grafika: Krzysztof Pysz, one2.com.pl, dzięki uprzejmości autora
grafika: Krzysztof Pysz, one2.com.pl, dzięki uprzejmości autora

KRZYSZTOF ZAJAS: „OSZPICYN” – FIKCJA, KTÓRA ZASTĘPUJE PRAWDĘ

Ani dzieci dla zabawy mordujące dziadków, ani plaga miliona szczurów nie są w stanie odciągnąć ludzkiej uwagi od ukrytego pod ziemią, żydowskiego złota – wywiad z Krzysztofem Zajasem, autorem książki „Oszpicyn”.

Oszpicyn znaczy w jidysz Oświęcim. „Oszpicyn” to również tytuł najnowszej książki Krzysztofa Zajasa, który posługując się powieścią kryminalną z elementami horroru, oczyszcza swoje rodzinne strony z niechcianych historii.

Karolina Feć: Oświęcim jest chyba najlepszym miejscem do czytania „Oszpicyna”. Można łatwo odgadnąć, w których zakątkach miasta rozgrywają się wydarzenia, choć pewne nazwy ulic, rzek, stawów, zostały zmienione. Nie znalazłam klucza do tych zmian.

Krzysztof Zajas: Nie mam klucza. Zachowałem pewne nazwy, żeby było wiadomo, o jakie miasto chodzi, a niektóre przekręciłem, by nie wciągać czytelnika zanadto w topografię, żeby nie myślał, że chodzi wyłącznie o Oświęcim. Jedną z intencji książki było opowiedzenie tego, co mogło się dziać w wielu polskich miastach. Oszpicyn jest tutaj tylko pewnym znakiem, pars pro toto, bo takich miejsc jest wiele – nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Środkowej – miejsc, gdzie stare historie żydowskie spoczywają pod ziemią i w jakiś sposób oddziałują na współczesność. Im bardziej są skrywane i przemilczane, tym mocniej działają tam, gdzie hulają demony, w sferze zbiorowej nieświadomości. Dlatego klucz topograficzny nie jest precyzyjny, po prostu bawiłem się tym trochę na zasadzie, żeby było wiadomo którędy Wojtek Jaromin idzie. Ulica Dąbrowskiego pozostała więc ulicą Dąbrowskiego, a z drugiej strony Plac Słoneczny wydawał mi się zbyt pogodny, więc go zamieniłem na Księżycowy. Ten pomysł nawet oświęcimianom się podobał, mówili, że plac nabrał przez to jakiejś powagi.

Taka uniwersalizacja nie jest więc zabiegiem czysto literackim. Czy sytuację oświęcimską w ogóle można zuniwersalizować? Pytam o to dlatego, że w pamięci – najczęściej żydowskiej – Oświęcim jest miejscem jedynym w swoim rodzaju.

To był jeden z ważnych tematów: jak połączyć to, co moje, osobiste, indywidualne, z tym, co uniwersalne. Podoświęcimskie Zaborze (powieściowe Podborze), gdzie dorastałem, to moja prywatna Arkadia: stawy, pola, trochę lasów, niewielkie pagórki, łąki opadające do rzeki Soły. Przeżyłem tam swoją inicjację przyrodniczą. Piękno zachodów słońca nad stawami, z krzykiem ptaków i szelestem trzcin, było doświadczeniem bardzo mocnym. Kiedyś ojciec, który jako chłopak spędzał na Zaborzu okupację, opowiadał mi, że po nocach widziano na groblach stawów galopującego konno samotnego jeźdźca. Mówiło się, że to Rudolf Hess w ten sposób odreagowuje Holokaust. Mnie to okropnie oburzyło, ta bezczelność: straszliwy zbrodniarz, którego nazwisko jest niemal synonimem Zagłady, tak zbezcześcił moje stawy! To zderzenie dwóch rodzajów wyjątkowości – Arkadii dzieciństwa, swojskiego Soplicowa, z historycznym dnem piekła – było dla mnie rodzajem wstrząsu.

