a-glass-of-210629_1920

Koniec świata, jaki znamy

wciąż jeszcze za oknem panuje porządek i nie widać porzuconych na ulicy trupów – choć już o jakiś tysiąc kilometrów od Warszawy widuje się je z okien bloków prawie takich samych jak bloki warszawskie

 

  1. Nowe czasy

Jeszcze do niedawna żyliśmy – przynajmniej my, Europejczycy (zo­staw­my teraz na boku, na ile i na jakiej zasadzie można w Polsce mówić „my, Europejczycy”) – w tak zwanym świecie post-zimnowojennym. Po zakończonej zimnej wojnie, a więc po kroku wstecz dokonanym znad krawędzi wojny gorącej i ostatecznej, zapanował tutaj, u nas, w Europie, także w Polsce, czas, kiedy pytać mogliśmy co najwyżej o to, „Czy kiedyś będą znowu zabijać?”. I było to dość abstrakcyjne pytanie. Nikt z nas nie liczył się z możliwością zabijania.

Faszyzm, mówiąc najprościej, to coś, co w reżimie nowoczesnego społeczeństwa masowego tworzy i legitymizuje wspólnotę gotowych do zabijania.

Ale oto niepostrzeżenie, w ciągu paru ostatnich lat składających się na początek drugiej dekady XXI wieku, przeszliśmy znowu do świata, w którym pytamy raczej: „kiedy będą zabijać?” i, dla miłośników szybkiego przechodzenia do konkretu, kto kogo będzie zabijać? I czy to ja będę zabijanym? Czy może to ja będę zabijał? A może przypadnie mi w udziale tylko rola świadka?

Wszystko to ma oczywiście wciąż jeszcze charakter widmowy, wciąż jeszcze za oknem panuje porządek i nie widać porzuconych na ulicy trupów – choć o jakiś tysiąc kilometrów od Warszawy widoki z okien bloków (prawie takich samych jak bloki warszawskie) są zgoła odmienne: nie kobiety idące z siatkami z piekarni, lecz leżące w kałuży krwi na chodniku. Jednak widma to duchy częściowo już zmateriali­zowane, materializujące się stopniowo, powoli, tak, że niepostrzeżenie – nagle są już ciałem.

To prawda, że w wymiarze globalnym i powszechnodziejowym to pytanie – „kiedy znowu będą zabijać” – nie cichnie nigdy, a owe szczęśliwe dni i miejsca, gdy i gdzie, może się ono zdawać ludziom odległe, abstrakcyjne, należą, generalnie rzecz biorąc, do nielicznych – i, jak powiadamy, przemijają, znikają, czasem bardzo szybko, szybciej, niż się spodziewamy. Autor niniejszych uwag mieszka(ł) w takim miejscu i należy do generacji, która w toku swego życia najpierw widziała, jak to pytanie staje się coraz odleglejsze, coraz bardziej „nie nasze” i raczej nietrafne dla opisu naszej kondycji, by potem zaobserwować ze zdumie­niem proces jego powolnego, acz nieuchronnego powrotu do agendy tego, co aktualne. Bezwzględna jest zatem jedynie względność tego, jak pytanie to może zdawać się ludziom niedorzeczne; nietrwałość i brak gwarancji na to, że nigdy nie będziesz musiał(a) go sobie na serio zadać.

