a drug

Ucieczka w sztukę / wstęp

Sztuka mas, sztuka masowa, sztuka masowo uprawiana sprawia, że rośnie ranga instytucji sztuki, które stają się rozdawczyniami uznania.

Wszystkiego jest coraz więcej. Coraz więcej jest zwłaszcza artystów, a wśród tego nadmiaru artystów, bo możemy w tym przypadku mówić już chyba o nadmiarze, jest nadmiar dobrych lub bardzo dobrych artystów. Znaleźliśmy się w bezprecedensowym czasie, kiedy nie narzeka się na złą sztukę, lecz na sztukę jako taką, narzeka się na sztukę, ponieważ istnieje i ponieważ jest dobra. Po raz pierwszy w dziejach takie narzekanie nie jest produktem resentymentu, zastępczej i zawistnej zemsty na zdolniejszych od nas, lecz jest najzupełniej szczerym wyrazem przesytu dobrą sztuką. Mamy za dużo dobrej sztuki i jest ona zbyt łatwo osiągalna.

Pankreacjonizm stał się faktem

Nie ulegamy też pokusie głoszenia końca sztuki, a w szczególności końca sztuki wynikającego z jej nadmiaru. Sztuka się nie skończy, ponieważ każdy – przynajmniej w postmieszczańskim świecie szerokiego Zachodu – chce ją tworzyć. Pankreacjonizm stał się faktem ery masowej emancypacji, relatywnie szerokiego dostępu do sfery publicznej, wyższej edukacji; stał się faktem dla każdego, kto ma dostęp do Internetu i telefonu (i może jeszcze kilku innych zmyślnych gadżetów osiągalnych w coraz bardziej przystępnych cenach). Nigdy jeszcze tak wielu ludzi nie partycypowało swobodnie w tej podstawowej idei nowoczesności, jaką jest homo creator.

Ten nadmiar dobrej sztuki jest zły, chociaż bardzo chcielibyśmy, żeby był dobry, ponieważ sami postrzegamy twórczość jako najwyższą formę ludzkiej aktywności, jako differentia specifica człowieczeństwa, jak mawiano drzewiej i trawiej, które stopniowo i płynnie przechodzi w pewnego rodzaju artystyczną nirwanę lub wręcz boskość.

sztuka jest dziś już wyłącznie narkotykiem

Tymczasem wierzymy niezachwianie w to, że kreacja jest autokreacją, że poprzez tworzenie ocalimy siebie samych przed przemijaniem, utrwalając swoje sygnatury w energo-materialnych dziełach, które popłyną dalej w czasie. Problem jednak w tym, że sztuki jest już za dużo i nie mamy czasu się nią delektować (bardzo wielu dobrych artystów przechodzi bez echa, ulegając reżimowi surowego prawa wielkich liczb). Co więcej, dobra sztuka zażywana w nadmiarze – szkodzi. Gdybyśmy chcieli przepuścić przez siebie wszystkie pozytywne, a czasami wręcz arcypozytywne doświadczenia estetyczne, które są nam dostępne – oszalelibyśmy kompletnie i bezpowrotnie. Gdybyśmy dali bez ograniczeń wpływać na nas sztuce współczesnej, która jest wyśmienita, wyspecjalizowana w rozmaitych technikach silnego i zarazem subtelnego oddziaływania na odbiorcę, wtedy z całą pewnością brakłoby nam czasu na nasze własne życie, nie mówiąc już o naszej własnej twórczości. Odczuwamy bowiem masowo ów niesamowity imperatyw, wewnętrzny przymus, osławioną wewnętrzną konieczność tworzenia sztuki, która kiedyś w pełni usprawiedliwiała akt twórczy, czyniąc artystę artystą. Odczuwamy ją coraz częściej i coraz wcześniej. Dobra sztuka, dzięki powszechnej dostępności mediów elektronicznych, aparatów i kamer (niezłej, naprawdę niezłej i wciąż rosnącej jakości) wbudowanych w telefony, stała się normą. Dzięki powszechnemu dostępowi do sprzętu, programów montażowych, jak i do szkolenia informatycznego, pozwalających już gimnazjalistom tworzyć produkcje filmowe wysokiej jakości, droga do ekspresji artystycznej stała się o wiele krótsza i o wiele bardziej egalitarna niż jeszcze kilka lat temu. Dlatego wydaje nam się, że sztuka jest dziś już wyłącznie narkotykiem, który umożliwia oderwanie się od czynności niezauważalnych, jak też zapomnienie o tych, które są aż nadto zauważalne.

