globalheatmap2017

Świat w roku 2017

Zarys historii aktualności

Wrażenie, że ostatnie lata są wyjątkowe, a nawet, pod niektórymi względami, „najgorsze”, ma za sobą głębsze racje

Jednym z bardziej popularnych końcoworocznych sloganów, eksploatowanych zwłaszcza przez portale infotainmentowe adresowane do młodszej części opinii publicznej, jest od dwóch lat pogląd, że mijający rok – najpierw 2016, ostatnio 2017, a prognozy na 2018 już ekstrapolują ten trend – był najgorszym rokiem „ever”. Z punktu widzenia długiej historii jest to ocena raczej naiwna, ale kilka ostatnich dekad istotnie odzwyczaiło zachodnią opinię od doświadczenia destabilizacji, jakie zdaje się ostatnio być znowu udziałem społeczeństw „pierwszego świata”; stąd zapewne tyle panikarskich komentarzy, świadczących o zdecydowanym pogorszeniu nastrojów. Zachowując dystans wobec publicystycznych ocen, nie unikniemy jednak wszelkiego komentarza do tych komentarzy, niezależnie od przesady może w nich być coś na rzeczy. Gdy wydaje się, że wydarzenia gwałtownie przyspieszają i trwa kryzys (choć w zasadzie kryzysu w sensie czysto makroekonomicznym nie ma – na całym świecie w ostatnim roku gospodarki rozwijały się w dobrym tempie, chyba nigdzie nie doszło do recesji czy załamania, choć z drugiej strony część krajów Zachodu pogrążona jest w stagnacji), stwierdzenie, że nie ma powodów do niepokoju, może być pochopne – to historia może bowiem przyspieszać.

I faktycznie, zwłaszcza jeśli wpisać dynamikę ostatniego roku w dłuższą historię (Zachodu, świata, natury), widać, że coś jest na rzeczy w wieszczeniu, że „tak źle jeszcze nie było”. Jesteśmy, jak mi się wydaje, świadkami długofalowego kryzysu, którego obecna odsłona polega na tym, że, mówiąc obrazowo, wrzuciliśmy wyższy bieg – proces toczy się więc szybszym rytmem, bardziej dynamicznie. Tak więc wrażenie, że ostatnie lata są wyjątkowe, a nawet, pod niektórymi względami, „najgorsze”, ma za sobą głębsze racje.

Poniżej spróbuję przedstawić rzeczy od tej właśnie strony – badając zarazem najnowsze wydarzenia jako epizody w większych opowieściach. Zacznijmy od prostego wyliczenia najważniejszych zdarzeń roku z punktu widzenia historii cywilizacji (niekiedy są to wydarzenia symboliczne – przy czym kolejność niekoniecznie odzwierciedla ścisły ranking ważności, ale z grubsza starałem się tak właśnie je uporządkować):

  1. List podpisany przez 15 tys. naukowców ostrzegający przed planetarnymi konsekwencjami kontynuacji obecnego modelu rozwoju.
  2. Prezydentura D. Trumpa
  3. Uruchomienie przez Chiny pierwszej zamorskiej bazy wojskowej
  4. Degrengolada Brytanii po Brexicie oraz pobrexitowe osłabienie moralne UE
  5. Aukcje niewolników w Libii
  6. Metoo
  7. Koniec demokracji w Polsce i innych krajach
  8. Manewry Zapad 2017

2017 okazał się odrobinę mniej ciepły niż jego poprzednik

(1) Rok 2017 w klimacie był odrobinę mniej złym od lat poprzednich  – 2014, 2015 i 2016. Tendencja, by każdy kolejny rok był najgorszy nie utrzymała się więc przez cztery kolejne lata, ale tak czy owak jest zdaje się nowinką naszej obecnej historii, a w każdym razie czymś dawno nie widzianym – a w historii klimatu, przynajmniej tej znanej z pomiarów i innych badań, bezprecedensowym. Początek roku 2017 przyniósł serię „najgorętszych w historii pomiarów” miesięcy – styczeń był najgorętszym styczniem od dwustu lat, potem luty najgorętszym lutym itd., przy czym, znowu, okazało się, że drugie miejsca w tych rankingach zajmują odpowiednio styczeń i luty roku 2016, a 2015 okupuje miejsca trzecie. Ostatecznie jednak 2017 okazał się odrobinę mniej ciepły niż jego poprzednik (przeciętna temperatura Ziemi wyniosła 14,6 stopni wobec 14,7 rok wcześniej). Wśród innych wydarzeń klimatycznych roku 2017 warto chyba też wymienić dodatnie temperatury w zimie na biegunie północnym (czyli podczas nocy polarnej) oraz odkrytą w lecie dziurę znacznej wielkości w lodowcu Antarktydy – „oczko wodne”, zwane „polynią”, wielkości Szwajcarii w zimowej czapie lodowej oraz, również w Antarktyce, potężne pęknięcie pokrywy lodowej, w którego efekcie powstała „góra lodowa” wielkości Korsyki. O ile topnienie Arktyki od dawna nie jest już nowiną, o tyle podobne sygnały ze znacznie bardziej oblodzonego bieguna południowego są czymś nowym i świadczącym o przyspieszeniu trendu (przy czym nie ma jeszcze twardych dowodów, że wymienione zjawiska mają związek z ociepleniem).

