Gabriel Moginot, Project inspired by Horst P. Horst, a man in a corset. Ilustracja udostępniona na licencji CC BY-SA 3.0. Źródło: 
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Man-in-corset-horst-gabriel-moginot.jpg
Gabriel Moginot, Project inspired by Horst P. Horst, a man in a corset. Ilustracja udostępniona na licencji CC BY-SA 3.0. Źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Man-in-corset-horst-gabriel-moginot.jpg

Naturalna i wrodzona

polemika

Czy można jeszcze bronić opozycji natura-kultura? Czy odwołania do wnętrza jaźni mogą stanowić metodę badawczą seksuologa?

Rozwój nauk o człowieku oraz interdyscyplinarnej współpracy między nimi stopniowo przyzwyczaja nas do myślenia o sobie nie w izolacji, lecz w relacji do innych ludzi, otoczenia, kultury. Również sam podział na kulturę i naturę przestał być oczywisty, skontrastowany i pożądany. Oczywiście, trudno mówić tutaj o powszechności tej perspektywy, jej bezpośredniej obecności w myśleniu potocznym. Wydawałoby się jednak, że przedstawiciele i przedstawicielki świata nauki – na poziomie czy to akademickim, czy to popularyzatorskim – powinni uwzględniać takie ogólne ustalenia czy kierunki badawcze, niezależnie od tego, czy się na nie godzą, czy z nimi polemizują. Wydawałoby się.

Na profilu społecznościowym Strefa Psyche Uniwersytetu SWPS opublikowano niedawno popularyzatorski tekst pt. „Granica między seksualnością a seksualizacją[1] autorstwa Aleksandry Żyłkowskiej, psycholożki i edukatorki seksualnej. Autorka przedstawia czynniki kulturowe, które mają opresyjny wpływ na nasze wyobrażenia i wymagania seksualne wobec innych i siebie; przedstawia również warunki zdrowego, zrównoważonego wychowania seksualnego, w toku którego rodzina uczy dziecko umiejętności odpierania szkodliwej presji otoczenia. Oczywiście nie zamierzam polemizować z takim ujęciem problemu, nie wątpię też w dobre intencje autorki. Jednak w jej tekście znalazło się kilka nadmiernych uproszczeń, mogących wynikać z charakteru publikacji oraz tezy niepokojące z naukowego punktu widzenia.

Tekst zbudowany jest na rozróżnieniu seksualności i seksualizacji. Nie budzi ono zastrzeżeń; problem jednak pojawi się przy stwierdzeniu, że seksualność, w odróżnieniu od seksualizacji, jest „naturalna i wrodzona”. Jakie kryteria stosuje autorka, by określać ludzkie zachowanie jako naturalne lub jako nienaturalne?

Żyłkowska rozpoczyna od prezentacji rodzajów norm klasyfikujących zachowania ludzi, tu: zachowania seksualne. Znalazły się tu: norma statystyczna (częstotliwość jako wyznacznik normalności), społeczno-kulturowa (normalne jest dostosowanie się do norm przyjętych w danym czasie przez daną społeczność), partnerska (porozumienie i wzajemna odpowiedzialność jako wyznaczniki właściwego zachowania seksualnego), religijna (system wartości właściwy danej wierze kształtuje odpowiedni stosunek do seksu). Jest to jedna z klasyfikacji funkcjonujących w psychologii; niemniej wszystkie te normy uważam za społeczno-kulturowe, bo też i społeczno-kulturowym wytworem jest określona perspektywa naukowa, zwyczajowa, religijna itd.. Trudno je postrzegać jako ujęcia w jakiś sposób „naturalne” czy ponadkulturowe.

W następnym kroku autorka charakteryzuje seksualizację jako „proces, w wyniku którego wartościowanie drugiej osoby oraz siebie samego / siebie samej dokonywane jest przez pryzmat atrakcyjności seksualnej”. Przybliża też trzy wymiary tego procesu. Wymiar  społeczno-kulturowy, podobnie jak było w przypadku klasyfikacji norm, zostaje przez Żyłkowską zredukowany do wąskiego obszaru presji wywieranej przez media; ponadto autorka wyszczególnia wymiar interpersonalny, który odnosi do kontekstu rodzinnego i przez to do wpływu myślenia rodziców na postrzeganie i zachowanie dzieci, oraz wymiar intrapsychiczny, „sztucznie narzucony przez kulturę”, opisywany jako przestrzeń wewnętrznego konfliktu w sytuacjach codziennych wyborów, dokonywanych pod presją specjalistów od marketingu (promocja seksownej odzieży). I znowu: nie widzę żadnego powodu, by wymiaru interpersonalnego oraz intrapsychicznego nie zaliczyć do społeczno-kulturowego. Przykłady podawane przez autorkę wyraźnie do tego skłaniają. Nawet jeżeli autorka jedynie referuje tutaj klasyfikacje znane z psychologii i badań nad seksualnością, na tym polu nie znajduję dla nich usprawiedliwienia.