Zapewne czytelnikowi niniejszych słów może ono wciąż jeszcze wydawać się czymś przesadnym, na wyrost, panikarskim. A jednak upierać się też można, że przyszedł czas, by przestać przynajmniej uważać je za skutek nadmiernej ostrożności i dmuchania na zimne czy intelektualnego przewrażliwienia. Za datę tego przemienienia można by symboli­cznie przyjąć np. 14 lipca 2014 roku, gdy nad Ukrainą zestrzelony został samolot pasażerski z bez mała trzema setkami ludzi lecących na wakacje, zupełnie tak, jak my moglibyśmy na nie lecieć, tak jak my Europejczycy zwykle na nie latamy – wraz z ich śmiercią, znowu tacy jak my, ci z „kryształowego pałacu”, nie mają już immunitetu przed mordem. Możesz więc znów, choć w toku swej biografii stałeś się obywatelem Unii Europejskiej, pomyśleć o sobie i zabijaniu, o tym, na ile możesz znaleźć się w zasięgu zabijania – bo kto z nas chciałby zostać zabity, kto chciałby zabijać? Skąd przekonanie, że to – jedno z dwojga – ci nie grozi, czytelniku, czytelniczko? Jak wiele za to przekonanie dasz? Z drugiej zaś strony – czy wolno zapomnieć nam, latającym samolotami na wakacje, że są na świecie tacy, którzy o takich wakacjach nie mogą marzyć, że jest ich ogromna większość (80% populacji planety żyje za mniej niż 10 USD dziennie, więc nie mają z czego odłożyć) i że ich immunitet przed zabijaniem jest, jak zawsze też był, o wiele słabszy niż nasz, nawet teraz? Dla nich to pytanie nigdy nie było szczególnie abstrakcyjne. Są takie miasta na ziemi – niektóre z nich są popularnymi punktami na turystycznej mapie świata – w których pytanie „kiedy będą zabijać?” jest pytaniem dnia codziennego. I w całej zapewne historii ludzkości, tak przednowoczesnej, jak i nowoczesnej, zdecydowana większość ludzi zawsze mogła to pytanie sobie zadawać na poważnie. Być może wręcz, kto nigdy nie znalazł się w konieczności, by zadać je sobie na poważnie, ten nigdy nie był człowiekiem.

Katastrofizm wraca na wybiegi, wiedzą o tym nawet finansiści

Wszakże również prawdą jest i to, że nietrudno, jeśli nie żałośnie łatwo, jest być dziś Kasan­drą i przepowiadać scenariusze pisane dla najgorszego z możliwych światów, wieszcząc, że nadciąga czas zabójców; zawsze dostatecznie w tym dużo będzie, oprócz zdroworoz­sąd­kowego prawdopodobieństwa, ładunku strachu i bonusów z nim związanych (nawet przy obecnie bardzo niskich cenach strachu), by z tego „wyżyć”; by się tego uczepić jako swojej mantry i swojego gotowego komentarza na każdy temat. Tak, nic prostszego nawet i bar­dziej idącego po linii najmniejszego oporu, niż stawiać na pessimum – to właściwie najmniej teraz ryzykowny zakład. Katastrofizm wraca na wybiegi, wiedzą o tym nawet finansiści, proponując coraz częściej „oszczędzającym na lepszą przyszłość” grę na gorszą przyszłość (czyli inwestowanie w fundusze i indeksy oparte o wskaźniki pesymizmu, dekoniunktury czy stawiające po prostu na bessę i „zys­ku­jące, gdy wszyscy inni tracą”) – w jak zwykle płonnej nadziei skretyniałego egocentryzmu, że naprawdę da się na dłuższą metę zyskiwać, gdy większość traci. W tej sytuacji najbogatsi – jak donosi styczniowy New Yorker (http://www.newyorker.com/magazine/2017/01/30/doomsday-prep-for-the-super-rich )– nie liczą jednak na nic oprócz samych siebie i już dziś budują odizolowane od świata, samodzielne, zaopatrzone we wszelkie niezbędne zapasy (oraz służbę) bunkry i schrony na wypadek najgorszego możliwego obrotu wypadków.

Co jednakże innego można znaleźć w bieżącej ofercie ducha czasu, współ­czes­ności, co by nas mogło napawać bardziej umiarkowanym pesymiz­mem lub wręcz nie­śmia­łym optymizmem, niż ten pesymistyczny wątek wyczerpania i krachu, których konsek­wen­cje będą, domyślamy się, zabójcze? Opowieść o załamaniu, w której zabijanie nie będzie oczywiście żadnym apo­geum czy przełomem – po którym nastałyby lepsze dni, ja­kieś opamiętanie czy oświecenie – a jedynie czymś, co, jakiekolwiek przyj­mie rozmiary, w jakichkolwiek rzędach milionów będzie notowane w księgach rekordów, będzie przecież znów miało charakter tylko epizodyczny w uniwersalnej historii ludzkości, jak każde ludobójstwo – i jak każdy też okres pomiędzy jednym a kolejnym ludobójstwem. (Jeśli wynika stąd idea, że historia w ogóle jest szeregiem donikąd w sumie nie wiodących epizodów, to nie ma sensu się jej tak łatwo wypierać).