W tej sytuacji alarmistyczny list 15 tysięcy naukowców z całego świata, który wbrew pozorom nie przeszedł bez echa, bo z uwagi na jego mrożące krew w żyłach ostrzeżenia zainteresował większość tabloidów, uwielbiających w końcu epatować i straszyć, mógł przecież zostać łatwo zbyty wzruszeniem ramion – od lat zdaje nam się, że takich ostrzeżeń naukowcy wydają zdecydowanie za dużo, któryż to rok nie przynosi kolejnych ostrzeżeń i alarmów? A przecież wszystko wciąż normalnie się kręci, mimo że naukowcy „od zawsze” zapowiadają katastrofy i ostrzegają. Poza tym wszystko może się przecież jeszcze odwrócić w klimacie, czy nie? Niestety, te uspokajające komunały to nieprawda. Po pierwsze, ostrzeżenie tej skali, podpisane przez tak wielu i przez najważniejszych naukowców, z całego świata, ostatnio wydano 25 lat temu – obecne zresztą do tamtego sprzed ćwierć wieku nawiązuje, głównie wskazując na jego nieskuteczność. Po drugie, bardzo wiele procesów już zachodzi i właśnie rzecz w tym, że to, co nieodwracalne, coraz wyraźniej przeważa i przekraczane są kolejne „progi”. Związana ze zmianą klimatyczną tragedia humanitarna, która na pewno nie jest czymś przejściowym i chwilowym (o tym później) jest tego kolejnym dowodem. Napływ uchodźców z subsaharyjskiej Afryki pozostanie permanentny, bo jego podstawową przyczyną (powodującą wojny, nędzę, destabilizację polityczną itd.) jest wysychanie regionu. Jeśli słyszeliście kiedyś w szkole o wielkim jeziorze Czad w Afryce leżącym na granicy kilku wielkich krajów, to uważajcie: ono już nie jest wielkim jeziorem, zostało z niego 5% powierzchni sprzed czterdziestu lat. Granica kilku wielkich krajów – Czadu, Nigru, Nigerii, Kamerunu – obecnie biegnie przez półpustynię. Wyschły też niektóre wielkie jeziora w Ameryce Pd. i środkowej.

Powagę sprawy pogarsza jeszcze pozycja (2) z naszej listy, czyli nieobliczalna prezydentura D. Trumpa. Jeśli list naukowców wskazuje na zdecydowany konsensus wśród ekspertów dotyczący zmian klimatycznych, w obliczu którego negowanie przystoi może jedynie głupcom, bo już nikomu mającemu jakiekolwiek pretensje do racjonalności, to polityka klimatyczna Trumpa zasługuje na przywołanie mało używanego miana ochlokracji (rządy najgorszych). Nie tylko w tej dziedzinie obecny prezydent wydaje się w sposób bezprecedensowy ustanawiać nieznane wcześniej u polityków tej rangi rekordy ignorancji (niesławna prezydentura G.W. Busha może się wydawać w porównaniu z administracją Trumpa gabinetem całkiem przyzwoitych fachowców czy nawet ekspertów, takich jak Rumsfeld bądź Rice) – jednak w tej dziedzinie ignorancja jest czymś wyjątkowo szkodliwym, bo rzuca kłody pod nogi wszelkim i tak wątłym i niemającym dość silnego poparcia próbom racjonalnego przeciwdziałania.

Stąd zresztą kolejna osobliwość jeszcze 2016 roku, do jakiej doszło podczas konferencji klimatycznej w Marakeszu, kiedy to w obliczu wycofania się USA z wiążących porozumień ostatnią instancją nadziei dla świata okazała się Chińska Republika Ludowa. Kraj ten przeszedł ostatnio ważną zmianę mentalną również w odniesieniu do spraw klimatycznych, które jeszcze kilka lat temu lekceważył w imię prawa do własnego rozwoju przemysłowego. Dziś Chiny rozwijają się już na takim pułapie i tak substancjalnie – mimo również od dobrej dekady ponawianych ostrzeżeń, że są „kolosem na glinianych nogach” – że mogą już myśleć o technologii ekologicznej oraz o ograniczeniu wpływu przemysłu na środowisko. Na razie jednak jest to tylko zmiana w myśleniu, bo Chiny wciąż spalają miliony ton węgla kamiennego i ropy naftowej, rośnie także indywidualna konsumpcja Chińczyków, a w jej ramach spożycie mięsa. Otóż od tysięcy lat społeczeństwa dalekiego wschodu są właściwie bezmięsne, bezmięsność była zasadą ich liczebności – takim wciąż pozostają np. równie wielkie jak Chiny Indie. Jedzenie i produkcja mięsa tymczasem jest jednym z głównych samodzielnych czynników wpływających na emisję CO2. Dość powiedzieć, że zaprzestanie jedzenia mięsa przez wszystkich ludzi na planecie z dnia na dzień mogłoby przynieść znaczącą, może nawet decydującą poprawę parametrów związanych z procesem ocieplenia klimatu. Oczywiście, jest to wizja utopijna, bo globalne spożycie mięsa rośnie. Ostatnio przysmakiem Chińczyków stała się hiszpańska szynka „jamon curado” – jej ceny wzrosły tak bardzo, że Hiszpanie musieli robić o wiele oszczędniejsze świąteczne zakupy.

Skoro zaś już mowa o Chinach, to przejdźmy do nich i wydarzenia nr (3) na liście. Gdyby to było podsumowanie 2016 roku, to należałoby powiedzieć, że Chiny otworzyły supernowoczesną stację naukową wyłącznie do poszukiwań sygnałów cywilizacji pozaziemskich, w sytuacji, gdy amerykańska agencja kosmiczna NASA boryka się z cięciami budżetowymi. To ważny symbol i pars pro toto większego i głębszego procesu „zastępowania” Ameryki przez Chiny, do którego należy też najbardziej emblematycznie wymienione tutaj uruchomienie przez ChRL pierwszej zamorskiej bazy wojskowej w Dżibuti (strategiczne miejsce przy wejściu na Morze Czerwone, jeden z największych morskich szlaków komunikacyjnych świata) – to już w roku 2017.

Obserwacje kosmosu w poszukiwaniu innych cywilizacji nie są czymś o pierwszorzędnym znaczeniu politycznym czy historycznym – nawet gdyby takie cywilizacje udało się znaleźć, to ze względu na odległości kosmiczne nie miałoby to dla naszej ziemskiej historii żadnego znaczenia – a już na pewno nie takiego, jakie miały odkrycia geograficzne. Obserwacje te są więc raczej symbolem zaawansowania technicznego; są ekstrawagancją, a nie nieodzowną potrzebą – tym większą, gdy buduje się gigantyczny ośrodek i przesiedla w tym celu 9 tys. ludzi tylko i wyłącznie dla potrzeb poszukiwań.