Z drugiej jednak strony Oświęcim nas fascynuje właśnie nie jako miejsce szczególne, ale jądro tego, co się działo niemal wszędzie. Nie jest tak, że cała ta tragedia rozegrała się tylko w Oświęcimiu, przeciwnie, ona się rozegrała w całej Europie, natomiast tutaj się skupiła. Z trzeciej strony jeszcze wyjątkowość tego miejsca – i dlatego tak a nie inaczej poprowadziłem fabułę – polega na tym, że wśród milionów Żydów z całej Europy zupełnie zniknęli Żydzi z Oświęcimia. Tu była spora gmina żydowska z własnymi szkołami talmudycznymi i rabinem, z czterema synagogami – mocne, galicyjsko-żydowskie miasto. Oni wszyscy zniknęli, jakoś rozpłynęli się w tej masie ofiar, poniekąd zostali wyparci z własnego, rodzimego miejsca. Stąd problem poszczególnego i ogólnego, uniwersalizacji oświęcimskiego doświadczenia, jest tak ważnym tematem w książce. Chciałem uchwycić jedno i drugie: skrajny, graniczny przypadek, a z drugiej strony przykład jednego z wielu miejsc, które w taki sposób funkcjonowały i w których ta historia do dzisiaj może jeszcze działać.

Historia nie tylko Holokaustu, lecz także polskiej winy wobec żydowskich sąsiadów, bo to ją odkrywa Jaromin jako fundament wydarzeń, owej „zemsty”, w ramach której dzieci zabijają dziadków, a plaga szczurów pojawia się właśnie w centrum miasta i na starym osiedlu, czyli na obszarze zamieszkanym w czasie okupacji. Jak rozkładają się akcenty między winą indywidualną a zbiorową? Z jednej strony Henryk Hirsz mówi w stronę mieszkańców „przepraszajcie, macie za co”, z drugiej podkreśla się, że perspektywa ogólna jest niezadowalająca.

W uogólnieniu zawsze dokonujemy pewnego zafałszowania. Mówimy na przykład, że Polacy ponoszą współodpowiedzialność za Holokaust. To nie jest precyzyjne. Od razu pojawią się oponenci, którzy będą wyciągać Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Dlatego, gdy się chce nazwać tego typu wspólną odpowiedzialność, perspektywa pojedynczego bohatera w powieści jest dla mnie jedyną uczciwą. Ja nie mówię za wszystkich, mówię za siebie.

Oświęcim nas fascynuje właśnie nie jako miejsce szczególne, ale jądro tego, co się działo niemal wszędzie. Nie jest tak, że cała ta tragedia się rozegrała tylko w Oświęcimiu, przeciwnie, ona się rozegrała w całej Europie, natomiast tutaj się skupiła.

Nieprzypadkowo użyłem jako motta do drugiej części książki fragmentu wiersza Miłosza „Biedny chrześcijanin patrzy na getto”. To jest przerażający wiersz, który każdemu chrześcijaninowi mówi: będziesz odpowiadać osobiście. My jako chrześcijanie jesteśmy wspólnotą, jak to w Polsce lubimy podkreślać, ale z drugiej strony każdy z nas będzie indywidualnie rozliczany za swoją chrześcijańskość, czyli za to, jak zrozumiał naukę Chrystusa i Pismo Święte. W tej olbrzymiej wspólnocie każdy na własną rękę taki rachunek powinien zrobić. One będą wyglądać bardzo różnie. Jeden wśród przodków będzie miał szmalcowników, inny będzie miał kogoś, kto ratował Żydów, a może nawet poświęcił życie, by ich ocalić. Jeszcze inny będzie miał historię o żydowskim złotym pierścieniu za główkę czosnku. Wspólnoty nie da się rozliczyć za pomocą jednego algorytmu.

Pomysł na szczegół zamiast ogółu został wzięty trochę z literatury. Na pewno oddziałała na mnie książka Daniela Mendelsohna „Zagubieni. W poszukiwaniu sześciorga z sześciu milionów”. On tam świetnie uchwycił to, że o milionach Żydów europejskich, którzy zginęli, mówić się nie da. Hanna Krall jest wybitną pisarką, która za pomocą powściągliwego języka, bardziej milczącego niż mówiącego, najgłębiej dotknęła tego problemu, jak opisać to, na co brak słów. To przedzieranie się przez ciszę, przemilczenie jest jednym z tematów mojej powieści.

Winę symbolizuje milion szczurów, tymczasem w rzeczywistości oświęcimskiej nie brakuje innych zwierząt, które wpisują się w estetykę grozy: wron i kruków. Dlaczego ich pan nie wykorzystał?

Szczury są znakiem brudu, wstydliwej, ohydnej nieczystości, która gdzieś tam w piwnicach – a piwnice to podświadomość – nabiera konkretnych form. Zależało mi na wprowadzeniu starego motywu literackiego związanego ze „Szczurołapem z Hameln” braci Grimm. Chciałem wykorzystać element związany z kontraktem: miasto ma problem z plagą szczurów i umawia się z człowiekiem, który obiecuje ten problem rozwiązać. Kiedy on wywiązuje się ze swojej części umowy, mieszczanie – zadowoleni z tego, że pozbyli się kłopotu – przepędzają go bez zapłaty. Przychodzi zemsta: ten, który został oszukany, zabiera im dzieci.

