Sarang [Public domain]
Sarang [Public domain]

Dziewięć wierszy

z ust odkręcony korek – wylewają się jak

z żebra, cebry utkane ze znaczeń. oczy są już na

podłodze, patrzą w żyrandol, sufit ze sztućców

Przed wojną

 

zaczyna się od/do środka. wybucha falami w kierunku

dłoni, (nie do końca) lekkie wstrząsy, (ro)-zlewają się

zewnętrznie. mało kto to widzi. mało kto widzi cokolwiek

 

ludzkiego trafia w nasze ciało, jedynie przytykamy

oczami. przytrafiają mi się dotyki. każdy z nich

jest do-(ws)pominaniem twoich. dopełniają mnie styki

oddechów, gdzie najbardziej wy-rażę się naszymi lub szy-

nami: status quo ante bellum. tarzam się w nies-pokoju

zawalonych pożegnań, weszło mi to w nawyk, zastaję

ołtarz z niepochowaną nie- i cielesnością. czy wiesz, że

 

już po wojnie (?), czas się przeżegnać, zosta-wić w trzasku spokoju.

 

 

 

 

 

 

 

Trójkąty różnoboczne

 

od dziecka malowałam trójkąty

różnoboczne: dwa kąty bliżej a

jedno zawsze próbujące skrócić

ramiona, (do)pchać, by za chwilę

(od)puścić.

 

uczono mnie malować trójkąty

różnoboczne: nie jest tak, że

je lubiłam, dostosowałam się do

otoczenia, a gdy dorosłam nie

umiałam szkicować już nic więcej.

 

dziś ktoś próbuje powiedzieć, że

wystarczy tylko jeden kąt, przed nim

niewiadoma, a ja zawsze domykam

 

tym trzecim.

 

 

 

 

 

 

Stłuczone soczewki

 

wszystko jest dobrze, kiedy otaczają nas neony

domów: patrzę ponad odcinane (rzeczywist)ości

wbite w (o)pamiętanie. wdrapałam się tu po

stwardniałym błocie, moje nogi od dawna

nie stały na tak mocnym grun-cię

dopiero zobaczę, mimo że teraz

prowadzisz mnie w chwile bez

smyczy, zdejmujesz obrożę i

oddajesz wolny (wy)-bieg-

nę bez zapartego tchu.

 

 

chmury odsłaniają pełnię ko-

rali, które zawieszę jutro na

otwartej dłoni. przed nami

 

stroma droga w stronę

dużych: nie unikniemy

 

powiększenia.

 

 

 

 

 

 

 

Neurastenia

 

zgubiłam się. na chłodno. wśród dżdżystego eteru myślałam, że mój głos jest jedyną prawidłowością,

szumem ech. inne szły obok. dociążałam się nylonowymi ciałami, zapominając posmarować naftaliną.

 

przyszedłeś z depeszą, wprowadziłeś feerię nowych głosów, a każde z nich dostało

racje, mimo iż byłam uboga. lubiłam tworzyć z nas arie, mieliśmy melodię – z płyty,

której nie można było nigdzie kupić. i nie wiem czemu bałam się, że moje głosy pożrą

twoje, tak jak żołądek anorektyczki zaczyna sam siebie zjadać. ostatecznie dokazano mi

zadbać o siebie, kiedy zacząłeś wchłaniać mnie z tej swojej pustej szklanki, z której nie umiałeś

nic rozlać. trzeba było dokonać asenizacji, kiedy rozsypać się to za mało, a pozbierać – zbyt dużo.

 

 

 

 

 

 

Niemowa

 

najbardziej przerażają mnie

twoje cisze. z(g)rywasz się

 

z pra- i nie umiesz trafić

do teraźniejszości. stoisz

w oddali, zainfekowany

z oczami przekrwionymi od

 

(nie)mowy. krzyczą wokół

ptaki. zatrzymują się d(r)eszcze.

 

owczym ruchem idziesz kierunkiem

obcych. czy wiesz, że nie ma

 

mowy, abyś nie straszył mnie

gdy zasypiam o świcie prze-

 

szyje mnie krzyk.

 

 

 

 

 

 

Przymierzalnia

 

lawiruję

(lafirynduję

się) pomiędzy zapachami.

 

zawieszam je pamiątkowo w moich

żyłach, są w całym ciele, mocniej

stawiają mnie na linii ognia w (przy-)

należności, której nie muszę oddać.

 

mój zapach to za mało.

mój i jego – pełnia

 

mnie wyzwoli: krew

tęskni za wszystkimi

(trzema)

 

 

naczyniami. wracamy do

tysięcy domów. na dnie za-

stawiamy nas bez odzienia,

tak ułomnie wystawionych na

 

sprzedaż

z zagubionymi cenami.

 

 

 

 

 

 

 

Płoną już domy sąsiadów

 

z ust odkręcony korek – wylewają się jak

z żebra, cebry utkane ze znaczeń. oczy są już na

podłodze, patrzą w żyrandol, sufit ze sztućców:

 

łyżeczka do zupy,

łyżeczka za rodziców,

łyżeczka na pograniczach,

na śmierć, za życia.

 

myją się pomyliny z twardych desek, kapię przez dziury do

black-(nok)-outów, przeciekam pędzlem bohomazu. już płoną

domy, ze ściekami po(d)rzucam deklamacje, nie będe pamiętać

szczątków – czyje moje, czyje cudze. co moje, co cudze. co cudze

to moje, gnoje. widzę ławkę. tę ławkę. każdy zna tę ławkę. gdy siadasz

na tej ławce: (p)oddajesz się, oddychasz. to wtedy się wszystko zaczyna, a

 

a tuo Lare incipe.

 

 

 

 

 

 

Wyabstrahowanie

 

drzewo miało cienkie wnętrzności i wy-

supłane esencje od-dechowe. można

 

(u)nic(estwić) to wzrastanie. nad

koroną pełnia robaków i otaczających

zmor na jawie: jest pełno martwych

zwisających jak liście z

korony drzewa.

 

sąsiedzi wybiegają daleko za horyzont.

gleba umiera.

gleba spełnia samobójstwo.

gleba nie daje chleba.

 

i kiedyś przyjdzie opiekun, zielony

popatrzy z (ści)-śnietym żołądkiem,

odwróci wzrok.

 

 

 

 

 

06.05.2019

 

spod wąsów słychać nucenie, zniekształcony śpiew, typowe. przymknięte oczy przy

papierowym żołnierzyku. albo gwiaździstej nocy mcleana. człowiek nie roz-

umiał wcześniej odpowiedzieć (do diaska!), miał przyśnięte powieki. wszystko oświetlają

pół-płomienie. rozciągnięte swetry, piosenki, irytujące krzątanie. słowa wypowiedziane

zmarszczkami. wszystko co mi (przy)chodzi przed oczy jest zbyt banalne, wyrzucam

rzutki

językowe. język jest zbyt ograniczony, a palce za wolne. pamiętasz, jak chciałeś mieć siwe włosy? będziesz miał je we wspomnieniach. przez życie kruczoczarnie rozmarzony aby w

świetle się (z)mienić. patrzę jak płoną słoneczniki w przygaszonym słońcu, barwią się na
popiół. już nie wyrosną, w tle burzących się chmur. powoli błyska, widzę nieco jaśniej, że

 

świat nigdy nie był na ciebie gotowy.

 

 

 

 

 

DATA PUBLIKACJI: 16 maja 2019
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 16 maja 2019