Tymczasem zaś wszystko zdaje się wskazywać, że nadciąga to znowu w bliższe nam okolice – ów szczególny klimat społeczny, te głosy, miny i gesty, te ruchy, te fer­menty, przy których odpowiednim nasyceniu, pewnej ich masie krytycznej, zabijanie okazuje się czymś ponownie i bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dekad, bliższym nam, czymś dającym-się-wyo­bra­zić. Wiszącym w powietrzu. Jeśli to więc oczywistość i coś mało odkryw­cze­go, to niech będzie to autorowi wyba­czone. Jeśli w ten sposób rozpoznaje jedynie to, co odczytuje bez wyjątku każdy termo­metr współczesności, to tym bardziej niech świadczy ten fakt o na­szym poważnym, jeśli chodzi o kwestię zabijania, położeniu i bardzo niepokojących perspek­ty­wach, jeśli o tę kwestię chodzi, w nadchodzącej przyszłości. Ale chodzi i o to, że autor mówi o tym, bo sam się boi – miano­wi­cie, przypomnijmy, zabijania, a przynajmniej klimatu sprzyjającego mu, a może też czegoś bardziej meta­fizy­cznego: wiecznego powrotu zabijania – choć nie zdaje mu się, żeby należał do pani­karzy i pierwszorzędnych pesymistów. Ci już dawniej rozpoczęli przecież swoje żniwa.

„Powiedzenie ‘po mnie choćby potop’ jedni przypisują Ludwikowi XV, inni jego metresie, Madame de Pompadour. Dość dobrze oddawało mój stan ducha, ale po raz pierwszy przemknęła mi przez głowę niepokojąca refleksja: potop może bez trudu nastać przed moją śmiercią”[1].

2. Agonia późnej nowoczesności

Otóż wszystko wskazuje na to, że efektem globalnego, choć zachodniocentrycznego zarazem eksperymentu antropologicznego, jakim była i jest nadal nowoczesność (którą zwać też można cywilizacją oświecenia), jest przynajmniej jeden historyczny pewnik – ten miano­wi­cie, że proces cywilizacji nie daje człowiekowi (ludzkości) żadnej dodatkowej gwarancji, żadnego większego zabezpieczenia przed wiecznym powrotem zabijania; że człowiek w ogóle nie zaprzestaje go na żadnym szczeblu swego ogólnego społecznego rozwoju; i zawsze pozostaje gotowy do podjęcia tej czynności, jeśli warunki będą po temu sprzyjające. Nie wierzcie Stevenom Pinkerom i ich złotoustym przeliczeniom. Nie jest tak, że życie staje się z biegiem czasu i postępem cywilizacji coraz mniej nasycone złem. (Niegdyś, jak przekonywaliśmy, w lepszych, ale dawno minionych czasach, można było jeszcze pytać, czy człowiek jest zły tylko w granicach tego, co przydatne, czy też wykracza poza nie w kierunku bezgranicznego zła, „bezinteresownego”, niczym nie uzasadnionego – ale dodatkowym pod-pewni­kiem późnej nowoczesności jest i to, że tak właśnie jest: zło nie ma granic, nie kończy się nawet tam, gdzie staje się całkiem bezużyteczne).

W rzeczy samej, jeśli wiek XX był stuleciem długiej kontemplacji czegokolwiek, to przy­glą­dał się on z niewzruszoną cierpliwością i nie siląc się na interwencję temu, jak człowiek wznosi swą zdolność zabijania na wyżyny efektywności i wyrafinowania, a wręcz metafi­zy­cznej subtelności, jaka kazała mu wpleść w ten niekończący się proces eksterminacyjny najgłębsze odkrycia chemii i fizyki, posłużyć się jako maszyną masowej eksterminacji czymś takim np. jak rozszczepienie jądra atomu. W rzeczy samej odkrycie nieskończoności zła pod postacią braku jakichkolwiek granic w zabijaniu, jakichkolwiek pryncypiów – moralnych, racjonalnych, ekonomicznych, pragmatycznych itd. – mogących być z góry założoną granicą, za jaką akcja eksterminacji się nie posunie, było tym właśnie, co osiągnął w dziedzinie samopoznania moralnego człowieka wiek XX. I tak właśnie można by zauważyć, podsumowując ten swoisty charakter odkryć antropofanicznych XX wieku, że jego istotą jest przejście od dojrzałej do późnej, „przejrzałej” świadomości nowoczesnego człowieka, zaś istotą tego przejścia jest właśnie odkrycie tego modusu nieskończoności immamentnej, jaką jest właśnie nieskończoność zła.