Żyłkowska zaznacza, że „każdy może stać się obiektem seksualizacji, czemu jak nigdy przedtem sprzyja otoczenie”. Twierdzenie zaskakujące, bo nie wiadomo, na jakich danych oparte. Nic mi nie wiadomo o żadnej kulturze czy epoce, w której ludzie nie byliby pod tym względem poddani takim opresyjnym wpływom, czy to w zakresie narzucania ról seksualnych, czy wykluczania. Niezależnie od tego, należy docenić omówienie przez autorkę negatywnych skutków seksualizacji (zwracam tu uwagę między innymi na świetny przykład eksperymentu, w którym studentki college’u rozwiązują testy w różnych strojach).

Natomiast w opozycji zarówno do norm wpływających na seksualność, jak i kilkuwymiarowej seksualizacji, autorka wskazuje na niezmienny fakt dotyczący naszej seksualności, mianowicie, że jest ona „wrodzonym atrybutem i wrodzoną funkcją ludzkiego organizmu”. Brzmi to neutralnie, jednak konsekwencje wyciągane z tego faktu przez Żyłkowską w kontekście jej pozostałych uwag niepokoją.

Nieco antropomorfizując, można powiedzieć, że bohaterki tekstu Żyłkowskiej to zła kultura i dobra natura. Trywialny to zestaw i nie sądziłem, że spotkam się z nim jeszcze w tekstach pisanych na poważnie przez przedstawicieli społeczności akademickiej, zwłaszcza z takich dziedzin i specjalizacji jak psychologia i edukacja seksualna. Nawet (a może – zwłaszcza) jeśli mają charakter popularno-naukowy czy wręcz edukacyjny.

nie widzę żadnej możliwości potraktowania choćby nie wiem jak partnersko, mądrze czy zdrowo funkcjonującej rodziny jako zjawiska pozakulturowego, poza konstruktami i normami

Kultura w przytaczanych przez autorkę przykładach i na podstawie jej kwalifikacji wydaje się zawsze zła, dopiero w ostatniej, króciutkiej części tekstu autorka wskazuje na to, że związane z kulturą normy są również dla nas „istotne i wartościowe”. Obraz ten wyglądałby nieco inaczej, gdyby partnerskiej normy wpływającej na seksualność nie wykluczono poza wpływ kulturowy, podobnie w przypadku postawy niepodporządkowywania się narzucanym kanonom czy racjonalnej edukacji w rodzinie. Te bowiem zdają się przynależeć do innego porządku, który aż strach nazwać. Wszystko jednak wskazuje na to, że chodzi tutaj o „porządek natury”.

W ostatniej (kluczowej?) części, zatytułowanej tak jak całość tekstu, czyli „Granica między seksualnością a seksualizacją”, a złożonej zaledwie z dwóch niewielkich akapitów, autorka zdaje się wskazywać na coś w rodzaju właściwego podejścia do sprawy, remedium, a przy tym wyjaśnienia rekomendowanej „naturalności”. Przytoczę fragment, wydawałoby się, kluczowy:

„Rodzi się jednak pytanie, gdzie leży granica między naturalną, wrodzoną seksualnością a tą fałszywie ukształtowaną? Otóż… w nas samych.”

Aby czytelnicy i czytelniczki nie mieli wątpliwości, Żyłkowska dookreśla to postulowane wyjście:

„Jeśli dziecko dorasta w rodzinie, w której wzmacnia się jego system wartość, jego cielesność i seksualność jest w pełni akceptowana, a relacja oparta na bezpieczeństwie i zaufaniu, to będzie ono bardziej krytyczne w stosunku do zmieniających się co chwilę trendów. I bardziej skłonne do szczerej rozmowy. Dotychczas nie wymyślono lepszego sposobu na budowę zdrowej, pełnej bliskości relacji.”

Nadal nie wiem, co autorka miała na myśli, pisząc o tajemniczym „w nas samych”. Nie wiem też, jaki jest aktualny paradygmat psychologii seksu i edukacji seksualnej. Można by się spodziewać, że nie powinien on jakoś mocno odbiegać od ogólnych ustaleń właściwych naukom o poznaniu, które są mi bliskie. W każdym razie nie widzę żadnej możliwości potraktowania choćby nie wiem jak partnersko, mądrze czy zdrowo funkcjonującej rodziny jako zjawiska pozakulturowego, poza konstruktami i normami. Czy też jako przedłużenie owego „w nas samych”, jak można by interpretować ten introwertyczny uskok.