Henryk Hirsz, ostatni Żyd oszpicyński, jest akurat tym, który na zło tego miasta może spojrzeć trochę z zewnątrz, ponieważ należy do wspólnoty ofiar. Podejmuje się tej szalonej deratyzacji jednak dlatego, że to także jego miasto i chce mu pomóc w pozbyciu się ciężaru przeszłości. Brud oszpicyński jest także jego brudem. Hirsz jest stąd, ale jakby i stamtąd, z drugiej strony historii. Taka była moja intencja. Dokąd to poszło, nie wiem dokładnie, bo szczury się tam rozszalały i scena z ich topieniem w jeziorze Wronim zrobiła się zupełnie jak ze Stephena Kinga. Chodziło mi raczej o tego typu metaforę, symbolikę. A dlaczego nie wrony i kruki? „Rozdziobią nas kruki, wrony” to jednak całkiem inna symbolika.

Częścią kontraktu z Hirszem, którego w książce miasto nie dotrzymuje, jest przekazanie mu budynku starej synagogi – wtedy już hurtowni dywanów – i utworzenie Centrum Żydowskiego. Obecnie ta instytucja rzeczywiście w tym miejscu funkcjonuje. To alternatywna historia jej powstania czy symboliczna?

Trochę alternatywna, trochę symboliczna. Czasowo mniej więcej się zgadza, bo od połowy lat 90. trwały negocjacje. W rzeczywistości nie było nikogo takiego jak Henryk Hirsz, był jednak pewien stary oświęcimski Żyd, który zabiegał przez lata o zwrot synagogi i zachowanie pamięci o przedwojennych Żydach tego miasta.

Wspólnoty nie da się rozliczyć za pomocą jednego algorytmu.

Opisany przeze mnie kontrakt jest tylko luźno związany z faktami. Raczej chodziło o symbolikę: tym, którym w jakiś sposób zawiniliśmy, powinniśmy zadośćuczynić. Ta negatywna, można powiedzieć złowroga atmosfera wokół całej umowy bierze się stąd, że w latach 90. w Oświęcimiu polsko-żydowskie dyskusje – czym ma być muzeum, dokąd mają sięgać wpływy żydowskie i gdzie można postawić supermarket, a gdzie nie – trwały i były dosyć burzliwe, nie mówiąc już o tak przykrych faktach jak ten, że za pomocą haseł antysemickich można było wygrać lokalne wybory. Wtedy na nowo pojawiły się napisy, które mnie zupełnie powaliły: „śmierć Żydom” wypisane na murze cmentarza żydowskiego. W mieście, gdzie chyba najmniej na świecie wypada coś takiego napisać! Bez względu na to, jak brudne uczucia się żywi i ile szczurów się trzyma w swojej piwnicy. W tym sensie próbowałem uchwycić atmosferę, która mocno bulwersowała i polaryzowała to miasto. Miasto, które jest już wystarczająco porażone przez historię i ma dosyć traum. To były jakieś dziwaczne histerie, które nie wiadomo skąd się wzięły. A może właśnie wiadomo.

Wcześniej temat polsko-żydowski niemal nie istniał. Później dążył już do pewnego rodzaju przepracowania. Lata 90. wydają się być jedynym czasem, kiedy fabuła powieści miała prawo się rozegrać.

Powojenna historia Oświęcimia jest bardzo smutna. Oprócz tego, że było to miasto ponure, jak większość tego typu miast w peerelowskiej Polsce, dość przaśnie gospodarowanych przez władze – było ono szczególnie porażone historią: trudno w cieniu największego obozu zagłady na świecie tak sobie po prostu żyć. Jak pamiętamy, władze komunistyczne dosyć konsekwentnie tłamsiły cały temat Holokaustu. Być może chodziło o to, by nie dopuścić do nowych wybuchów antysemityzmu, ale przy okazji usuwano z naszej historii cały ten wielki temat. Nie wiem, może chciano zachować pewną spójność ideologii. W każdym razie ja do końca szkoły średniej właściwie nie wiedziałem, że mieszkam na największym żydowskim cmentarzysku świata. Dopiero literatura otwarła mi oczy.