Człowiek nowoczesny tym różni się od swojego poprzednika i wszystkich innych swoich krewnych z ludzkiej rodziny, że przechwytuje on we własne ręce nieskończoność, czyni ją swoją, własną, endogeniczną, wewnętrzną, gdy zawsze i wszędzie indziej jest ona czymś zmonopolizowanym przez sferę boskiego (Boga). Miesz­cza­nie – którzy w sensie społecznym są właściwymi wynalazcami człowieka nowo­czes­nego i wzorcowymi ludźmi nowoczesnymi – nie byliby jednak sobą, gdyby nie zrozumieli tego, jak ważna dla ich dynamiki polityczno-ekonomicznej jest wszechstronna demonopolizacja (zajdzie ona tak w sferze czysto politycznej, jak i duchowej, jak i ekonomicznej). Przejęcie przez człowieka nieskończoności we wczesnym stadium nowożyt­nym, w odrodzeniu, polega na kontemplacji i implementacji konceptu nieskończo­ności ludzkiej natury (tego, że nie jest ona dana, „zamknięta”). Nowoczesność klasyczna, „kartezjańska” rozwija się dalej na bazie odkrycia kolejnej odmiany nieskończoności immanentnej, jaką jest nieskończoność ludzkiej władzy-wiedzy i poznania, nieskończoność/nieograniczoność rozumu. Oświecenie XVIII wieku dorzuca do tego nieskończoność postępu. Jednak już nowoczesność dojrzała – począwszy od zafascyno­wa­nego tym, co irracjonalne, romantyzmu – odkrywa i kontempluje coś negatywnego wobec rozumu oświecenia – mianowicie głupotę; wszystko to, co obraca w niwecz racjonalizm i jego procesy kształtowania.

Nieskończoność irracjonalności, której nie zdoła umniejszyć żaden postęp wiedzy i oświecenia, która, przeciwnie, rośnie wraz z nimi – oto, co staje się przedmiotem dojrzałej świadomości nowoczesnej – aż wreszcie, gdzieś u Freuda, zainspirowanego w tym mocno przez Nie­tzsche­go, świadomość nieskończoności irracjonalnego przekształca się w kontemplację nieskończoności perwersji, pożądania tego, co zbrodnicze, która pozostaje i naszym, po dziś dzień, przezna­cze­niem. Wciąż bowiem i my, późne dzieci późnej nowoczesności, możemy kontemplować jedynie – przynajmniej tak długo, jak nie zdecydujemy się przekroczyć wewnętrznych granic nowoczesnego świata i prosić o azyl w enklawach kontemplacji monastycznej, neochrześ­ci­jańskiej, czy buddyjskiej, czy jeszcze innej – to, jak nieskończone jest w człowieku zło: pragnienie mocy destruktywnej. Wszelkie inne modalności jego immanentnej nieskoń­czo­ności (te wcześniej wymienione, nie licząc irracjonalności), jeśli coś jeszcze dziś znaczą, to raczej w ograniczonych kręgach idealistów i niepoprawnych humanistów, względnie transhumanistów. Czymś jednak ponuro humorystycznym i tyleż ekscentrycznie naiwnym, co i podejrzanym o podłość, jest dzisiaj wszelki antropologiczny optymizm.

Dzisiejsi młodzi ludzie w kryzysowej Europie nie pamiętają już niczego z nauki XX-wiecznych katastrof antropologicznych

Nasza egzystencja od czasów II wojny światowej naznaczona jest i predeterminowana przez główne zadanie powojennej ludzkości, jakie wyraża się w haśle/zaklęciu: „nigdy więcej wojny” – przy czym zakładało się i chyba dotąd wciąż można zakładać, że III wojna świa­towa oznaczałaby unicestwienie całej cywilizacji i regres do społeczności prymitywnych, być może pre-industrialnych, jeśli nie wręcz koniec gatunku ludzkiego. Fakt, że to hasło nie brzmi nam dziś jak coś najbardziej na czasie, nie znaczy, że się ono kompletnie zdezaktualizowało, ale raczej to, że trudno nam już dziś uwierzyć, że może się to udać. Bo wojna jest już tuż za horyzontem. A słynny „zegar zagrożenia wojną nuklearną” posunął wskazówkę o kolejny krok ku dwunastej – godzinie zagłady.