Jesteśmy częścią ekosystemu biologiczno-kulturowego, którego żaden czynnik – bardziej „naturalny” czy bardziej „kulturowy” – nie jest bardziej czy mniej nasz

Część psychologów mogła być niechętna antyesencjalistycznym koncepcjom, które pojawiły się na gruncie nauk społecznych i humanistycznych. Koncepcje te, posądzane o scjentofobizm i pochopne relatywizowanie sfery wartości, wymagają od odbiorcy odpowiedniego przygotowania. Od dłuższego czasu jednak wątki te są podejmowane również w związanych z psychologią interdyscyplinarnych badaniach nad poznaniem, w kognitywistyce społeczno-kulturowej, której trudno zarzucić ignorowanie „twardej empirii”. Z jednej strony mamy tutaj do czynienia z antropologią poznawczą, między innymi z pracami Edwina Hutchinsa, w których wszelka ludzka aktywność ujmowana jest jako praktyka kulturowa. Jest nią również działalność naukowa, ale i ludzkie myślenie; to samo dotyczy interakcji międzyludzkich i struktur społecznych, które zawsze mają charakter kulturowy i jednocześnie poznawczy. Z drugiej strony – badania nad płcią kulturową i opresjami seksualnymi wyszły z obszaru nauk społeczno-humanistycznych i przekroczyły progi laboratoriów – który to nurt określany bywa mianem neurofeminizmu (na przykład prace Cordelii Fine czy Robyn Bluhm). W świetle zarówno neuronauki, jak i społecznych badań nad poznaniem możemy zapomnieć o „w nas samych”, jakkolwiek uduchowiająco czy pogłębiająco to nie brzmi, i pozostawić je beletrystyce (o ile poradzi sobie tam z przewrotem postmodernistycznym).

W jaki sposób badacze zachowań seksualnych mieliby badać naturalny – poza-kulturowy – stan ludzkiej seksualności? Ten ich potencjalny problem przypomina częściowo problem w badaniach nad mózgiem dotyczących płci: tego, które dyspozycje i zachowania należałoby przypisać działaniu kultury, a które są jednoznacznie wrodzone. Kłopot polega na tym, że – mówiąc w skrócie – nie ma możliwości pozyskania do równoległych badań porównawczych osobniczek i osobników niewystawionych w ciągu dotychczasowego życia na wpływy kulturowe.

Nie jesteśmy naturą postawioną w polu rażenia kultury (bo tak odczytuję komentowany tekst). Jesteśmy częścią ekosystemu biologiczno-kulturowego, którego żaden czynnik – bardziej „naturalny” czy bardziej „kulturowy” – nie jest bardziej czy mniej nasz. Przez to nasza kondycja egzystencjalna nie jest jednoznaczna ani prosta w zrozumieniu, czego nie oczekiwałbym również w odniesieniu do naszych relacji seksualnych.

Prawdopodobnie Żyłkowska przez „naturalne” czy „wewnętrzne” rozumie coś w rodzaju „wsłuchania się” w efekty właściwego (z określonej perspektywy) wychowania seksualnego w rodzinie. Nie dzieje się to jednak niezależnie od kultury i nie może mieć nic wspólnego z jakimś powrotem do „tego, co wrodzone” z powyżej opisanych przeze mnie powodów. Jeżeli więc autorka miała na myśli po prostu zdystansowanie się, krytycyzm i refleksyjność oraz wyrabianie ich u dzieci – trudno mi się z nią nie zgodzić. Są to jednak również postawy wypracowane kulturowo, tak jak kulturowo wypracowane zostały partnerskie modele współżycia i spełniania się seksualnego.

Dodatkową kwestią jest tutaj pytanie o zakres takiej „oświeconej” racjonalizacji tej sfery naszego życia. Łatwiej instruować, jak powinna funkcjonować oświecona rodzina, niż nieść pomoc osobom, które dorastały w warunkach dalekich od doskonałości. Łatwiej postulować zdrowe i owocne postawy nasze wobec innych, niż doradzić komuś uwikłanemu w relacje nieszczęśliwe, toksyczne.

Powtórzę: mam pełną świadomość tego, że jest to tekst popularyzatorski, któremu nie można stawiać wymogów akademickich. Od takich tekstów jednak – i od ich autorów – wypada nam wymagać aktualności. Opozycja natura-kultura czy mgliste odwołania do wnętrza jaźni nie dają się już wybronić.

 

[1] Źródło: https://swps.pl/strefa-psyche/blog/16888-seksualnosc-a-seksualizacja-gdzie-lezy-granica , dostęp: 2018-04-02

DATA PUBLIKACJI: 11 kwietnia 2018
OSTATNIA AKTUALIZACJA: 1 czerwca 2018