Władze nie były wyjątkiem, sami Żydzi też nie poruszali tego tematu przez pierwsze lata po wojnie.

Tak, na to się nakłada kwestia milczenia pierwszego pokolenia, któremu trauma odbierała głos. Nie mówili pierwsi ocaleni, ale też ich dzieci nie bardzo miały jak o tym mówić i wolały milczeć, bo życie zawsze chce wygrać ze śmiercią. Dopiero pokolenie wnuków zaczęło to rozgrzebywać. Wnuki mają szczególny problem, ponieważ one nie doświadczyły traumy bezpośrednio, ale czują, że coś jest pod spodem… Czas wnuków zbiegł się w Polsce akurat ze zrzuceniem komunistycznego jarzma, kiedy zaczęliśmy mówić własnym głosem. Okazało się, że w tym głosie odzywa się również jakiś wybudzony ze snu antysemita. Kilka tygodni temu w drodze do Oświęcimia widziałem napis „śmierć Żydom”, napaćkany na starej stodole koślawymi, ale wielkimi literami, żeby kierowcy nie przeoczyli. Tak, te demony wciąż tu są. Dlatego słowa Ewy Kolanowskiej, która w powieści mówi: „Oni wrócili”, wciąż się gdzieś kołaczą po okolicy. Przejawy wyimaginowanej bądź autentycznej nienawiści wobec kogoś, kto budzi nasze poczucie winy, są czymś nie tylko ohydnym, ale i bardzo niepokojącym.

ja do końca szkoły średniej właściwie nie wiedziałem, że mieszkam na największym żydowskim cmentarzysku świata. Dopiero literatura otwarła mi oczy.

Jako dziecko słyszałem chłopów mówiących, że Hitler jaki był to był, ale przynajmniej zrobił porządek z Żydami. Oni sami tego nie wymyślili, ktoś im to podsunął i nie jestem pewien, że chodzi o propagandę hitlerowską. Kiedyś dla celów naukowych przeglądałem polską prasę przedwojenną. Nie było dnia, żeby w latach 1937-1939 nie publikowano tekstów antyżydowskich. Czasem były one śmieszne, czasem ponure, czasem głupie, a czasem żałosne i kłamliwe, ale nie zmienia to faktu, że ewidentnie uprawiano politykę budzenia w Polakach nienawiści do Żydów. Naprawdę trudno udawać, że to nie miało nic wspólnego z tym, co następnie działo się w czasie wojny i okupacji. Oczywiście, że miało. Machina propagandowa jest dosyć ściśle związana z konstruowaniem tej sztucznej narodowej wspólnoty, którą chcemy później jako dumę obnosić po całym świecie, a która w gruncie rzeczy ma całkiem sporo szczurów w piwnicy.

Czy występuje jakaś specyficznie oświęcimska forma antysemityzmu?

Nie wiem, nie badałem oświęcimskiego antysemityzmu. Ludzie, którzy w moim rodzinnym mieście zdobywają się na opowiadanie dowcipów o komorach gazowych, robią to jednak w dziwnie histeryczny sposób: zdają sobie sprawę z tego, że mówią coś nie na miejscu i śmiech, który z tego ma wynikać, jest sztuczny, w ogóle nie śmieszny, a raczej żałosny. Od razu myślę wtedy o ich podświadomości: oni nie tyle coś wyrażają, ile raczej zasłaniają.

Ten silnie emocjonalny antysemityzm – nie tylko w Oświęcimiu, ale na terenie całej Europy Środkowej – miał również całkiem pragmatyczne podłoże ekonomiczne. Inaczej mówiąc, służył do uzasadnienia zwykłego rabunku. Po ludziach, którzy zostali wysiedleni, wywiezieni do gett i potem wymordowani, zostały dobra, które można było przejąć. Te historie są powszechnie znane i mają tysiące lokalnych wersji. Obawiam się, że nie ma w Polsce miasta, które nie miałoby historii podobnej do tej opisanej w „Oszpicynie”. Mając taką fenomenalną okazję do nagłego wzbogacenia się nikt nie myśli o tym, że nie można tego zabrać bezkarnie. Zostaje coś pod spodem, coś nienazwanego, pewien rodzaj samooszustwa, w którym trzeba zagłuszyć własny zmysł moralny, który mówi „Nie wolno”. Szukamy wtedy uzasadnień w niechęci do Żydów, że to niby oni byli zawsze źli i dlatego mamy prawo do tego i owego, bo tak chce wielka dziejowa sprawiedliwość. I tym podobne… To mechanizm bardzo stary, ma on w Europie kilkaset lat. Nie wiem, czy on jest specyficzny w Oświęcimiu, natomiast specyficzne jest miejsce i używanie tego typu argumentów akurat tutaj było dla mnie zupełnie niepojęte. Od tego się wziął jakiś impuls, by to uchwycić, zapisać…