Jeśli miarą człowieka naprawdę ludzkiego (wzgl. cywilizowanego) jest to, do jakiego stopnia niewyobrażalne, niezrozumiałe lub wręcz niewykonalne wydaje mu się zabijanie, zwłaszcza zabijanie innych ludzi, ale i ogólnie istot żywych, aż po muchy włącznie – zgroza, wyrażająca się w pytaniu, na które jego zdaniem nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego ludzie to robią? (= „jak człowiek może zabić człowieka?”) – to do tego ideału nie jest nam dziś blisko; bo na pytanie to, choć powinno budzić dreszcze, potrafimy zareagować wzruszeniem ramion, jak na coś dziecinnego, coś takiego jak: a dlaczego słońce świeci? Automatycznie chce się na to odburknąć szybko: bo tak jest, i nie zawracać sobie więcej tym czymś głowy; tym czymś ohydnym, co tu prze­czu­wa­my. Wszakże nawet dzieci, sądząc po tym, jak chętnie bawią się w gry, w których zabi­ja­nie jest tylko zręcznością, nie muszą wcale zadawać tego pytania ze zdziwieniem rów­nym temu, z jakim pytają o słońce – jakby to, że – oraz dlaczego – ludzie zabijają, było nawet dla nich jeszcze od niego jaśniejsze. A przecież w oświeceniu, w jego wielkiej antropologicznej pra-obietnicy, złożonej człowiekowi przez samego człowieka (np. przez Kanta z jego projektem „wieczy­s­tego pokoju”), zawierała się i ta idea, że dzięki braterstwu, wspólnocie, zabijanie przestanie być częścią ludzkiej natury; że człowiek, dzięki postępowi, nauczy się rozwiązywać wszystkie swoje problemy bez zabijania. Rozczarowanie tym przedsięwzięciem, którego bilans wciąż jest niejasny, definiuje ducha naszej teraźniejszości; w tym sensie wciąż zresztą żyjemy w epoce powojennej (po drugiej wojnie), po wielkim rozczarowaniu i po, lub w trakcie upadku kolejnych wysiłków na rzecz jego przezwyciężenia (np. idei jedności europejskiej, która okazała się krucha w obliczu większego kryzysu). Ale w jakimś sensie jest to również epoka, w której pewne zasoby powojennego strachu, posttraumatyczne zahamowania i rehumanizujące terapie wiktymologiczne oraz inne zabiegi remoralizujące po okresie postrzeganym jako erupcja moralnego nihilizmu – są na wyczerpaniu, straciły autorytet, jakim było ich bezpośrednie zakorzenienie w doświadczeniu milionów. Dzisiejsi młodzi ludzie w kryzysowej Europie nie pamiętają już niczego z nauki XX-wiecznych katastrof antropologicznych i nie mają dość wyobraźni, by bać się demona, który znów podnosi swoją potworną gębę – demona nienawiści tożsamościowych. Europa nie wierzy już dziś w siebie, choć miała, w oczach wielu, włącznie z całym Zachodem, za zadanie uruchomić po II wojnie kolejną falę uniwersalizmu i oświeconej globalnej modernizacji – ten pomysł nie jest już dziś jednak scena­riu­szem jakichkolwiek zdarzeń, choć nie dobiegł jeszcze końca jego długi, rozwlekły epilog. Choć rozwlekły, to jednak jest on jedynym, czego prze­wle­kania warto bronić – nie możemy schodzić ze sceny wcześniej, niż to będzie nieuniknione, oto jedyny dla Zachodu postulat dnia i hasło na najbliższą przyszłość. Przewlekanie jest może jedynym, co nam zostaje. Rzecz w tym, że coraz więcej ludzi, w dzisiejszym klimacie prze­staje się tym w ogóle przejmować – bo jak można zaangażować się w coś tak beznadziejnego jak odwlekanie nieuchronnego końca?