Nawet artyści lewicowi, tworzący sztukę zaangażowaną, są w istocie ćpunami procesu twórczego pojętego przez nich jako ingerencja w tkankę społeczną, której realna skuteczność jest jednakowoż skutecznością małpy udającej się na słońce z narzędziem rolniczym w łapie/dłoni. Narkotykiem jest zarówno proces twórczy jak i jego produkt, zresztą trudno tutaj odróżnić dobry stuff od dobrego tripu.

Nasza ucieczka w sztukę przypomina ucieczkę w narkotyki lub religię.

Pogląd, zgodnie z którym, jeśli wszystko jest sztuką, to nic nie jest sztuką, okazuje się błędny. Przecież jeżeli wszystko jest sztuką, to sztuki jest po prostu bardzo dużo, najwięcej, jak tylko może być, czyli jest jej już zbyt dużo, zbyt, zbyt, jest jej nadmiar. Potrzebujemy jasnego podziału na sztukę i nie-sztukę, ale nie po to, żeby odróżnić dobrą sztukę od złej, bądź sztukę od nie-sztuki (to akurat świetnie umiemy, sztukę od nie-sztuki odróżniamy w nocy o północy oraz pięćdziesiąt razy dziennie), ale po to, żeby wydobyć świat i jego rzeczywiste problemy z narkotycznego snu ucieczki w sztukę.

Aby oddzielić prawdę od autokreacji, to, co rzeczywiście konieczne, od tego, co konieczne tylko estetycznie lub formalnie w ramach pewnej konwencji lub stylu. Znaleźliśmy się w punkcie, w którym w ocenie życia należy porzucić kryteria artystyczne, w punkcie, w którym porzucamy koncepcję życia jako dzieła sztuki, ponieważ takie życie jest jawnym kłamstwem.

Wszyscy jesteśmy już przebodźcowani

Robimy w życiu bardzo wiele rzeczy, które nie są sztuką. I zwykle jest tak, że bardzo się spieszymy, uciekamy od tych rzeczy i od tak zwanych przyziemnych spraw (są jeszcze takie?) do naszych smartów, lapów i pracowni, aby nareszcie móc się oddać sztuce. Nasza ucieczka w sztukę przypomina ucieczkę w narkotyki lub religię. Dobrego artystę, który unika wszystkiego, co nie kojarzy mu się z tworzeniem, stawiamy dziś o wiele bliżej dewotki czy dewota uciekających do kościoła przed rutyną codziennych zajęć przy dzieciach lub osobach chorych i umierających, niż jeszcze dwadzieścia lat temu, żadną z tych grup oczywiście nie gardzimy, przeciwnie, szanujemy ich drogi, kościoły powstały przecież z rozpaczy, szanujemy to szczerze i szczodrze, tę wielką rozpacz ludzkości, której kościoły zawdzięczają swoje istnienie.

Sztuka nie rozwiązuje żadnego problemu. Niczego nie naprawia.