Materialny aspekt tej historii widać szczególnie w oświęcimskiej panice przed tym, że Żydzi będą dążyć do odzyskania mienia…

Oświęcim jest dziwny właśnie pod tym względem materialno-ekonomicznym. To jest jednak miasto, które przez całe cztery lata okupacji żyło w rozgorączkowaniu nie tylko dlatego, że jest wielki obóz, ale z uwagi na tę całą wymianę dóbr. Żyło tym, że jest „Kanada” na rampie, że całe góry złota się przewalają, że można za główkę czosnku dostać złoty pierścionek z rubinem, za który można nieźle pożyć. To przecież działa na wyobraźnię i rujnuje jakąkolwiek moralność. Rozgorączkowanie było faktem nie tylko w czasie wojny, ale też później. Teraz wydaje się mnóstwo publikacji o tym, co działo się w obozie, są tysiące świadectw, ale na temat tego wielkiego przemysłu okołoobozowego nie ma ani słowa. Rozmawiałem kiedyś z Janem Tomaszem Grossem, który w „Złotych żniwach” przytoczył rozmaite świadectwa tego szabrownictwa. Na pytanie, dlaczego nie napisał niczego o Oświęcimiu, odparł: „a ma pan jakieś dokumenty? Bo ja nie znalazłem żadnego. Nie ma nic”. Dysponował tylko jednym mailem od mieszkańca Oświęcimia, który wspominał, że w 1945 roku szły całe karawany wozów z ziemią rabowaną przy rampie w Brzezince po to, by ją później płukać nad rzeką czy przesiewać przez sita. Całkiem jak u zdobywców na Dzikim Zachodzie. Ten proceder trwał jeszcze długo po wojnie. Ten rodzaj gorączki złota, porażenia złotem żydowskim, jest w Oświęcimiu fascynujący. Nikt o tym oczywiście nie opowiada, nie ma tych historii. Czy może być lepszy temat dla pisarza, który układa horror? Sprawy, o których wszyscy wiedzą, ale boją się mówić?

Miłosz mówił, że jak człowiek siedzi w brzuchu wieloryba, to niekoniecznie musi wiedzieć, jak wieloryb wygląda. Mnie wyjazd z miasta był potrzebny

Jak pan znalazł te historie?

Różnie. Nagrywałem na przykład opowieści mojej mamy o Oświęcimiu czasu okupacji. Ona przeżyła wojnę w mieszkaniu przy ulicy Jagiełły, kilometr od obozu Auschwitz, to była jej młodość. Opowiadała dużo, miała temperament gawędziarski, ale nie do mikrofonu. Gdy włączałem nagrywanie, milkła. W końcu się przełamała, krążyła wokół historii rodzinnych, anegdot, które były straszne, bo oświęcimskie, okupacyjne, ale jeszcze do przyjęcia. Naciskana przeze mnie przełamała się wreszcie i rozwinęła opowieść na przykład o tym, że Brzezinka przed wojną była najbiedniejszą z okolicznych wiosek, że to były stare chałupy strzechą kryte – bywała tam u dziadków – a po wojnie stała się jedną z najbogatszych wsi. Ludzie na potęgę zaczęli budować wielopiętrowe, murowane domy. Opowiadała, jak organizowano całe grupy szabrowników, kto gdzie ma prawo przegrzebywać ziemię, kopać i przesiewać. Gdy przeszła do konkretów, jej głos na taśmie zaczął cichnąć, aż całkiem umilkł. Próbowaliśmy z technikiem odzyskać ten dźwięk, ale się nie zapisał. Kiedy opowiedziałem o tym Andrzejowi Stasiukowi, podsumował: „a widzisz, Bóg zaingerował, to musi jednak pozostać w sferze ciszy”. Mnie jednak strasznie ta cisza przeszkadzała. Istnieje wielka księga ludzi dobrej woli z Oświęcimia (figuruje w niej również kilka osób z mojej rodziny, w tym mama), a nie ma słowa o tym, co ich wszystkich najbardziej absorbowało przez cały ten czas. Nie mówiąc o tym, że nie ma księgi ludzi złej woli i pewnie nigdy nie powstanie. A szkoda. Ciekawe byłoby porównać, ilu z tej pierwszej znalazłoby się w tej drugiej…