W ramach tego przewlekania jednak, obowiązkiem – nie tylko abstrakcyjnym, ale i wynikającym z konkretnej konieczności samoobrony przed zabijaniem – wszystkich ludzi dobrej woli jest walka o to, aby resztek po oświeceniu i nowo­czesności oraz całej generowanej przez jej cywilizację, bezprecedensowej w dziejach, mocy człowieka jako takiego, nie zawłaszczyły siły ciemnoty i małości (chcące obrócić tę ludzką moc przeciw samej ludzkości na zasa­dzie alienacji absolutnej i katastrofalnej, doprowadzając gromadny popęd śmierci do samej przepaści – ekologicznej czy politycznej czy jeszcze innej). Taką siłą małości, siłą „popędu śmierci”, która dorwała się do wielkich czy nieco mniejszych agre­ga­tów mocy urzeczywist­nio­nych przez nowo­czes­ność, są osobnicy pokroju Donalda Trumpa, Nigela Farage’a i im podobnych; taką siłą są bliskowschodni szejkowie i ich kuzyni z organizacji fundamen­talis­tycznych, a także putinokraci, którzy powodując się naiwną koncepcją „woli mocy”, w jej rozu­mieniu wy­pra­cowanym dla potrzeb mentalności tajnych służb bezpieczeń­stwa, spraw­dzają za pomo­cą bardzo ryzykownej polityki, jak bardzo da się rozkołysać łódź, aby może coś na tym ugrać. Są nią wreszcie także mali peryferyjni neo-autokraci próbujący w chaosie kryzysu globalnego, zamieszania i superdelikatnych współzależności prowadzić politykę arogancką i siłową, odwołując się przy tym do najgorszych uczuć, mobilizując i legitymizując oddolne pragnienia przemocy. Wielką niewiadomą w tej kwestii pozostają natomiast wciąż skryte Chiny – być może same jeszcze nie wiedzą, co o tym sądzą; czy są – a jeszcze bardziej, czy w nieda­le­kiej już przyszłości, gdy coraz bardziej zaczną nadawać ton całemu światu, czy będą – towarzyszami emancypacji, choćby i zmodyfikowanej, czy będą konty­nu­ować nowoczesność, czy przejmą jej dzieło z rąk Zachodu w stanie nienaruszonym, czy może jednak postawią na przemoc na większą skalę, mniej lub bardziej niepostrze­żenie zainaugurują zupełnie nową erę, całkiem obojętne na błahą kwestię upodmiotowienia jednostki? To jednak pytanie na najdłuższą metę, które jednak również bardziej średniofalowo nie przestaje ciążyć nad nami wszystkimi: do jakiego stopnia my sami jeszcze, ludzie Zachodu, jakkolwiek krucho i nieśmiało by to już nie brzmiało – gotowi jeszcze jesteśmy walczyć o emancypację? Czy i nam już się ona nie znudziła?

Być może jednak najważniejsze wydarzenie nowoczesności jeszcze się nie wydarzyło

3.

Wszakże, z drugiej strony, narracja o tym, że oświecenie, jedno z imion własnych nowoczesności, jest już całkowicie wyczerpane, wydaje się ostatecznie chybiona; być może nigdy nie było ono czymś tak rozpowszechnionym i zuniwersali­zowa­nym, by choćby móc umrzeć „w ogóle”. Lokalne, średnie bądź małe aplikacje racjonalności, racjonalizacje bez znaku zapytania (i nie w znaczeniu psychoanalitycznym, ale racjona­listy­cznym, Weberowskim), ulepszenia, korekty, ale i bardziej szerokie fale politycznej artyku­la­cji racjonalnie pojętych interesów większości (przyjąwszy, że nonsensem jest twierdzić, iż nie da się po­prawnie zidentyfikować żadnego takiego interesu i przeformułować go w specyficznych okolicznościach na konkretny postulat i ruch), prowadzące do szerzej zakrojonych reform i przemian długofalowych są wciąż czymś, co pozostaje stawką w interakcji społecznej rozmaitych grup, zwłaszcza na poziomie miejskim, czymś, w czym można real­nie wygrać więcej lub mniej – głoszenie śmierci wszelkiej demokracji (na przykład) prowadzi zatem do apatii i rzeczywiście wprowadza w życie to, co obwieszcza. Pozostaje więc tkwić pod sztandarem „niedokończonego projektu oświecenia”, nie bacząc na to, że wywieszają go niekoniecznie najbardziej ekscytujący myśliciele.

