Przed wojną
zaczyna się od/do środka. wybucha falami w kierunku
dłoni, (nie do końca) lekkie wstrząsy, (ro)-zlewają się
zewnętrznie. mało kto to widzi. mało kto widzi cokolwiek
ludzkiego trafia w nasze ciało, jedynie przytykamy
oczami. przytrafiają mi się dotyki. każdy z nich
jest do-(ws)pominaniem twoich. dopełniają mnie styki
oddechów, gdzie najbardziej wy-rażę się naszymi lub szy-
nami: status quo ante bellum. tarzam się w nies-pokoju
zawalonych pożegnań, weszło mi to w nawyk, zastaję
ołtarz z niepochowaną nie- i cielesnością. czy wiesz, że
już po wojnie (?), czas się przeżegnać, zosta-wić w trzasku spokoju.
Trójkąty różnoboczne
od dziecka malowałam trójkąty
różnoboczne: dwa kąty bliżej a
jedno zawsze próbujące skrócić
ramiona, (do)pchać, by za chwilę
(od)puścić.
uczono mnie malować trójkąty
różnoboczne: nie jest tak, że
je lubiłam, dostosowałam się do
otoczenia, a gdy dorosłam nie
umiałam szkicować już nic więcej.
dziś ktoś próbuje powiedzieć, że
wystarczy tylko jeden kąt, przed nim
niewiadoma, a ja zawsze domykam
tym trzecim.
Stłuczone soczewki
wszystko jest dobrze, kiedy otaczają nas neony
domów: patrzę ponad odcinane (rzeczywist)ości
wbite w (o)pamiętanie. wdrapałam się tu po
stwardniałym błocie, moje nogi od dawna
nie stały na tak mocnym grun-cię
dopiero zobaczę, mimo że teraz
prowadzisz mnie w chwile bez
smyczy, zdejmujesz obrożę i
oddajesz wolny (wy)-bieg-
nę bez zapartego tchu.
chmury odsłaniają pełnię ko-
rali, które zawieszę jutro na
otwartej dłoni. przed nami
stroma droga w stronę
dużych: nie unikniemy
powiększenia.
Neurastenia
zgubiłam się. na chłodno. wśród dżdżystego eteru myślałam, że mój głos jest jedyną prawidłowością,
szumem ech. inne szły obok. dociążałam się nylonowymi ciałami, zapominając posmarować naftaliną.
przyszedłeś z depeszą, wprowadziłeś feerię nowych głosów, a każde z nich dostało
racje, mimo iż byłam uboga. lubiłam tworzyć z nas arie, mieliśmy melodię – z płyty,
której nie można było nigdzie kupić. i nie wiem czemu bałam się, że moje głosy pożrą
twoje, tak jak żołądek anorektyczki zaczyna sam siebie zjadać. ostatecznie dokazano mi
zadbać o siebie, kiedy zacząłeś wchłaniać mnie z tej swojej pustej szklanki, z której nie umiałeś
nic rozlać. trzeba było dokonać asenizacji, kiedy rozsypać się to za mało, a pozbierać – zbyt dużo.
Niemowa
najbardziej przerażają mnie
twoje cisze. z(g)rywasz się
z pra- i nie umiesz trafić
do teraźniejszości. stoisz
w oddali, zainfekowany
z oczami przekrwionymi od
(nie)mowy. krzyczą wokół
ptaki. zatrzymują się d(r)eszcze.
owczym ruchem idziesz kierunkiem
obcych. czy wiesz, że nie ma
mowy, abyś nie straszył mnie
gdy zasypiam o świcie prze-
szyje mnie krzyk.
Przymierzalnia
lawiruję
(lafirynduję
się) pomiędzy zapachami.
zawieszam je pamiątkowo w moich
żyłach, są w całym ciele, mocniej
stawiają mnie na linii ognia w (przy-)
należności, której nie muszę oddać.
mój zapach to za mało.
mój i jego – pełnia
mnie wyzwoli: krew
tęskni za wszystkimi
(trzema)
naczyniami. wracamy do
tysięcy domów. na dnie za-
stawiamy nas bez odzienia,
tak ułomnie wystawionych na
sprzedaż
z zagubionymi cenami.
Płoną już domy sąsiadów
z ust odkręcony korek – wylewają się jak
z żebra, cebry utkane ze znaczeń. oczy są już na
podłodze, patrzą w żyrandol, sufit ze sztućców:
łyżeczka do zupy,
łyżeczka za rodziców,
łyżeczka na pograniczach,
na śmierć, za życia.
myją się pomyliny z twardych desek, kapię przez dziury do
black-(nok)-outów, przeciekam pędzlem bohomazu. już płoną
domy, ze ściekami po(d)rzucam deklamacje, nie będe pamiętać
szczątków – czyje moje, czyje cudze. co moje, co cudze. co cudze
to moje, gnoje. widzę ławkę. tę ławkę. każdy zna tę ławkę. gdy siadasz
na tej ławce: (p)oddajesz się, oddychasz. to wtedy się wszystko zaczyna, a
a tuo Lare incipe.
Wyabstrahowanie
drzewo miało cienkie wnętrzności i wy-
supłane esencje od-dechowe. można
(u)nic(estwić) to wzrastanie. nad
koroną pełnia robaków i otaczających
zmor na jawie: jest pełno martwych
zwisających jak liście z
korony drzewa.
sąsiedzi wybiegają daleko za horyzont.
gleba umiera.
gleba spełnia samobójstwo.
gleba nie daje chleba.
i kiedyś przyjdzie opiekun, zielony
popatrzy z (ści)-śnietym żołądkiem,
odwróci wzrok.
06.05.2019
spod wąsów słychać nucenie, zniekształcony śpiew, typowe. przymknięte oczy przy
papierowym żołnierzyku. albo gwiaździstej nocy mcleana. człowiek nie roz-
umiał wcześniej odpowiedzieć (do diaska!), miał przyśnięte powieki. wszystko oświetlają
pół-płomienie. rozciągnięte swetry, piosenki, irytujące krzątanie. słowa wypowiedziane
zmarszczkami. wszystko co mi (przy)chodzi przed oczy jest zbyt banalne, wyrzucam
rzutki
językowe. język jest zbyt ograniczony, a palce za wolne. pamiętasz, jak chciałeś mieć siwe włosy? będziesz miał je we wspomnieniach. przez życie kruczoczarnie rozmarzony aby w
świetle się (z)mienić. patrzę jak płoną słoneczniki w przygaszonym słońcu, barwią się na
popiół. już nie wyrosną, w tle burzących się chmur. powoli błyska, widzę nieco jaśniej, że
świat nigdy nie był na ciebie gotowy.