Pojawia się w powieści także wątek romski: „moje nikłe raczej doświadczenia z Cyganami sprowadzały się do założenia, że lepiej na nich uważać”…

Tak, jako chłopcy trochę się z nimi kolegowaliśmy, ale wszyscy nas pouczali, że należy się ich bać. Postać starego Maldora jest dla mnie bardzo ważna, dlatego że sami Romowie są ważni dla Oświęcimia. Byli i do dzisiaj są stałym elementem krajobrazu tego miasta. W końcu Roman Kwiatkowski, przewodniczący Stowarzyszenia Romów w Polsce, jest oświęcimianinem, pamiętam go jeszcze z lat szkolnych. Było ich wielu i zachowywali swoją odrębność na trochę podobnych zasadach, jak Żydzi przed wojną: osobnej społeczności z własnymi obyczajami. Ta odrębność, ten rodzaj getta w obrębie miasta, był bardzo widoczny, nota bene chodzi o okolice tej samej ulicy Berka Joselewicza, która była ulicą żydowską przed wojną. Poza tym Romowie, tak samo jak Żydzi, są ofiarami Holokaustu, ale o nich dużo mniej się mówi. Procentowo zginęło ich nawet trochę więcej niż Żydów europejskich, bo ponad 90% [dane Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau]. Co więcej, byli ofiarami także po wojnie, na początku lat 80., pamiętam zamieszki antyromskie, zomowców biegających po dachach kamienic wokół rynku…

Biorąc pod uwagę właśnie pogrom w 1981 roku – a w jego efekcie wyrzucono z kraju całą społeczność oświęcimskich Romów – czy ta okoliczność, że w powieści stary Maldor ratuje w dzieciństwie Daniela Zylbersztajna, ojca głównego bohatera, jest znacząca i ma dodatkowo oskarżycielski ton wobec polskich mieszkańców?

Nie wiem, czy dodatkowy. Chciałem raczej zbudować postać, która po pierwsze przypomniałaby o tym, że żyli tam także Romowie, po drugie, że to naród z własną mądrością, do której nie mamy za bardzo dostępu. Wojtek Jaromin, główny bohater „Oszpicyna”, dopiero po fakcie rozumie rzeczy, które mówił do niego Maldor. Okaże się, że ratując małego Daniela odegrał kluczową rolę w tej historii, sam się zresztą również ukrywał jako cygańskie dziecko. Wprowadzenie tej postaci było próbą uhonorowania oświęcimskich Romów, bo im się to po prostu należy.

Mieszkańcy Oszpicyna „jako jedyni są w stanie wymawiać tę nazwę zwyczajnym głosem”. Nawiązał Pan do faktycznie istniejącego napięcia między oswojonym, bezpretensjonalnym Oświęcimiem, a jego obrazem z zewnątrz. Co jest bardziej naturalne, dystans do Oświęcimia czy jego brak?

Dystans daje pewną mądrość. Miłosz mówił, że jak człowiek siedzi w brzuchu wieloryba, to niekoniecznie musi wiedzieć, jak wieloryb wygląda. Mnie wyjazd z miasta był potrzebny – przeprowadzka do Krakowa na całe dorosłe życie umożliwiła mi pewien dystans – i powrót do Oświęcimia dał mi rzeczywiście nowe spojrzenie. Miałem także ogromy bagaż lektur, otwierających oczy na to, gdzie właściwie się urodziłem i spędziłem dzieciństwo.

Natomiast ludzie tam żyjący nie chcą tego przygnębienia historią. Chcą żyć. To jest zresztą zupełnie zrozumiałe i absolutnie fantastyczne w mieszkańcach, to dążenie, aby ich miasto stało się znowu normalne. Oświęcim tak łatwo normalny nie będzie, gdyż to jedno z najtrudniejszych miejsc na świecie, ale pozytywna praca oświęcimian jest fenomenalna.

To charakterystyczne, że odkąd książka poszła do czytelników, wciąż słyszę pytanie, czy się nie boję…

Dlatego umieściłem koniec akcji „Oszpicyna” – owszem, niezbyt pozytywnej – w roku 2004. Ostatnie 10 lat z okładem to wielka przemiana Oświęcimia w miasto żywe, bujne, aktywne kulturalnie. Ta aktywność wynika nie tylko z programu władz lokalnych, ale wychodzi od samych mieszkańców, którzy biorą udział w imprezach, przychodzą na spotkania, wykłady chcą rozmawiać o kulturze, o literaturze. Także o tym miejscu. To trudne, ale chcą, bo wiedzą, że trzeba ten temat jakoś przepracować. Dla mnie to niesłychanie budujące i patrzę na to z entuzjazmem.