w przypadku Chin ta zmiana może oznaczać coś jeszcze głębszego

Ma to dawać do zrozumienia, że ich zleceniodawcy myślą w sposób uniwersalny, że interesują się najbardziej abstrakcyjnymi kwestiami, że gotowi są, dla prawdy i w imię ciekawości, finansować nietanie przecież poszukiwania, mające zarazem głównie wymiar filozoficzny. Wszelkie badania kosmiczne artykułują potęgę technologiczną i cywilizacyjną; jednak w przypadku Chin ta zmiana może oznaczać coś jeszcze głębszego, nie tylko symboliczne przejęcie pałeczki od Amerykanów w ważnej, ambicjonalnej dziedzinie, ale i przekroczenie pewnego wewnętrznego zahamowania chińskiego, związanego z zakorzenioną w tej cywilizacji nieufnością wobec nieznanego i niechęcią do wypływania poza horyzonty. Oczywiście, są to spekulacje, ale podstawowy problem Chin, jak pokazuje historia, zawsze tkwił „w głowach” – czy ta mająca kilka tysięcy lat ciągłej historii kultura umysłowa dokona rewolucyjnej zmiany, która ostatecznie ukierunkuje ją i zorganizuje w sposób przeważająco „nowoczesny”? (Ta zmiana, można stwierdzić raczej bez wątpliwości, zachodzi, pytanie brzmi, jak daleko zaszła – przede wszystkim w wymiarze psychopolitycznym; niestety, nie ma tu miejsca na rozwinięcie problemu aktualnego stopnia rzeczywistej nowoczesności Chin.)

O istotnej zmianie myślenia mogą świadczyć słowa chińskiego przywódcy Xi Jinpinga na XIX Zjeździe KPCh w październiku 2017 roku. Xi uhonorowany został w jego trakcie wysokimi tytułami, które wyniosły jego autorytet do rzędu Mao i Denga – tym ciekawsze jest zestawienie jego słów o tym, że Chiny powinny zrobić „krok w stronę środka sceny” oraz stać się „opcją dla innych krajów” (wzorem w miejsce tego, jaki dotąd dawał światu Zachód), ze słynną i paradygmatyczną formułą Den Xiao-Pinga nakazującą Chinom trzymanie się z tyłu i niepokazywanie własnej siły; formułą zakorzenioną jeszcze w starożytnym chińskim myśleniu (por. np. reguły wojny Sun Tzu) – pamiętając o tym, jak bardzo poetyka chińskich wypowiedzi strategicznych hołduje lirycznej metaforyce, musimy tutaj zauważyć zasadniczą, fundamentalną zmianę myślenia. Jak to skomentował jeden z chińskich analityków, chodzi o to, by Chiny uzyskały moralny autorytet taki, jak Zachód, żeby mogły same dyktować, „kto jest dobry, a kto zły”.

Chodzi zatem o sięgnięcie po soft-power, dotąd całkowicie zmonopolizowanej przez Zachód. Przy czym chińskie think-tanki strategiczne doszły do wniosku, po początkowej niepewności a nawet lekkiej panice związanej z agresywnymi wypowiedziami Donalda Trumpa w czasie kampanii wyborczej, że ta ambicja napotyka wraz z nową amerykańską prezydenturą niebywałą koniunkturę – ksobność i nieporadność nowej administracji w Waszyngtonie, chwiejność i podatność na manipulacje „papierowego tygrysa” Trumpa szybko wyszły na jaw, co w Pekinie oceniono jako strategiczną szansę – Trump osłabia bowiem Amerykę i Zachód, tym samym wzmacniając rolę Chin.

Inne wiadomości z Państwa Środka mają raczej charakter techno-dystopijny – oto rząd wprowadza eksperymentalny problem cyfrowej ewaluacji obywateli (SCS – social credit system, nazwa dość niewinna) pod względem ich funkcjonalnej wartości dla systemu – każdy dostawać ma punkty za działania aprobowane przez władze, a liczba uzbieranych punktów ma być brana pod uwagę przy innych okazjach. Inną ważną nowinką są sukcesy władz chińskich w dziedzinie publicznych systemów automatycznej identyfikacji twarzy – dzięki eksperymentalnym sieciom monitoringu i algorytmom komputerowym udało się wyłowić w tłumie ulicznym poszukiwanych przestępców. W Szenzhen wprowadzono z kolei innowację usprawniającą ruch uliczny: kamery monitoringu „rozpoznają” osoby łamiące zasady, np. przechodzące nieprzepisowo przez ulicę, i wyświetlają skany ich ID na wielkich ulicznych ekranach.

Dlaczego Chiny są tak wysoko w rankingu wydarzeń, nie trzeba już chyba nikomu tłumaczyć. Wydaje się, że klucz do rozwiązania zagadek przyszłości leży właśnie tam. Wydarzenia, które tu wymieniliśmy, bardzo różnego charakteru, zdają się mieć tyle wspólnego, że oznaczają przechodzenie Chin do historycznej awangardy cywilizacyjnej ludzkości – to one będą w coraz większym stopniu wyznaczać standardy; nie są tajemnicą ambicje tego państwa dotyczące promocji międzynarodowej roli juana – jako zamiennika dolara. To w nich coraz częściej dzieje się przyszłość, która tym samym wymyka się z rąk dotychczasowych panów przyszłości – świata, gospodarki i cywilizacji euro-atlantyckiej.

wciąż trudno nam sobie wyobrazić, że Szanghaj zastępuje Nowy Jork

Otóż oprócz historii klimatu musimy w tej próbie ujęcia minionego roku z perspektywy historii powszechnej uwzględnić jeszcze jedną wielką jednostkę historyczno-cywilizacyjną, czyli nowoczesność (zachodnią i globalną). Ta właśnie kategoria najlepiej ujmuje „długie trwanie” (czyli „wielką historię”), którego częścią i my jesteśmy, zdeterminowani i zdefiniowani przez nie w każdym aspekcie życia i myślenia. Nowoczesność jest dziełem właśnie świata euro-atlantyckiego – tu się narodziła, to miejsce zdefiniowała jako centrum, inne obszary globu czyniąc jego zapleczami i peryferiami, bliższymi i dalszymi. Być w centrum oznacza decydować o przyszłości bardziej; centrum to inaczej awangarda, postęp, kumulacja bogactw. Jak pokazał klasyczny już badacz Fernand Braudel, w historii nowoczesności ścisłe centra zmieniały swoje położenie – najpierw były to Włochy (dokładniej, włoskie miasta), potem Niderlandy, potem Anglia, teraz USA, z ekonomiczną stolicą świata Nowym Jorkiem. Ale nigdy w historii nowoczesności centrum nie wyszło poza euro-atlantycki, „zachodni”, krąg. Obecnie wraz ze wzrostem Chin ma miejsce taki właśnie proces – rzecz zupełnie bezprecedensowa, zmieniająca istotnie logikę całościowego mechanizmu zwanego nowoczesnością. Oczywiście, wciąż trudno nam sobie wyobrazić, że Szanghaj zastępuje Nowy Jork jako główne miasto cywilizacji, zwłaszcza „kulturowo” wydawać się to może niemożliwe, wręcz absurdalne. Ale zapewne XIX-wiecznym wiktorianom tak samo niemożliwe mogło się wydawać, że Londyn zostanie zdetronizowany przez byłą kolonię.