Inaczej przyszłoby właściwie pogodzić się z takim rezultatem nowoczesności, który rzucałby nas na pastwę coraz bardziej dynamicznej dyz-emancypacji (czyli cofania emancypacji pod jej hasłami), czyniąc z nas niewolników także w sensie pogrążenia w antycypacji zawsze gorszego, a więc też skłonności do defetyzmu i rezygnacji.

Kto jednak, ostatecznie, zna kryterium oceny, co właściwie było momentem kulminacyjnym nowoczes­ności, kto wie, po czym poznać wydarzenie przełomowe, kto wie, dlaczego nic więcej już nie miałoby się wydarzyć, i dlaczego nie bardziej przełomowego, a przecież pozy­tywnego? Skąd można by coś takiego wiedzieć?

Można jedynie zgadywać, i to chyba nawet bez większej nadziei na poznanie mniej więcej właściwych proporcji, z jakimi rozkładają się racje po stronie tych dwóch opcji, która jest „wygrywająca” – ta ultra-krytyczna, która po nowoczesności nie spodziewa się już niczego dobrego, czy ta krytycz­na, która nie chce tu niczego rozstrzygać i czeka na dalszy rozwój wypadków bez żadnych założeń, przygotowana na każdą opcję. Przyjmijmy więc, że jest to dokładnie sytuacja taka, jak w zakładzie Pascala – szanse rozkładają się po połowie.

Być może najważniejsze wydarzenie nowoczesności jeszcze się nie wydarzyło i nie­ko­nie­cznie musi to być katastrofalny finał. To, co nieznane, niesie ze sobą otwarte horyzonty możliwości. Być może tylko wyobrażamy sobie z naszej dość wąskiej perspektywy teraźniejszej, że żyjemy w „późnej”, schyłkowej erze, erze – mówiąc generalnie – gdy już „po wszystkim”: po człowieku, po oświeceniu, po utopii, po poezji. A tymczasem mogłoby być i tak, że wciąż żyjemy w stosunkowo „młodych” czasach.

Skąd wiemy, że już osiągnęliśmy ten szczy­towy rozwój potencjału, a jeśli to dopiero początek drogi? Owszem, żyjemy w epoce, nad którą unoszą się widma całkiem nie-relatywnych, ostatecznych wyczerpań – kwestia paliw kopalnych, gdzie „widać już dno”, a z drugiej strony neomaltuzjańska kwestia wytrzymałości i odnawialności eko­systemu ziemi; bez wątpienia każe nam się to martwić o przyszłość. Ale też łatwo wyob­ra­zić sobie wiele dość prostych w samym pojęciu – nieza­leżnie od kwestii technicznych – innowacji, które mogłyby jeszcze zrelatywizować te problemy, uwolnić czło­wieka od paliw kopalnych, lepiej zaadaptować go do ekosystemu i odda­lić perspektywę eks­tyn­kcji, a jedno­cześnie całkowicie odmienić losy nowoczes­ności i pokierować jej historię z powrotem na lepsze tory wio­dące do świetlanej przysz­łości i realnej dalszej emancypacji; równie łatwo przyjąć, że o takim przekierowaniu na ścieżkę świeżego optymizmu mógłby zdecydować szereg pomniej­szych, lecz skumulowanych innowacji i przekształceń. Zawsze może stać się coś zupełnie nieprzewidywalnego, co pozwoli zreorganizować cywilizację nowoczesną bez znacznych redukcji demograficzno-konsumpcyjnych.

Być może więc, skoro wyobraźnia niczego nie wyklucza, nawet jeśli realizm dość znacznie zawęża jej horyzonty, mimo wszystko zawierzmy i zaufajmy nowoczesności jako historii wciąż otwartej?

 

 

[1] Michel Houellebecq, Uległość, tłum. B. Geppert, Warszawa 2015, s. 71.

 

Esej stanowi fragment książki „Niewolnicy i panowie. Sześć esejów i pół z antropologii filozoficznej i społecznej świata nowoczesnego”, która była finalistką w 4 edycji konkursu na esej metafizyczny Fundacji im. B. Skargi. Książka ukaże się wiosną 2017.

DATA PUBLIKACJI: 10 marca 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018