Nawiązując do wymiany zdań między Henrykiem Hirszem a Wojtkiem Jarominem:

– Każdy z nich [szczurów] to wina za śmierć jednego człowieka. (…)

– Chcesz ich uniewinnić?

– Oczyścić, chłopcze, oczyścić. To nie to samo.

Czy wydanie tej książki można traktować jako symboliczne oczyszczenie Oświęcimia?

Bardzo chciałbym, aby tak „Oszpicyn” był czytany. To znaczy, że wieloletnia praca Jaromina, która jemu samemu zrujnowała życie, ma jednak pozytywny efekt: symboliczny pogrzeb dzieci na żydowskim cmentarzu. Równie symboliczna rozmowa rodziców z zaginionymi dziećmi pod obeliskiem jest pożegnaniem duchów. Zostawiają nareszcie miasto w spokoju. A przy tym dochodzi do czegoś w rodzaju resetu pamięci. Jaromin dzwoni do Ewy Kolanowskiej i pyta, czy nadal do niej przychodzą duchy jej dzieci. Ona zdziwiona odpowiada: „Kto? Ja nigdy nie miałam dzieci”. To oczywiście smutne, ale wykasowanie pamięci jest także wymazaniem bólu. Tak, chodziło mi też o taką wymowę, że miasto zostawia tę przeklętą przeszłość za sobą.

Ewa Kolanowska pyta też Jaromina „wiesz, że mogą cię za nią [fantastyczną historię] rozerwać na strzępy? W tym mieście nie brakuje stróżów pamięci w zupełnie innym sensie niż twój”. Czy to nie wywróżyło recepcji „Oszpicyna”, bo przecież fantastyczna historia Jaromina to inaczej książka Zajasa?

Cała fabuła powieści jest wymyślona, taka historia z dziećmi nigdy nie miała miejsca. To fikcja, która zastępuje prawdę, o której albo nikt nie wie, albo ją wypiera. Pada w którymś momencie kwestia Jaromina, dla mnie jedna z najważniejszych: „nie wiem, czy odkryłem prawdę, czy tylko opowieść”. To jest trochę tak, jak z książką Zajasa, który nie ma żadnych materialnych śladów, żadnych „dowodów”, więc konstruuje fikcję. Z drugiej strony opowieści mojej mamy były przesiąknięte prawdziwą atmosferą miasta w czasie okupacji, stanu ludzkich dusz, lęków, szaleństwa. Za pomocą fikcyjnej historii próbowałem oddać prawdę tej atmosfery.

oszpicyn

To charakterystyczne, że odkąd książka poszła do czytelników, wciąż słyszę pytanie, czy się nie boję… To by znaczyło, że w opowiedzeniu fikcjonalnej historii o jakimś miejscu jest coś, czego powinienem się bać, a właściwie czego wszyscy się boją. Zajas jest niepoważny i ryzykuje, ponieważ próbuje o tym mówić. Gdyby to była fikcja niemająca nic wspólnego z rzeczywistością, gdyby to był stek bzdur, nie pytano by mnie o mój strach. Dobre pytanie, nie wiem tylko, czy ja jestem jego właściwym adresatem.

Negatywna recepcja byłaby związana z poczuciem silnej tożsamości narodowej. Dlaczego narodowość jest tak ważna dla ofiar? Jeden z moich ulubionych cytatów brzmi: „lekarze to sitwa. (…) wolałbym: ludzie to sitwa”. Dlaczego nie pada na podatny grunt uniwersalne twierdzenie, że ludzkość jako całość ma moralne problemy? Wydawać by się mogło, że sytuacja wojny, obozów, to czas na sprawdzenie swojego człowieczeństwa. Skoro w każdym narodzie są dobrzy i źli, kaci i ofiary, dlaczego ofiarom nie wystarcza stwierdzenie, że zabijali źli ludzie? Choć „zły” i „dobry” to już i tak uproszczenia.

Dajemy się łatwo wpuścić w takie wspólnotowe kryteria, dajemy sobie wmawiać pewne cechy narodowe, mówimy, że Niemcy są tacy, Polacy tacy, choć wiadomo, że równie łatwo udowodnić prawdę odwrotną. Ja w ogóle jestem przeciwnikiem tego rodzaju wspólnotowych uogólnień. W odniesieniu do Oświęcimia często mówimy my-Polacy i oni-Żydzi, ale przecież ci Żydzi byli także nami-Polakami. Każdy antysemita, który spróbuje drobiazgowo oddzielić Polaka od Żyda, dojdzie do ślepych zaułków i absurdalnych wyborów, w których będzie musiał zdecydować, czy Tuwim był bardziej Polakiem czy Żydem.