O tym, że pomimo teoretycznie dobrych wskaźników ekonomicznych Zachód wyraźnie się „psuje”, nie trzeba chyba nikogo przekonywać, ostatnio proces ten nabrał jednak nowego tempa i nowego oblicza, dotykając głębokim kryzysem przywództwa dwa wiodące dotąd, a także gwarantujące globalną stabilność mocarstwa – USA i Wielką Brytanię. Kryzys w tych krajach w istocie nie polega na złej sytuacji makroekonomicznej – oba mają niezły wzrost; jednak jego owoce trafiają do mniejszości, większość pozostawiając albo w niepewności, albo w biedzie. Niemniej może wydawać się dziwne, że tylko to miałoby doprowadzić do takiego rozchwiania w dwu krajach stanowiących – w zmiennych wzajemnych układach – od trzystu lat trzon cywilizacji zachodniej. To, że wszyscy mówimy po angielsku nie wynika tylko z wygody użytkowania tego języka, zapewne większej niż w przypadku bardziej wymagającego języka francuskiego: żywioł anglosaski, z jego kulturą prostego pragmatyzmu, jednostronnej siły, „grzecznego” panowania delegującego władzę w dół aż po indywidua, ograniczonej brutalności, twardych zasad i mocnych, lecz gładkich procedur jest głównym prądem cywilizacyjnym, najsilniejszym jego nurtem, źródłem reguł i regulatorem oraz „homeostatem” – co to znaczy, że w tym jak dotąd bardzo sprawnie funkcjonującym centralnym mechanizmie cywilizacyjnym mają miejsce zawirowania? I przede wszystkim – skąd się one biorą? Zdaje się, że przyczyny tych zawirowań, może nie najbardziej bezpośrednie, są zewnętrzne i geo-psycho-polityczne, tj. związane z psychopolityką i politycznymi stanami ducha w dobie geopolitycznej wielkiej transformacji.

(2 i 4) Trump i May, trumpowe USA i brexitowa Anglia (zważywszy, że od brexitu odcina się, jak może, Szkocja, a Irlandia Północna to jeden z głównych pobrexitowych węzłów gordyjskich – nie wiadomo, co z granicą z Irlandią, która stanie się granicą UE – ale to już szczegóły, które wspominam tylko en passant) – oba te fenomeny to raczej symptomy, niż źródła rozkładu czy jego powody. O jakim rozkładzie tu mówimy? W istocie o czymś, co trwa już od ponad trzydziestu lat – zdaniem niektórych chodzi o wyczerpanie się kapitalizmu jako zasady i motoru nieustannego rozwoju, obecnie wciąż jeszcze „pompowanego” czy podtrzymywanego na gigantycznym nawisie deficytów, długów publicznych. Niezależnie od tego, jaką rolę może ostatecznie spełnić problem długu – wydaje się bowiem, z drugiej strony, że wiarygodność kredytowa USA jako największego dłużnika świata (przy czym ich największym wierzycielem są, oczywiście, Chiny) nie tyle zależy od jakiegoś obiektywnego ekonomicznego wskaźnika, ile od ich pozycji w globalnej hierarchii władzy – sprawy mogą istotnie świadczyć o nadciąganiu „kryzysu większego niż wszystkie dotąd”. Przy całej ostrożności wobec tego rodzaju prognoz, żerujących na fakcie, że w cyklicznych systemach spadki są przecież zawsze wliczone w funkcjonowanie całości, nie można nie zadumać się nad tym, jak to wszystko może jeszcze działać i jak to możliwe, że w tej sytuacji w USA dochodzi do wielkiego republikańskiego back-lashu, wielkiej dewolucji państwa post-obamowego, istotnie, przyspieszenia procesu destrukcji (tzw. Obama repeal – obsesja wielu amerykańskich prawicowców, by cofnąć społeczne reformy Obamy, na czele z Obamacare, której obalenie cofnęłoby ten kraj do niesamowitego stanu natury sprzed jeszcze paru lat, kiedy znaczna część najniższych klas społeczeństwa nie była objęta opieką medyczną), w ramach której pod koniec tego roku Trump obniżył podatki dla najbogatszych, czyniąc ich jeszcze bogatszymi (podczas gdy klasa średnia i niższa nie zyskały na cięciach prawie nic) – arogancja tego posunięcia przywodzi na myśl tezę o zaostrzeniu walki klas.

Zaostrzenie to następuje w warunkach polityki populistycznej, która je ideologicznie maskuje – oligarchizacja postępuje pod sztandarami „buntu przeciw elitom”, bo demagogicznej dyspozycji władzy, sięgającej do psychopolitycznego ręcznego sterowania masami (zarządzanie strachem, rozkiełznanie polityki ksenofobicznej) udaje się zręcznie podtrzymać prosty dyskurs zrównujący wymiar racjonalny świadomości z elitaryzmem, a jej wymiar „flakowy” (od angielskiego „guts feeling”), czyli głębię popędów i zachowań irracjonalno-lękowych wydobyć na powierzchnię dyskursu „politycznej niepoprawności” podającej się za zdrowy rozsądek, naturalną potrzebę, „oczywistą oczywistość” itd. Przy czym może być tak, że u poszczególnych funkcjonariuszy tej populistycznej dyspozycji neo-oligarchicznej ów dyskurs uchodzi za obiektywny – tzn. naprawdę wierzą oni w te wszystkie bzdury, które opowiadają np. producenci islamofobicznych „mikrofobów” („mikrofob” = mały „prztyczek” internetowy, mem, fake-news itd., puszczany dla podtrzymania fobii, lęku, fragment większej „strasznej prawdy o…”). Przykładem z naszego podwórka niedawna wypowiedź ministra spraw wewnętrznych, który twierdzi, że w miastach zachodniej Europy nikt nie wychodzi na ulice po zmroku – jak zawsze najciekawsze w przypadku tego typu irracjonalnych wypowiedzi jest to, czy minister wierzy w to, co twierdzi. Niewykluczone, że tak. Podobnie może być z Donaldem Trumpem i jego współpracownikami – oni również mogą nierzadko wierzyć, że opierają się na świętej, tylko wyklętej przez „liberalne elity” prawdzie obiektywnej. Zarządzanie strachem jest często samo motywowane strachem, w każdym razie nie musi być cyniczne i zimno wykalkulowane. W każdym razie, populistyczno-prawicowy backlash w Ameryce odkrył dla siebie niesamowite paliwo, jakim jest nowy monstrualny strach.