Sztuka prowadzi tylko do nowych wrażeń, a tych mamy w internetowym świecie pod dostatkiem. Wszyscy jesteśmy już przebodźcowani (thanks Eve). Sztuka nie zmienia świata, nie czyni go bardziej znośnym, ale pozwala uciec w wyobraźnię, niemal równie skutecznie, jak neuroleptyki. Sztuka jest kulturowym neuroleptykiem. Tego farmakonu mamy dziś bardzo dużo, podawanego nam przez twórcze pielęgniarki i twórczych pielęgniarzy, których jest wielu. W tej sytuacji sztuka przestaje być nieczęstym dobrem, przestaje być pożądana, poszukiwana i rozchwytywana, a jej dotychczasowa wartość polegająca na dostarczaniu wyjątkowych przeżyć ulega umasowieniu. Kiedy jednak wyjątkowe przeżycia stają się powszechne, nie przestają być tym samym wyjątkowymi przeżyciami. Ich upowszechnienie prowadzi natomiast do nadmiaru wyjątkowości, który jest nieznośny, ale nie dlatego, że zazdrościmy, lecz dlatego, że jesteśmy już przemęczeni i przestajemy reagować.

Artyści to ostatecznie ludzie bezradni, jak wszyscy inni. Artyści jednak tym różnią się od wszystkich innych ludzi, że wykonują piękne tańce nad swoim codziennym mozołem. Najwyższą markę zdobywa ten tancerz/ta tancerka, który/a najdonośniej zaśmieje się w twarz nudzie i marudzie. Tego rodzaju osiągnięcie ma wymiar autoterapeutyczny i promieniuje na odbiorców – o tyle, i tylko o tyle ma więc także wymiar społeczny. Sztuka nie jest przecież niczym innym, jak tylko działalnością znieczulającą, iluzją pomagającą znieść prawdziwe życie, które jest najczęściej uciążliwe, a bywa też straszne.

bez sztuki życie byłoby znacznie bardziej nie do zniesienia, niż jest teraz

Wszyscy grzejemy się w naszym wielkim południu – wszyscy plażujemy przez cały rok, opalamy się w sztucznym świetle ciekłokrystalicznych ekranów. Wyobraźmy sobie Ai Weweia tworzącego w czasach Mao. Nie tworzyłby długo, zostałby zaaresztowany, osadzony w obozie pracy (jak jego ojciec, poeta Ai Quing) lub stracony. Teraz Ai Weiwei – artysta wykształcony w Nowym Jorku – może tworzyć w Chinach swoją sztukę krytyczną, ponieważ nastąpiła tam polityczna odwilż. Jednocześnie jakoś nie słyszymy o twórcach z Korei Północnej. Elementarny poziom bezpieczeństwa i dobrobytu jest dla działalności artystycznej niezbędny, to jest jednak dotkliwy paralogizm artystów krytycznych, lewicowych, którzy walczą właściwie o to, co już mają (zakładając, że nie walczą o wzmożenie dobrobytu, czyli o luksus, co stawiałoby ich w pozycji w niewielkim stopniu tylko krytycznej i w ogóle nie lewicowej), a tym samym właściwie nie mają osobistej motywacji do wyzwolenia siebie samych z trudnych warunków socjoekonomicznych i muszą tę motywację sobie nieustannie konstruować, balansując między chrześcijańskim pochylaniem się nad uboższymi od nich, a grą z rynkiem sztuki, w zasięgu którego muszą stanąć, żeby w ogóle zaistnieć, czyli żeby zyskać medialną widzialność. Pozycja artysty krytycznego jest trudna do utrzymania, ponieważ z jednej strony osuwa się w dobroczynność i działalność społeczno-polityczną, z drugiej strony wchodzi we flirt z instytucjami sztuki i światem sztuki czysto rynkowej, które mają zapewnić artyście krytycznemu istnienie w wyobraźni odbiorców. Instytucje są dla artystów dawczyniami widzialności.

sztuki będzie jeszcze więcej

Sztukę – jak wszystko, jak wodę, jak tlen – można jednak przedawkować, wtedy jej działanie znieczulające znika, a ona sama staje się – w swoim nadmiarze – częścią nieznośnego świata, od którego staramy się uciec. Następuje przesilenie wirtualności, która przedzierzga się w realność, od której nie da się już uciec w nową wirtualność, ponieważ realność tej przesilonej wirtualności, realna wirtualność, kończy bieg dotychczasowej historii sztuki. Żyjemy w czasach przesilenia wirtualności, która staje się realna, a zatem – nieznośna, męcząca, wyczerpująca i nadmiarowa, żyjemy w czasach spełnienia projektu życia jako dzieła sztuki, ale rezultaty tego spełnienia odbiegają od oczekiwań.