18056514_1819533764977353_5413748331282366485_o

Krzysztof Zajas – literaturoznawca, kulturoznawca, tłumacz, profesor polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, który od kilku lat uprawia również prozę popularną. Jest autorem znakomitej kryminalnej „trylogii grobiańskiej”: „Ludzie w nienawiści” (2014), „Mroczny krąg” (2015) oraz „Z otchłani” (2016). „Oszpicyn” to jego najnowsza powieść (wyd. Marginesy, 2017).

Ideologia nacjonalistyczna ma w sobie szczególną perfidię: wprowadza jakąś sztuczną, wyimaginowaną wspólnotę. Ja w ogóle nie czuję żadnej wspólnoty ze wszystkimi Polakami, bo ani ich nie znam, w olbrzymiej większości nigdy ich na oczy nie widziałem, interesy mamy różne i zawsze indywidualne – ciągle wmawia mi się jakieś wobec niej powinności, nie widzę za to zbyt wyraźnie, jakie ona ma wobec mnie. Część z tych zobowiązań została zbudowana na nienawiści wobec innych wspólnot narodowych, co jest już zupełnie nielogiczne i absurdalne, bo jeżeli moja wspólnota jest dobra, to dlaczego inne są złe? Szybko to przemyka w kierunku opowieści o tym, że jedne wspólnoty są winne, inne niewinne, Holokaust zrobili Niemcy, Rosjanie się do tego dołożyli jako komuniści, a my Polacy jesteśmy niewinni i tylko walczyliśmy w pięknej i słusznej sprawie. Nie trzeba być filozofem, żeby wiedzieć, że to bzdura. Powtarzanie tej bzdury tysiąc razy do niczego mnie nie przekonuje prócz tego, że ludzie to sitwa, że doprowadzają do jakiś wielkich przekłamań. W tym sensie nie lubię takich określeń. W badaniach naukowych staram się podkreślać, że bardziej naturalne są wspólnoty innego rodzaju – skupione wokół miejsca, krajobrazu, najbliższej okolicy. To są nasze prawdziwe ojczyzny, tak jak moją jest Oszpicyn i zaborskie stawy.

Jak ocenia pan obecność tematu Auschwitz w kulturze, popkulturze, sztuce krytycznej?

Ja jestem nadal tym Oświęcimiem porażony. Irytuje mnie, kiedy się nadmiernie używa tematu Holokaustu w kulturze. Wszyscy grzebią w nim aż do perwersji. Nie lubię tego. Oglądałem komedię „Życie jest piękne” Benigniego i nie bardzo mnie śmieszyła. Takie rzeczy jak komiks o Auschwitz, jak „Lego. Obóz koncentracyjny” Libery to są głupie pomysły. Jest w nich jakieś nieprzyzwoite wysuwanie ego artysty na pierwsze miejsce przed sam przedmiot, to mi w nich przeszkadza. Rozumiem te wszystkie intencje, że trzeba wstrząsnąć, zmusić do reakcji, zastanowienia, dla mnie jednak ludobójstwo wymaga jakiegoś skupienia. Może ja też jestem nieprzyzwoity. Napisałem wielką, rozgadaną książkę o miejscu, o którym wypada raczej pomilczeć.

***

Wyjaśnienie:

W powieści używam słowa „Cygan” na określenie przedstawicieli romskiej mniejszości miasta. Chodziło nie tylko o odwołanie się do pewnego stereotypu językowego funkcjonującego wśród polskiej większości, ale również historyczne i polityczne konteksty tego pojęcia. Roman Kwiatkowski, prezes Stowarzyszenia Romów w Polsce, uświadomił mi, że jedynym właściwym i przyjętym w ich wspólnocie mianem są „Romowie”, a słowa „Cyganie” ich język w ogóle nie zna. Jest etykietką tak samą fałszywą, jak „Indianie” na określenie pierwotnych mieszkańców obu Ameryk. Nie da się go wymazać z tekstów historycznych, ale należy unikać w odniesieniu do współczesności.

K.Z.

plakatauschwit-mon-amour-prosty

DATA PUBLIKACJI: 22 kwietnia 2017
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018