Zdaniem Petera Sloterdijka najbardziej niedocenianym w psychopolityce ostatnich czasów afektem jest gniew. Być może należy to jednak zrewidować i przywołać o wiele starszego klasyka myśli mieszczańsko-konserwatywnej Thomasa Hobbesa – najważniejszy w polityce, i najbardziej niedoceniany w czasach „spokojnych” jako czynnik sprawczy – jest strach. Kto ma w ręku klucz do zarządzania nim, zwłaszcza wtedy, gdy duch czasów mu sprzyja, ten ma władzę. Dzisiejszy kryzys demokracji polega być może co do istoty na tym, że ludzie nie wiedzą nawet, jak bardzo się boją. Istotą wielu islamofobicznych „anegdot” (typu: „imigranci obrzucili polski autobus gównem”) jest to, jak bardzo ci, którzy je powtarzają, wypierają własny strach – jak bardzo trzeba bowiem w rzeczy samej być przerażonym, by brać za dobrą monetę tego rodzaju opowiastki i przede wszystkim – by odnosić je do własnego poczucia bezpieczeństwa, by czuć, że boimy się właśnie tego, a nie czego innego?

Strach opanował cały Zachód i zdaje się wpadł w cykl koniunkturalnej hossy. Hossa terroru polega na tym, że żywi się samą sobą; to coś w rodzaju bańki spekulacyjnej, w której rozdyma się strach i infekuje masy. Strach, o ile nie wywołuje go bezpośrednie zagrożenie, a tylko stale reprodukowane wyobrażenie tego zagrożenia, jest najbardziej bezkształtnym, amorficznym i chaotycznym z punktu widzenia podejmowania decyzji przez podmiot uczuciem. Zarazem nie bierze się on przecież zupełnie znikąd – nie może być całkowicie sztuczny. Skąd się bierze? Wydaje się, że z poczucia bezsilności wobec jutra – nowoczesność zachodnia jeszcze do niedawna trzymała „jutro” na wodzy, była panią przyszłości – albo tak się jej przynajmniej wydawało, nie bez podstaw. Zwłaszcza wynalezienie w ekonomii polityki antycyklicznej, która wygładzała wcześniej dramatyczne skutki społecznych kryzysów, i w ogóle cały system welfare state były spełnieniem marzenia o zapanowaniu nad groźbami przyszłości i niestabilnością historii; nawet groźba wojny nuklearnej paradoksalnie mogła podtrzymywać tę iluzję panowania przez nowoczesność nad przyszłością (w tym wypadku negatywnego – wizja zagłady nuklearnej wisiała wszak nad planetą; z drugiej strony, wiara w racjonalność tej „gry” mogła dawać swoiste poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności); nadawała jej duchowi poczucie suwerenności, jej człowiekowi – pewną spokojną perspektywę spojrzenia na przyszłość, która z zasady wręcz musi być lepsza – bo nowoczesny człowiek tak jej każe. Było to niezwykle uspokajające z punktu widzenie antropo-politycznego uczucie. Obecnie powróciliśmy do zwykłej – z perspektywy dziejów powszechnych ludzkości – sytuacji, gdy znowu nikt nie może być pewien lepszego jutra. Dziś nawet miliarderzy – a może zwłaszcza oni – budują swoje własne wersje przetrwalnikowych arek Noego, nierzadko kosztem milionów i, czy trzeba dodawać, na bazie najnowszych technologii. Oczywiście, jest wiele specyficznych lęków i niepokojów, ale wszystkie, jak sądzę, sprowadzają się do tej kategorii. Pękają szyby w „kryształowym pałacu”, jakim jest Zachód. Trzeszczą rusztowania. I nikt nie wie, jak go ratować – przeciwnie, przywództwo całkowicie się rozproszyło, liderzy okazują się wariatami, którzy dolewają oliwy do ognia, nieudacznikami – jak Cameron, jak May, jak, w końcu, totalny ignorant Trump, który może nie dotrwać do końca prezydentury. Niski poziom tego przywództwa nie wydaje się, jak już powiedziałem, przyczyną, ale symptomem kryzysu instytucjonalnego, jakim jest, mówiąc w uproszczeniu, utrata sterowności przez cały system zachodni.

być może za kilkadziesiąt lat ówcześni historycy „Zmierzchu Zachodu” będą wskazywać na prezydenturę Trumpa jako początek końca USA

Prawdą jest skądinąd i to, że w tym szaleństwie jest metoda, a głupota Trumpa jest instrumentem realizacji twardego interesu przez coraz bardziej arogancką kapitalistyczną oligarchię. Wszelako w systemie od zawsze właściwie quasi-oligarchicznej demokracji amerykańskiej ochlokratyczna prezydentura Trumpa zdaje się łamać nie tylko ducha wspomnianej już wyżej anglosaskiej praworządności (choć rzecz jasna daleko mu jeszcze do „decyzjonizmu” w stylu środkowoeuropejskich postdemokratycznych mini-autokratów), ale i wprowadzać oligarchiczną agendę do samego centrum debaty, przesuwać granice i progi w sposób dotąd bezprecedensowy – czy są to oznaki schyłku, upadku amerykańskiego systemu, jego krańcowej szamotaniny? Może to być osąd pochopny, o ile myśleć o schyłku jako czymś o perspektywie kilkuletniej; być może jednak za kilkadziesiąt lat ówcześni historycy „Zmierzchu Zachodu” będą wskazywać na prezydenturę Trumpa jako początek końca USA, pierwszy wyraźny znak degeneracji potęgi.