Czy jesteśmy w stanie żyć bez sztuki? Czy ktoś zrobił taki eksperyment i całkowicie wyzbył się sztuki, zarówno w sensie wąskim, jak i w sensie szerszym, rodzinnym, gdzie sztuką jest także sztuka kulinarna, sztukę lekarska, sztuka savoire-vivre’u itd. Czy próba wyzbycia się sztuki nie jest zakamuflowanym pragnieniem powrotu do stanu natury? Czy za tym pragnieniem nie stoi aby marzenie Rousseau o dobrych dzikusach? A jeśli tak, to czy nie jest to zbędny test? Wiemy przecież, że bez sztuki życie byłoby znacznie bardziej nie do zniesienia, niż jest teraz. Byłoby pozbawione wyższej sfery, subtelnego wytchnienia i oddechu od przymusów codziennego życia z nosem przy ziemi, brudną toaletą, widmem pustego portfela, przebytej lub nadchodzącej choroby.

Być może taka jest właśnie sytuacja umierającego – bezpowrotne i ostateczne porzucenie iluzji, czyli sztucznych, nietrwałych prawd. Ponieważ wolność od sztuki oznaczałaby niewidzialność i niesłyszalność, byłaby zatem wbrew naszej zwierzęcości, jej instynktowi samozachowawczemu, który każe nam dbać o nasze pawie ogony, odprawiać rytmiczne tańce godowe oraz aktywnie stawiać czoła konkurencji na wielu polach, między innymi na polu sztuki. Po co? Żeby ulepszyć własne istnienie, które dane takie jakie jest, czyli dane na poziomie zaspokajania podstawowych potrzeb, wydaje się marne.

Zniesienie nudy, pobudzenie wyobraźni, przekonanie samego siebie i garstki odbiorców, że mamy wpływ na palące problemy świata, chwilowa intensyfikacja przeżywania – to są cele artystów (naiwnych i krytycznych). W epoce nadmiaru sztuki ich osiągnięcie jest niezwykle łatwe. Dilerzy są wszędzie, a chcąc przyćpać sztukę nie trzeba nawet wychodzić z domu.

A artyści? Cóż, nikt nie chce być samobójczo wolny, każdy chce dotrwać do odsuwanej w nieskończoność śmierci w poczuciu szczęścia i w miarę możliwości bez bólu. Dlatego sztuki będzie jeszcze więcej. Sztukę tworzą dziś Nietzscheańscy ostatni ludzie (Hello, last human, what’s your name?), Marcuse’owscy jednowymiarowcy. Dobra sztuka będzie przyrastać tak długo, jak długo będzie zapotrzebowanie na euforyzanty i anestetyki, które pobudzają wyobraźnię oderwaną od doraźnych spraw, czyli będzie przyrastać, aż do momentu odejścia ostatnich ludzi, dla których prawda jest prawdą gównianą, prawdą o gównie, i którzy dlatego od tej cuchnącej prawdy uciekają w pachnącą pięknem dziedzinę sztuki. Po ich odejściu naga prawda objawi się nawet w sztuce, na jej najcieńszej powierzchni, usiądzie jak motyl na wspomnieniu o niej. Tymczasem homines creatores to wciąż żywe i nader liczne rośliny zielone produkujące tlen dla wyobraźni.

DATA PUBLIKACJI: 16 września 2016
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 6 stycznia 2017