Oczywiście, ta struktura jest bardzo silna i raczej przetrwa jedną (może nawet niecałą) nieodpowiedzialną kadencję Trumpa, więc powrót równowagi za Atlantykiem jest wciąż realną, a może nawet krótkofalowo najbardziej realną perspektywą. Długofalowo jednak Trump sygnalizuje schyłek sprawczości amerykańskiej, jest swego rodzaju „czkawką” czy „beknięciem” systemu politycznego, który czuje, jak jego wpływ na międzynarodowe wydarzenia systematycznie się kurczy; jak coraz mniej liczy się jego przewaga. Trump to prezydent nostalgii i resentymentu; tęsknoty za amerykańskim unilateralizmem globalnym, złości, że się on ewidentnie skończył. Obecne „kowbojskie” pokrzykiwania Trumpa na przywódcę Korei Płn. Kim Dzong Uma, który, miejmy nadzieję, jest świadom tego, że prowadzi grę z nieprzewidywalnym, impulsywnym i irracjonalnym graczem, innym niż dotychczasowi – są najlepszym może tego znakiem: wydaje się szczególnie drażnić post-hegemoniczną dumę amerykańską to, że kraj w sumie tak niewielki (mniej więcej o potencjale Polski) „zawraca głowę”; stary hegemon przypomina sobie wtedy sny o dawnej potędze, kiedy to wysyłało się ekspedycje karne, by utemperować niepokornych lokalnych watażków, w razie czego sprowadzić samolotem do Ameryki i wsadzić do więzienia. To właśnie USA chciałyby zrobić z reżimem północnokoreańskim (zresztą, czy płakalibyśmy po nim przy takim obrocie wypadków?) – sęk w tym, że reżimowi udało się ostatnio stanąć na progu potęgi nuklearnej.

Wszystko to są oznaki utraty suwerenności przez zachodnią nowoczesność – przestaje ona na naszych oczach być decydującą siłą przyszłości, zdolną do takiego rozdawania kart, by zawsze wyjść z rozgrywki wzmocnioną. Suwerenność Zachodu kropla po kropli przesącza się do nowych centrów decyzyjnych, które przechwytują jej moce, imitują jej urządzenia i rozwijają techniki – ale już nie w imię tego, co u swego zarania ta sama nowoczesność wyniosła na sztandary – emancypacji.

W tym wszystkim Unia – ostatecznie chyba głównie „stara”, „karolińska” Unia, przy wyraźnym oporze na wschodnim skrzydle – wejdzie zapewne w coraz wyraźniejszy proces rekonsolidacji sił, wiążący się z zawężeniem i uproszczeniem struktury politycznej, która w obecnym kształcie okazuje się rozczarowaniem dla liderów integracji. Raczej nie będzie to prowadziło do odzyskania przez Europę jakiejś wiodącej na świecie roli – ale też nie o to już toczy się gra. Czasy europejskiego panowania nad światem, zwłaszcza w sytuacji rosnącej nieufności między Europą kontynentalną a światem anglosaskim (przypomnijmy np. słowa kanclerz Merkel świadczące o zupełnym braku zaufania do Trumpa – Europa jest osamotniona), są skończone – obecnie chodzi o to, żeby ratować, co się da, z dawniejszej świetności i stworzyć możliwie wygodny, trwały i funkcjonalny „przetrwalnik” dla europejskiej pomyślności i względnego oświecenia. Będzie to egoistyczna – jak się wydaje wobec ewidentnego braku pomysłu na rozsądną europejską politykę imigracyjną – enklawa, jaką Unia już teraz w dużej mierze jest, tylko bardziej introwertyczna, nieskora do wychodzenia poza własne podwórka i coraz bardziej poszatkowana przez strefy zasiedlone przez „nielegalnych”, którzy na pewno wciąż wsączać się będą w jej granice.

nowoczesność doznała w 2017 roku upokorzenia

Dramat ludzi z „trzeciego świata” – pojęcie nieco zapomniane, które jednak może jeszcze wrócić do łask, gdy Europa znów podzieli się i rozpadnie na Europę A i Europę B – nie ma perspektywy kresu; nie widać na niego remedium czy choćby średnioterminowego rozwiązania, bo jego źródła tkwią, jak już wskazaliśmy, w nieodwracalnych, postępujących i przyspieszających zmianach klimatu, krzyżujących się z trwającą wciąż w Afryce i w Indiach eksplozją demograficzną (to kolejne nieco zapomniane, choć niesłusznie, pojęcie, które może wrócić jeszcze co najmniej na drugie strony gazet) oraz licznymi innymi problemami. Łącznie tworzą one niewymierny, niepoliczalny potencjał katastrofy, którą nazywa się z oczywistych powodów humanitarną, ale która w istocie ma charakter żywiołowy – dlatego może nie istnieć jej humanitarne rozwiązanie, może być ono poza zasięgiem jakiejkolwiek politycznej sprawczości i organizacji, wprowadzając tym samym dodatkowy czynnik „rozlewającego się” chaosu. Tworzenie barier, murów, fizycznych i symbolicznych, na pewno będzie procesem wzmagającym się w tych okolicznościach, choć rzecz jasna bezskutecznie. Eskalacja przemocy jest niestety prawdopodobnym scenariuszem, czy nieuniknionym? Czy Europejczycy będą w stanie poradzić sobie w sposób oświecony z tym wyzwaniem? Jak na razie próbuje się znaleźć doraźne i prowizoryczne wyjścia – wszakże doraźność i prowizoryczność zakładają tymczasowość sytuacji. Uchodźcy z trzeciego świata nie są w tymczasowej sytuacji – nie mają dokąd wracać, bo na miejscu wciąż tylko przybywa takich jak oni desperatów.

Wobec tej beznadziejnej sytuacji, w której tak wielu ludzi jest jakby w pułapce bez wyjścia, szczególną grozę wzbudziły na Zachodzie doniesienia o odradzającym się w tych warunkach w upadłej Libii handlu niewolnikami – obrazy z aukcji, z klatkami z ludźmi bądź mężczyznami w więzach bitymi i poniewieranymi przez nadzorców, przypomniały nam, że niewolnictwo nie jest sprawą przeszłości, także to w najbardziej pierwotnej ze swych postaci. (5) Libia, pogrążona w hobbesowskim stanie natury, stała się ziemią bez prawa, bez dobra i zła. W tej sytuacji koniec innego dystopijnego zjawiska, jakim było w latach 2015-2017 „Państwo Islamskie” jest tylko pomniejszym powodem do radości i raczej taktycznym i niż strategicznym zwycięstwem w „wojnie z terrorem”. Ogólnie bowiem nowoczesność doznała w 2017 roku upokorzenia. Niewolnictwo jest dla nas pewnym pars pro toto barbarzyństwa, przeciwieństwa nowoczesności – barbarzyńcy są więc u bram.

Kontrastowało z tym stanem rzeczy jedyne może pozytywne wydarzenie na mojej liście (6), jakim była akcja „metoo” (przepraszam, ale nie nauczę się już używania hasztagów) – dowód na to, że na Zachodzie, mimo jego słabej kondycji i utraty sterowności, nadal toczy się historia emancypacji, nadal walczy się o równość praw i trwa wojna z patriarchalnymi instytucjami. Jednocześnie jednak ujawnienie skali przemocy wobec kobiet budzi inną refleksję – jak bardzo my sami, „na liberalnym Zachodzie”, jesteśmy wciąż barbarzyńcami.

(7) Na końcu wydarzenia w Polsce, które dla światowej historii same w sobie mają charakter marginalny, stanowiąc jedynie jeden z bocznych nurtów w historii rozkładu Zachodu jako projektu globalnej suwerenności, ukonstytuowanej na trwałości, jedności i nienaruszalności wspólnych struktur i instytucji. W obliczu kryzysu idei europejskiej, stanowiącej wszak główną formę tej trwałości i nienaruszalności instytucjonalnej – idei, która, wbrew ultrakrytycznym demaskatorom projektu UE, widzącym w niej jeszcze jedną artykulację neoliberalnego porządku turbokapitalistycznego, faworyzującego silne kraje północy kosztem słabszych krajów południa i wschodu, wcale nie ma po swojej stronie interesów aż tak potężnych i decydujących, jak to w owych wyobrażeniach się maluje, przeciwnie – otóż w obliczu jej kryzysu Polska okazała się „najsłabszym ogniwem” (może do spółki z pionierskimi Węgrami, ale ten mikrokraj, póki dryfował samotnie, był uważany za ekstrawagancję – Polska wprowadza tu inne gabaryty). Biorąc rzecz z punktu widzenia polskiej samoświadomości, chodzi o to, że Polska niejako przestaje stopniowo wierzyć we własną zachodnią tożsamość; przestaje się orientować na zachód, czy okcydentalizować. Jest to wydarzenie w naszej historii bezprecedensowe – kurs na zachód został wyznaczony przez Mieszka I, jego ewentualna reorientacja jest historycznie, choć raczej głównie z punktu widzenia historii Polski, czymś trudnym do pojęcia i zalegitymizowania. Na „właściwym” Zachodzie wielu zawsze wątpiło w tę polską aspirację do członkostwa w klubie – trzeba być może nazwać polonofilami tych, którzy tam uparcie wierzyli i przekonywali sceptyków, że Polska nie odstaje od standardów zachodnich (np. trójpodziału władzy jako świętości, którą się, owszem, nierzadko narusza, ale też zachowuje) i jest zdolna ich przestrzegać. Pod tym względem jesteśmy skompromitowani na długo, nawet jeśli PiS stosunkowo szybko straci władzę.

Jakiego rodzaju kalkulacje mogą stać za tym procesem, który wydaje się tak jawnym ciosem w polską rację stanu, że aż niewiarygodnym? Może ich po prostu nie być, ale jakieś racjonalizacje są niezbędne, nawet jeśli będą to fałszywe racjonalizacje. Czy wyczuwa się tutaj jakiś silniejszy wiatr historii, czy próbuje się podjąć trop, jaki wyznacza wcześniej przeze mnie omawiany proces przenoszenia się centrum hegemonicznego na tzw. Daleki Wschód? Może zatem odsunięcie się Polski od instytucji Zachodu i jej kurs w stronę krypto-polexitu jest w dłuższym terminie uzasadniony? Może jest w tym jakaś racja? – skoro Zachód i tak traci panowanie nad światem, to lepiej zmienić perspektywy, wyruszyć w podróż do Chin? Jeszcze w 2016 roku prezydent Duda wybrał się tam, jak pamiętamy, owacyjnie celebrowany zarówno przez miejscowe orkiestry wojskowe i chóry młodzieżowe (Chińczycy z podręczników dyplomacji od wieków uczą się, że barbarzyńskich gości należy oczarować i wynosić pod niebiosa, aby pochlebstwami uczynić ich bardziej uległymi), jak i krajowe media prorządowe, otrąbiające sukcesy prezydenta w cywilizacyjnym dziele budowy bezpośrednich stosunków z Chińską Republiką Ludową i propagujące chińską ideę Nowego Jedwabnego Szlaku z zachwytem słabo skrywającym satysfakcję, że oto gramy Unii na nosie (Chiny tego projektu z UE nie konsultują, stawiając na konstruowanie dwustronnych zależności z małymi krajami wschodniej unii oraz spoza niej).

Niestety zła wiadomość jest taka, że w każdym przypadku „mamy przechlapane” – jeśli bowiem plan ten się uda, to intencja naszego post-demokratycznego rządu może sobie podać rękę z chińskim autorytaryzmem, prowadząc długofalowo do wewnętrznej azjatyzacji polityki polskiej – szybkiego rozwoju gospodarczego, który budując siłę nabywczą poszerzającej się klasy średniej, a także niższej, kupuje od nich milczącą zgodę na ustrój jedynowładczy – zadowoleni konsumenci przymykają oczy na to, że przestają być obywatelami. Tego rodzaju „new deal” społeczny już teraz jest realizowany. Azjatyzacja Polski brzmi bardzo „egzotycznie”, ale kilka lat temu właśnie zdymisjonowany Macierewicz jako minister obrony też wydawał się „egzotyczny”. Niestety, stajemy się egzotyczni. Co nie udało się Czyngis-Chanowi, a ściśle kontynuatorowi jego dzieła podbojów na zachodzie i wnukowi Batu-Chanowi, to uda się może prezesowi Kaczyńskiemu. Ten ostatni, rzecz jasna, źródeł inspiracji dopatruje się zapewne w tradycyjnej endeckiej germanofobii i rusofilii. Podobno pewne wyciszenie przez rząd krytycznego dyskursu wobec Rosji nie jest przypadkowe; w końcu może się „okazać”, że jedynym winnym katastrofy w Smoleńsku jest Tusk, a Rosja ma czyste ręce. W każdym razie ustrojowo już teraz Rosja zdaje się dostarczać naszemu prezesowi inspiracji i otuchy. Z czasem może się okazać, że Rosja jest krajem, z którym jesteśmy najmniej poróżnieni – bo tak bardzo poróźnimy się z innymi. Węgry mogą spełnić rolę pośrednika. Oczywiście, takie pukanie do tylnych drzwi Putina zostanie przezeń brutalnie wykorzystane. Tym bardziej, jeśli plan „sinocetrycznej reorientacji” Polski powiedzie się gorzej, co raczej bym zakładał. Wówczas staniemy się kolejnym wcieleniem tego, co historycznie nawraca w polskim losie jak zmora – staniemy się pewnym „Nigdzie”, odwiecznym krajem króla Ubu, strefą niczyją, na marginesie Europy (która nie będzie nam po takim numerze ufać za grosz) i na marginesie Azji; stacją przeładunkową chińskich towarów, dryfującą donikąd i coraz bardziej na łasce Rosji, dla której będzie chłopcem do bicia.

(Jedyną realną i pozytywną opcją dla polskiej strategii na najbliższe lata byłoby dołączenie się do grona państw „ratuj się kto może i co może” – czyli do Europy „intra muros”, do rdzenia Zachodu, gdzie najdłużej przetrwają wartości, wolności i społeczne zabezpieczenia, choć i tam będą ulegać, już przecież ulegają, erozji; a jednak tam wciąż jeszcze jest najwięcej zasobów zdolnych tę erozję spowalniać. Odwracając się od tego rdzenia plecami, Polska wyrusza na podróż w nieznane, a ściśle – w rejony opisane w poprzednim akapicie.)

Przygotujcie się na ciekawsze czasy

Rosja – last but not least – jest naszą polską nemezis również „od wieków”, dlatego ostatnim wymienionym przeze mnie wydarzeniem roku 2017 są (8) manewry „Zapad”. W ich trakcie Rosja ćwiczyła atak na Polskę (oraz kraje bałtyckie) z użyciem taktycznej broni jądrowej, jednocześnie znacznie zaniżając oficjalne dane dotyczące ich skali – w typowym dla rosyjskiej polityki geście milczącego ostentacyjnego pokazu siły. Rosja nie myśli o zaatakowaniu Polski – co już wyjaśniał kiedyś Maks Wolski:  http://nowaorgiamysli.pl/index.php/2016/10/18/czy-rosja-zaatakuje/ – Czego zatem chce? O co jej chodzi? Jest w tym zapewne element „rosyjskiej duszy”, jak wiadomo nieprzeniknionej i chimerycznej; trudnej do odgadnięcia nawet dla samej siebie. Jednak dwie rzeczy wydają się kluczowe, bo „długotrwałe” – stara rosyjska ambicja, by być cywilizacją na własnych prawach, autonomiczną i samodzielną (ni Zachodem, ni Wschodem, ni czymkolwiek, tylko po prostu „Wszechrusią”), a może nawet wiara w to, że Rosja nią jest; wiedzie do tego rzecz jasna droga dość anachronicznie pojętej mocarstwowości i polityki siłowej, obliczonej na „kołysanie łódką” w celu zdobycia wpływów większych, niż wynikają z potencjału. Druga rzecz to równie stara rosyjska obawa o utrzymanie tego projektu w kupie, obawa przed odśrodkowym rozkładem i dezintegracją, której lubi też towarzyszyć strach przed siłami zewnętrznymi, szukającymi tylko rosyjskiej słabości. Rosja jest wielka, lecz zbyt słabo scalona, „rozlazła” – to jest jej odwieczna zmora, którą korzystając z wielkości zasobów zawsze też Rosja „na wielkim oddechu” (lub nieco innym językiem – dzięki swej „głębi strategicznej”) pokonuje – wciąż jednak z nawracającą zadyszką. Ostatnia faza reintegracji rosyjskiej, przeprowadzonej przez Putina, nadal ma wiatr w żaglach, choć największa prosperity ekonomiczna zbudowana na cenach ropy jest już pieśnią przeszłości.

Realnie rzecz biorąc Rosja nie jest samodzielną cywilizacją, a co najwyżej semi-cywilizacją składającą się jednak na rozległe peryferia Zachodu; urządzeniem potężnym, lecz kruchym i zawdzięczającym swoje możliwości sieci relacji z państwami centralnymi, którym sprzedaje głównie gaz i ropę oraz inne ważne surowce z Syberii. Nie są to przesłanki do prawdziwej mocarstwowości, ale Rosja boi się, że jeśli nie będzie sama imperium, to w ogóle jej nie będzie. Powracamy więc do strachu jako głównego czynnika psychopolitycznego. Podobnie jak społeczeństwa na Zachodzie, tak i Rosja nie do końca wie sama, jak bardzo się boi. W jej przypadku reakcja na to również jest dość analogiczna – gwałtowne zabiegi o zwiększenie kontroli nad wypadkami. Z tym, że akurat Putin jest graczem bardzo wprawnym i sprytnym – on nie osłabia swojego państwa tak, jak robi to Trump. I sięga po wszelkie środki, również „awangardowe”, jak np. znany już na świecie rosyjski trolling internetowy i intensywny rozwój najnowocześniejszych technik dezinformacji i manipulacji, operowania przeciekami i „demaskacjami”, również głównie opartych na schemacie zarządzania strachem.

Rok 2017 nie był więc może „najgorszy”, ale nie napawa optymizmem. Ekstrapolacje trendów są zawodne, lecz jedna narzuca się w konkluzji sama –strach i napędzane przez strach procesy irracjonalnej autodestrukcji będą dalej się intensyfikować; nie czeka nas w przewidywalnej przyszłości żadna ulga czy uspokojenie klimatu. Przygotujcie się na ciekawsze czasy.

DATA PUBLIKACJI: 11 stycznia 2018
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018